Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indie - Puttaparthi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indie - Puttaparthi. Pokaż wszystkie posty

środa, 15 maja 2013

Część 27
          Magda wyjeżdżała na następną Vipasanę gdzieś w pobliże Bangalore, a potem chciałaby jechać do Gokarny na najpiękniejszą plażę świata, ale nie chciała zdradzić nazwy, żeby się tam nie zjechało za dużo turystów, jak już zrobię jej reklamę w internecie, bo przestanie być najpiękniejsza. Problem miała taki, ze szukała wspólników do wynajęcia domku, bo nie miała za dużo kasy. Okazało się, że z nami podzieli się sekretem,  jeżeli z nią pojedziemy i umówiliśmy się w Bangalore na dworcu za tydzień.
         To były dni pełne napięcia, ale i wiary w opiekę Swamiego, bo na nic innego nie mogliśmy liczyć. Nie znamy angielskiego. W tym cały problem.
         Na dodatek spotkaliśmy znajomego, który nam opowiedział o swoim niedawnym pobycie nad oceanem - wciąż jeszcze miał niezagojoną ranę na skroni po spotkaniu z falą, która nieźle go sponiewierała. Powiedział, że beznadziejnie, strasznie drogo, nawet nie mógł sobie pozwolić na świeżą rybę, bo kosztowała krocie, o owocach morza nie wspominając. Noclegi byle jakie, brudno i w ogóle okropnie. Żałuje, że pojechał. 
          Potem spytał - “A jak wasz angielski?”  Gdy mu powiedzieliśmy, że ostatni raz miałam z nim do czynienia 48 lat temu na egzaminie maturalnym, a mój Ukochany w ogóle nie miał, bo w szkole i na uczelni uczył się łaciny, złapał się za głowę. -”Jesteście szaleńcami! Okradną was, oszukają, a może nawet zabiją! Chcę zobaczyć waszą minę, jak wrócicie, o ile w ogóle wrócicie!”. 
         Zapewniliśmy go, że będziemy mieli miny tak samo uśmiechnięte jak teraz i tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy rozmowę.
         Kupiliśmy w Sai Bazar (tu wszystko nazywa się Sai) w mieście moskitierę za 250 rupii, plandekę nieprzemakalną, spray na komary i wszystko to wpakowaliśmy do plecaka. 
          Kostiumy kąpielowe wzięliśmy przezornie z domu na wszelki wypadek, nie wiem dlaczego, bo przecież byliśmy świadomi tego, że Puttaparthi nie leży nad morzem, a planowaliśmy przecież spędzić tutaj trzy miesiące. Oprócz tego wzięliśmy mały plecak na małe wypady, jeszcze nie wiedzieliśmy, jakie. Też na wszelki wypadek. 
          Tak wyposażeni zjawiliśmy się o 5,30 na dworcu autobusowym, po raz pierwszy ciesząc się, że jest tak blisko naszego mieszkania. 
          Mój Ukochany kupił bilet powtarzając gościowi w kasie kilka razy Bangalore, Bangalore. Zrozumiał, mimo że sam powtórzył Banglur, szybko i niewyraźnie, to jednak okazało się, że chodzi o to samo miejsce. Teraz pozostało tylko znaleźć właściwy autobus. Na każdym była tabliczka z całymi rządkami ślicznych robaczków  i żadnego napisu w tak nam bliskim alfabecie łacińskim. 
          Ale mój Ukochany i na to znalazł radę powtarzając jakiemuś facetowi w mundurku khaki: Banglur, Banglur, aż ten się zorientował z jakimi łajzami ma do czynienia, zaopiekował się nami i wsadził do właściwego autobusu. 
         Był to pojazd stary jak świat i tak wysłużony, że obawialiśmy się, że nigdzie nie dojedzie. Ale po obu stronach w wielu miejscach wgniecionego przedniego zderzaka miał przyczepione dla dekoracji dwie błyszczące kitki ze staniolowych pasków, zaś w środku piękny ołtarzyk poświęcony wszystkim możliwym bóstwom łącznie z Chrystusem i ozdobiony świeżymi kwiatami, że nabraliśmy otuchy, iż pod taką opieką na pewno wszystko będzie dobrze.   
         Kierowca był oddzielony od pospólstwa ozdobną kratą, a na fotelu po jego prawej stronie konduktor umieścił nasz bagaż. 
         I całe szczęście, bo autobus był prawie pełny. Kierowca kilka razy użył klaksonu, konduktor coś wołał w telugu, jacyś spóźnieni pasażerowie nadbiegli i ruszyliśmy w naszą pierwszą samodzielną podróż w Indiach zdani tylko na siebie i bożą opatrzność. 

czwartek, 2 maja 2013

Część 26

          Poznaliśmy Magdę i Marzenę, a raczej poznał je mój nieoceniony w tych sprawach Ukochany, który zawsze zwraca uwagę na młode dziewczyny, szczególnie, gdy są ładne, a one były. Wróciły właśnie z tygodniowej Vipasany i były bardzo uduchowione. Dowiedzieliśmy się od nich o amricie, oleju wydobywającym się z ziemi, boskim napoju nieśmiertelności. Jako osoby wychowane na kulturze antycznej natychmiast skojarzyliśmy z Olimpem i ambrozją. 
          Oczywiście też chcieliśmy mieć, bo kto by nie chciał być równy olimpijskim bogom. Po amritę trzeba było jechać tam i z powrotem od świtu do nocy, zapłacić za taksówkę po tysiąc rupii i na miejscu też złożyć ofiarę tysiaka od osoby na ryż dla sierot z domu dziecka, ale jako cena za nieśmiertelność to po prostu były grosze. One też tak uważały. 
         Niestety w aucie było wolne tylko jedno miejsce, no i mój Ukochany podkreślał trudy wyjazdu, upał i niedawny mój wstrząs mózgu. Więc do wyjazdu po amritę wybrałam w tajnym głosowaniu właśnie jego, bo oddałabym mu chętnie nie tylko nieśmiertelność. 
         Dwa dni cieszyliśmy się jak głuptasy, aż tu trzeciego dnia okazało się, że jednak nie ma miejsca w aucie i kto jedzie, ten jedzie, a reszta pozostaje śmiertelna. 
- “Trudno, taka karma” - powiedzieliśmy sobie, bo teraz używamy pojęć z hinduizmu, żeby być bardziej na topie, tym bardziej, że los tłumaczy wszystko i nie ma się co buntować. Widocznie jeszcze nie czas na naszą nieśmiertelność...   
         Amrita, nektar życia, boska ambrozja dająca nieśmiertelność, przedmiot pożądania bogów, demonów i ludzi. W zamierzchłych dziejach wyłoniła się z Praoceanu i bogowie walczyli o nią z demonami - bogom się udało, są teraz nieśmiertelni. 
         Tego samego pragną ludzie. Dlatego jadą do Majsur. 
Z wielkim napięciem czekamy więc do następnego dnia. 
         Dziewczyny przyszły na śniadanie i wyglądały dokładnie tak, jak zawsze, młode i ładne, ale może w tym wieku jeszcze tak wyraźnie nie widać różnicy pomiędzy śmiertelnikiem a bóstwem, w końcu wszystkie bóstwa są wiecznie młode.  
         Tak więc wypytujemy dziewczyny o wszystko i od razu na początek okazuje się, że nie jedzie się do samego Majsur, tylko do jakiejś małej miejscowości, gdzie Sai Baba miał pierwszy aśram, czy coś takiego. Jest tam teraz dom dziecka, który prowadzi jakiś jego wielbiciel.


        
      Sai Baba zadbał o to, by sierociniec miał źródło utrzymania i prowadzącemu sierociniec dał malutki medalik ze swoją podobizną - z niego wydobywa się amrita.
         Po przyjeździe zwiedza się aśram. Leżał on w bardzo idyllicznym miejscu nad rzeką, piszę leżał, bo dziewczyny opowiedziały, że teraz leży tuż obok drogi szybkiego ruchu tak, że rzeka odgrywa już jakby mniejszą rolę. W czasie, gdy się go zwiedza, stary, gruby mnich obserwuje przybyszów. Zdarza się podobno, że odmawia amrity z powodu, jak mówi, niskich wibracji odwiedzającego. Żeby się przekonać, czy ma się dziś wysokie wibracje, należy wejść do dużej sali, poczekać chwilę na mnicha, od razu złożyć ofiarę i wyciągnąć buteleczki na amritę. To rozwiewa zastrzeżenia mnicha i nie ma już mowy o żadnych wibracjach. Ofiara nie może być mała, choć nie taka, jak w anegdocie o Żydach, którzy składali się na cel charytatywny -”Jak duży mam złożyć datek? - pyta Icek rabina. - “Taki, żebyś nie mógł spać w nocy!” - odpowiada rabin.
        Oni ofiarowali 5 tys rupii czyli ok. 150 dolarów, co dzieląc na cztery osoby, na pewno nie pozbawi ich snu tej nocy, a dzieci będą miały ryż na pół roku.  


        
       Mnich przyniósł medalik wielkości paznokcia z wizerunkiem Sai Baby i położył po kolei na wyciągniętych dłoniach. Medalik poleżał chwileczkę, po czym zaczęła się z niego sączyć amrita, aż wypełniła wgłębienie dłoni, wtedy mnich przekładał medalik na dłoń następnej osoby, a obdarowany mógł już zlizać nektar nieśmiertelności. Na dłoni Grzesia, którego pobyt u Sai Baby wyleczył z alkoholizmu, amrita sączyła się i sączyła, aż mnich musiał zbierać ją łyżeczką, żeby się nie przelała. 

       Amrita jest konsystencji miodu, ale się nie klei i ma smak - dziewczyny nie umiały do niczego go przyrównać, czyli na pewno ma smak boski. W każdym razie były świadkami ewidentnego cudu, ale nie wiem, jak to na nie podziałało. 
         Nie wolno filmować, ani robić zdjęć samego momentu wypływania ambity z medalika, tak że musimy im wierzyć na słowo. Obejrzeliśmy za to zdjęcia aśramu i okolicy.


         
        Uczestnicy wyprawy przywieźli cztery buteleczki napełnione amritą. Teraz już oni i ich ukochane osoby będą nieśmiertelne.   
         Młodzi bogowie są jednak zazdrośni o swoją nieśmiertelność i jak to bywało już w starożytności, nie mają zamiaru z nikim się dzielić. Trudno więc się dziwić, że nas nie poczęstowali. No cóż, taka karma…
         Ale myśl o nieśmiertelności, tak łatwo dostępnej, zaczęła już kiełkować w naszych główkach. 
                                                                                  

                                                                                                                                     Zdjęcia: > Magda <

czwartek, 18 kwietnia 2013


Część 25
         Jest rano, dobrze przed godziną siódmą, siedzę na ganku, na wysokości pierwszego piętra i patrzę jak moja mała uliczka budzi się ze snu. To znaczy, ze snu obudziła się zapewne już dawno, ale aktywność na zewnątrz zaczyna właśnie teraz. Uliczka, a raczej zaułek jest stromy, ale nie za bardzo, pokryty betonem, jak wszystkie inne uliczki w Puttaparthi, w bardzo fantazyjny sposób, bo pod ścianami, koło schodków i losowo, jak mi się wydaje, a zapewne w bardzo przemyślany sposób, dołożono do mniej więcej gładkiej powierzchni dodatkowe placki betonu. 
           Teraz dwie kobiety z sąsiednich domów wychodzą z miotełkami chyba ze słomy ryżowej i schylone zamiatają beton podnosząc strasznie dużo kurzu. Teraz kolej na mycie. Wynoszą wiaderka z wodą i myją beton. Woda ścieka gdzieś na niższe partie, ale tam nikt nic nie myje, chyba tylko te dwie są takimi czyścioszkami. 
          Uliczką przechodzi wyprostowana jak struna Hinduska z płaskim koszem na głowie, w którym jest jakaś zielenina, wyglądająca jak flance roślinek do zasadzenia, tyle tylko, że tu nie ma żadnych ogródków. Mimo, że nawołuje śpiewnie, nikt nic nie kupuje. 
         Teraz przechodzi Hindus, który żałuje swojego gardła, bo ewentualnych chętnych zwołuje bębnieniem na tamburynie, zaraz po nim idzie drugi, też z jakimś bębenkiem, widocznie tamten był tylko heroldem, a ten drugi wykonuje jakąś usługę, bo wchodzi do jednego z domów. 
         Jedna z moich czyścioszek przed swoim domem rysuje  mandalę sypiąc jakiś proszek wyglądający jak mąka. Potem mandalę uzupełnia świeżymi kwiatkami, które przyniosła z domu - może mimo wszystko ma na podwórku, którego nie widać, jakiś ogródek?  
         Pojawia się ten drugi Hindus, którego zaanonsował tamten z tamburynem i przekonuję się, że to młody chłopak, który chyba żebrze, bo stoi chwilę przed domem, a potem idzie dalej. Chyba nic nie dostaje. Przypominają mi się żebracy zarażeni trądem, którzy też w ten sposób ostrzegali innych przed bliższym kontaktem, ale mam nadzieję że to nie jest trędowaty.
        Już słychać śpiewy z aśramu. Męski głos, jednostajny jak głos muezina recytuje Wedy dokładnie tak samo każdego dnia, aż zaczynam podejrzewać, że to głos nagrany. 
         Uliczką przechodzi teraz dwóch chudych Hindusów w prześcieradłach, jak to nazywam, owiniętych wokół bioder, ukazujących nogi tak szkieletowate, jak u kościotrupa. Sądzę, że to jakaś cecha genetyczna, bo często Hinduski, skądinąd całkiem pulchne, mają nogi zupełnie bez łydek i ud. Ciekawe, czy piękne aktorki z Bollywood też ukrywają takie brzydkie nogi pod błyszczącymi sari.     
         Przechodzi sprzedawca czegoś z termosa, bo dźwiga dwa duże pojemniki, jakich używa się w wojsku i zachęca wołaniem, ale nie ma chętnych, przynajmniej na tym odcinku uliczki, który obserwuję. 
          Dziewczynka z wielkimi, białymi wstążkami w czarnych włosach idzie z wdziękiem dźwigając tornister i koszyczek w ręku, teraz inna, większa, w białym sari przyciska do piersi kilka książek. I jeszcze jedna, w granatowym fartuszku i z kokardami, też z tornistrem i koszyczkiem. Uliczka na chwilę pustoszeje, tylko jakieś sąsiadki przemykają czasem z domu do domu. 
         Młody Hindus z brzuszkiem, co tu jest rzadko spotykane, ma na koszulce nadrukowany napis: Radio Sai i pewnie spieszy do aśramu, gdzie to radio ma swoją siedzibę. Chłopiec w granatowych spodniach i białej koszuli wyprowadza rower i też gdzieś się wybiera. 
         Uliczką bardzo szybko przebiegają trzy psy, chyba dwa gonią tego pierwszego, bo za chwilę słuchać skowyt, najprawdopodobniej oberwał za naruszenie terytorium. 
          Moja uliczka zakręca w lewo, a na tym zakręcie stoi dziewięciopiętrowy blok, który dziwnie wygląda wśród jedno- i dwupiętrowych domków. Przeprowadzają tam jakiś remont, a może tylko prace wykończeniowe, bo wieczorem widzę światło tylko w jednym oknie. Codziennie na kilka godzin pojawia się tam ekipa budowlana. Zza rogu wychodzą też Hinduski, przeważnie młode dziewczyny, które pełnią rolę taśmociągu, jak przed wiekami niosąc ciężary na głowach, w tym okropnie ciężkie pustaki betonowe, po trzy sztuki na głowę. Robią to z takim wdziękiem, że nie do opisania.
          Czasem jeszcze ktoś przechodzi moją małą uliczką, ale do czwartej powoli usypia ona w rytm badżanów, które nadal. sączą się z aśramu. Budzi się do życia wraz z zapadający zmierzchem….

niedziela, 14 kwietnia 2013


Część 24

           Rozmawiając o dziele Sai Baby wędrujemy ścieżką w dół stoku, aż pod drzewo medytacyjne. Otoczone jest kręgiem kamieni i małymi murkami, na których można usiąść do medytacji. Jest to duże drzewo, nie znam gatunku, które wypuszcza z gałęzi korzenie powietrzne, jak nasz doniczkowy filodendron. Korzenie te wrastają w ziemię, tworząc następne pnie. I tak drzewo się przemieszcza, zajmując coraz większy obszar. 
           Kilka osób siedzi w skupieniu pod drzewem, siadamy i my na chwilę. Jest cudownie cicho, jakby nie było obok gwarnego Puttaparthi, i pogrążamy się w błogości. Potem milcząc wracamy do domu. 


           Po obiedzie chwilę śpimy. Są takie dni, gdy jeszcze nie czuje się upału i takie, gdy czuć już gorący oddech lata. Dziś jest gorąco, szliśmy niezacienioną drogą i czujemy się zmęczeni.
          Budzimy się, gdy do naszego mieszkanka docierają pierwsze słowa Wed, śpiewanych na rozpoczęcie darśanu. Powoli zbieramy się, bierzemy poduszki do medytacji i idziemy do aśramu.
           Okazuje się, że przez noc znikła cała dekoracja - może to był wystrój z okazji Nowego Roku, w każdym razie z hali medytacyjnej zniknęły łańcuchy staniolowych pasków, choinkowe oświetlenie, parasole, latawce i cały ten tani, odpustowy blichtr. Hala prezentuje się teraz o wiele dostojniej.
           Dość długo czekamy na Sai Babę, śpiewając badżany i hymny. Duża orkiestra gra na różnych dziwnych instrumentach, czas szybko mija. W końcu przyjeżdża osobowym autem, w którym siedzi na wózku inwalidzkim.
         Pomocnicy wytaczają wózek z auta. Widać, że Sai Bab jest już stary, gdy wiozą go wśród siedzących tłumów. Czasem ktoś próbuje wstać, ale służba porządkowa czuwa. Listy do Sai Baby trzeba podać komuś z obsługi, a on podaje mu do ręki. 

          Dziś byłam świadkiem materializacji złotego naszyjnika. Błysnęły flesze, bo chociaż nie wolno zwykłym odwiedzający wnosić aparatów fotograficznych, co jest kontrolowane przy wejściu, jednak cały czas darśan jest filmowany, a szczególnie ważne momenty dodatkowo fotografowane. 

             Mój Ukochany znów został dziś wyróżniony, dostał z wielkiej misy z darami od Sai Baby szare ciasteczko, coś w rodzaju chałwy. Jeszcze przed wyjściem z darśanu spotkał Marka i ten wziął go do kaplicy medytacyjnej, do mandiru Sai Baby. Mieści się w niej niewiele kobiet i mężczyzn, więc kolejka ustawiła się duża. Jednak oni się załapali i mój Ukochany opowiedział mi z zachwytem, jak silnych emocji tam doznał. Można w niej przebywać niestety tylko 10 minut.
          Poszliśmy razem na kolację, kolejka kobiet była bardzo długa, ale jedzenie naprawdę smaczne.
          Po kolacji postaliśmy trochę koło budki z kawą, ale nasi rodacy są czasem bardzo męczący i niezadowoleni ze wszystkiego, więc szybko ich opuściliśmy.
          Mamy teraz nowy zwyczaj, że wieczorem idziemy do restauracji, jeżeli tak można nazwać ten lokal, na herbatę masala, bardzo ostro doprawioną i z mlekiem. Traktujemy ją jako lek na przeziębienie, bo niestety znów kaszlemy i mamy katar.
         Zaczęliśmy też używać wibuthi. Jest to białawy proszek mineralny, którego pokłady znajdują się w pobliżu Puttaparthi. Na początku działalności Sai Baba materializował ten proszek, którego wielkie ilości sypały się z przewróconego do góry dnem dzbana, do którego wkładał rękę. 
         Teraz błogosławi pozyskane ze złoża wibuthi, jak opowiedzieli mi rodacy. Ma ono podobno niezwykłe właściwości lecznicze, o których postanowiliśmy się przekonać na własnej skórze. Na skórze w sensie dosłownym, bo mam na udzie czarny pieprzyk, który budzi mój niepokój i postanowiłam go codziennie smarować wibuthi.
        Także po każdym posiłku, gdy wychodzę z kantyny, biorę odrobinę wibuthi, która jest w miseczce przed portretem Sai Baby i jak Hinduski robię kropkę na czole, a resztę zlizuję z palców. 

wtorek, 9 kwietnia 2013


Część 23
          Poznajemy tutaj wielu ludzi, którzy z katolicyzmu przeszli właśnie na saibabizm połączony z hinduizmem i teraz wielbią Babę śpiewając badżany, modląc się do Ganeszy i okrążając betonową, pomalowaną na “kolory naturalne”, ubraną w prawdziwe szaty i obwieszoną festonami kwiatów figurę pięciogłowej Gayathri zgodnie z ruchem wskazówek zegara siedem razy. I robią to z podziwu godnym oddaniem i zaangażowaniem. Zafascynowali się formą, nie słuchają treści. 
           Chęć zmiany religii jest dla mnie czymś dziwnym i niezrozumiałymi. Bóg jest jeden, uczą wszystkie religie objawione, Religie Księgi. Schody zaczynają się dopiero, gdy różnicuje się Boga. Zamiast jednego, powstaje wielu Bogów, po jednym dla każdej religii. Ci Bogowie nie są wcale jednakowo dobrzy, najlepszy jest oczywiście Bóg osoby, która właśnie o nim mówi. -“Mój Bóg jest lepszy od muzułmańskiego Boga, który nie jest prawdziwy” - to zdanie chrześcijanina. -“Mój Bóg jest prawdziwy, a mormoński nie” .-” Czczę prawdziwego Boga, nie tak jak ci jehowici“--. -” Bóg Starego Testamentu jest dla mnie nie do przyjęcia, bo jest mściwy”-. -”Krishna jest jakimś Bogiem z bajki, a nie prawdziwym Bogiem”- .

          Znajomość własnej religii jest wśród katolików zastraszająco nędzna. 
Mój znajomy, który ogólniak skończył w klasztornej szkole z internatem, oburzył się na mnie, gdyż w trakcie rozmowy oświadczył, że Modlitwa Pańska “Ojcze nasz…” jest modlitwą nie do Boga Ojca, który wszystko stworzył i wszystkim rządzi, tylko do Jezusa, a ja się uśmiałam z jego ignorancji. I nic nie pomógł cytat z Nowego Testamentu, w którym Jezus uczy apostołów, jak modlić się do Ojca. On i tak wiedział lepiej niż sam Jezus.   
         Oskar Wilde napisał w “Buncie aniołów”, że chociaż Bóg wysłał na ziemię swojego Syna, by pomógł ludziom wrócić do Niego, nic to nie pomogło, bo teraz czczą wysłannika, a o Bogu nadal nie pamiętają.  
        Nawet najbardziej zagorzałe dewotki nie znają podstawowych prawd wiary, za nic mają słowa Jezusa, za to za swojego księdza z parafii gotowe są zabić. 
        Obawiam się nawet, że najwyżsi hierarchowie też za nic mają słowa Jezusa.

        A Sai Baba naucza: -Każda religia prowadzi cię do zjednoczenia z Bogiem. W każdej religii najważniejsza jest Miłość i możesz ją okazywać każdej istocie w najwspanialszej, najpełniejszej, najdoskonalszej formie, bo każda religia jest po to stworzona.
        Każda religia ma swoje rytuały i metody poznania ludzkiej natury, każda też ma sposoby na poznanie natury Boga i zbliżenia się do niej. A że człowiek i jego psychika kochają rytuały, każda religia wykorzystuje ten fakt dla siebie.
        Hinduizm, najstarsza z religii świata, która wypracowuje swoje metody od siedmiu tysięcy lat, a opisuje je od pięciu tysięcy z niesamowitą wręcz szczegółowością, łącznie z opisem strunowej budowy Wszechświata, najnowszym odkryciem fizyki, wciąż pozostaje hinduizmem. Jej formy przekazu dostosowują się do zmieniających się warunków życia na Ziemi poprzez Awatarów, którzy rodzą się w ludzkiej postaci, by w danym, często przełomowym dla ludzkości momencie pomóc rozpoznać i odnaleźć boskość w każdym stworzeniu, odtworzyć utracone połączenie z Bogiem. 
          Za takiego Awatara podaje się Sai Baba. Jego posłaniem, można to być może tak podsumować, jest stworzenie Unii Wszystkich Religii, znakiem jest lotos, na którego pięciu płatkach są symbole pięciu największych współcześnie religii: chrześcijaństwa, judaizmu, islamu, buddyzmu i hinduizmu. Ponieważ Sai Baba urodził się i wychował w hinduizmie, nigdy go nie opuścił, lecz poprzez rytuały hinduizmu pokazuje nową, a może starą, lecz zapomnianą prawdę: “Kochaj wszystkich, wszystkim służ“.   
        Jednak niestety, tak mi się wydaje, poznaje też smak goryczy, które poznali jego poprzednicy, również Jezus. Charyzmatyczna postać Sai Baby, jego cuda, wspaniałe czyny, miłość promieniejąca, ogarniająca wszystkich i wszystko, tak zachwyciła jego wyznawców, że grzeją się w jego blasku, czują się wybrani, zaproszeni i przez to lepsi od innych, a ich Ego jest uszczęśliwione. Blask, blichtr, cuda i niezwykłości przesłaniają wszystko.
        Niewielu w spokoju i ciszy, bez rozgłosu, spełnia jego nauki. A może się na szczęście mylę, może teraz jest ten czas, ten moment historii świata, że nauki i posłanie tego właśnie Awatara dotrą do serc słuchaczy…

czwartek, 28 marca 2013


Część 22
         Zaskoczona i wstrząśnięta, schodziłam piechotą ze wzgórza, na którym stoi Muzeum. 
         Usiadłam na chwilę przy drzewie, przy którym mały chłopiec z biednej wioski Puttaparthi uparł się medytować, ponieważ poczuł, że jest wcieleniem Absolutu. 


        Chłopiec, który kilkadziesiąt lat później mówi: -“ Jestem Bogiem. Jedyna różnicą pomiędzy mną a tobą jest taka, że ja wiem, że jestem Bogiem, a ty jeszcze wątpisz, że jesteś Bogiem!“- 
         Co trzeba poczuć, jaką determinację, by sprzeciwić się rodzinie i istniejącemu porządkowi… Jaką wiarę trzeba mieć, by postawić wszystko na jedną kartę. Zupełnie jak Jezus dwa tysiące lat temu.  Myślałam o Sai Babie i jego życiu, o jego dziele, tak niezwykłym, że wymyka się wszelkiemu osądowi, że graniczy lub po prostu jest cudem. 
         Z tym nastawieniem postanowiłam następnego dnia pójść do Muzeum Chaitanya Jyoti, muzeum Sai Baby.
          Na ten dzień mieliśmy zaplanowaną jeszcze jedną atrakcję. Niedaleko Kliniki Dr Rao jest tak zwany Dom Polski - każdy taksówkarz go zna. Mieszka w nim Polak, Mariusz, podobno zdolny biznesmen, który go wybudował w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku i w sezonie między listopadem a marcem można go tam spotkać. Nie znaliśmy Mariusza i byliśmy go bardzo ciekawi. Wybieraliśmy się na śpiewanie badżanów, czyli hymnów ku czci Śhiwy, Durgi i nie wiem jeszcze jakich hinduskich bóstw z bogatego panteonu hinduizmu. 
         Tuk-tukiem pojechaliśmy po kolacji, znajomi już tam byli. Gospodarz siedział przy syntetyzatorze, grał i śpiewał z wielkim zaangażowaniem. Nasze wejście przerwało imprezę, przywitaliśmy się krótko. Dostaliśmy kartki z sanskryckim i polskim tekstem, ale w takim słabym oświetleniu jakie było jestem ślepa jak kret, więc i tak oddałam się tylko słuchaniu. 
        To było to, o czym dziś rano myślałam na tarasie u dr Rao. Ten człowiek śpiewał swoją własną pieśń, własnymi słowami, do własnej melodii. Melodii, która może chwilami chropowata, była melodią jego życia. Bóstwa występujące w jego tekście były tylko pretekstem. 
        On śpiewał własną pieśń oddania i miłości do Boga, pieśń połączenia z Bogiem. Zaczęliśmy powtarzać melodię, ona rosła i potężniała, wypełniła cały duży dom. 
        Była prosta i osobista jak modlitwa pewnych świętobliwych mnichów, o których mówi opowieść:
- Pewien biskup dowiedział się, że w jego diecezji, na wyspie na jeziorze żyje trzech świętobliwych mnichów. Postanowił ich odwiedzić z całą biskupią świtą. Popłynęli łodzią i biskup był zauroczony ich uduchowieniem - “Jakie modlitwy odmawiacie, że osiągnęliście taki rezultat?” - 
- ”Nasza modlitwa jest bardzo prosta” - powiedzieli mnisi - “Nas jest trzech i Was jest trzech, wybacz nam grzech” - 
Biskup był oburzony: -” Cóż to za modlitwa, ja was nauczę właściwej modlitwy”-  i uczył ich cały dzień. 
Wieczorem świta wsiadła do łodzi, by udać się do biskupiego pałacu. Będąc już na środku jeziora zauważyli, że od strony wyspy do łodzi zbliża się ogromny tuman wody, jak trąba powietrzna. 
Zatrzymali się i zobaczyli, że oto w wielkim pośpiechu biegnie jeden z mnichów. - “Biskupie, biskupie, zapomnieliśmy słów modlitwy, której nas uczyłeś! Powtórz ją jeszcze raz!” - 
Biskup widząc cud chodzenia po wodzie, powiedział - “ Módlcie się jak dotychczas. To bardzo dobra modlitwa!” -  
         Potem Mariusz opowiadał o sobie, swojej drodze życia. I dowiedzieliśmy się, że w Bangalore jest Biblioteka Liści Palmowych, jedna z pięciu w Indiach, która przechowuje spisane pięć tysięcy lat temu życiorysy kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy będą żyli w różnych okresach historii. Strasznie jestem ciekawa, czy moje życie też jest tam opisane. Ale trudno się o to dowiedzieć, bo trzeba się zapisać na wiele tygodni wcześniej. Chyba nam czasu nie starczy, zresztą mój Ukochany oświadczył, że go to w ogóle nie interesuje i nie ma zamiaru niczego się dowiadywać. Więc chyba tym razem nie pojedziemy tam, chociaż analizując dotychczasowe “zbiegi okoliczności” można się wszystkiego spodziewać.
        Życie Mariusza jest tam opisane, jego wcześniejsze wcielenia i czyny, których dokonał. Mówi, że chyba wolałby nie wiedzieć. 
        Gawędziliśmy długi czas, wszyscy mieliśmy spostrzeżenia i ciekawe historie do opowiedzenia. Mariusz przekazał też nam starą radę, by każdy dzień był owocny i przyniósł korzyść zarówno duchową, jak i materialną.
         Przede wszystkim trzeba koniecznie wstawać przed szóstą rano. Muszę się dokładnie dowiedzieć, ale chyba chodzi o czas astronomiczny, a nie wynalazki typu “czas letni”. Leżąc jeszcze w łóżku trzeba sprawdzić, którą dziurką w nosie się oddycha. Jeżeli prawą, należy wymusić oddychanie lewą, np. leżąc na prawym boku i pomiędzy bok a pachę wkładając poduszeczkę lub chociaż dłoń. Jeżeli już lewa dziurka się udrożni, należy wstać z łóżka lewą nogą. Czyli teraz jasno widać, wystarczy tylko znaleźć winowajcę i go surowo ukarać, że komuś cały czas nie zależało na naszym powodzeniu, albo mówiąc obrazowo, zależało, żeby wiodło nam się pod psem, gdy nas ostrzegano, by nie wstawać z łóżka lewą nogą.
         Chyba dziś mam jakiś dzień przypowiastkowy, bo przypomniała mi się następna opowieść.
W pewnym klasztorze siostra przełożona miała ten sam problem. 
Pewnego pięknego poranka wstała raniutko i udała się na jutrznię. Po drodze do kaplicy minęła dwie młode nowicjuszki i pozdrowiła je uprzejmie. Gdy się oddalała, usłyszała jak mówią do siebie - “Nasza siostra przełożona wstała dziś z łóżka z niewłaściwej strony” -.
- “Co to znaczy?” - pomyślała siostra - “Czyżby uważały, że wstałam dziś z łóżka lewą nogą? Czyżbym nie była dla nich dość uprzejma?” - 
Postanowiła naprawić błąd i gdy spotkała dwie inne zakonnice, zatrzymała je ze słowami: - “Jaki piękny dzień dał nam dziś Pan Bóg! Witam was, kochane siostrzyczki” - 
Siostry odwzajemniły pozdrowienie, ale po cichu też szepnęły do siebie - “Nasza siostra przełożona wstała dziś z łóżka z niewłaściwej strony”.
Siostra była bardzo zaniepokojona. Z przeciwka, szurając głośno i sapiąc, szła najstarsza w klasztorze zakonnica. 
- “Szczęść Boże, siostro przełożona“, - powiedziała - “widzę, że wstałaś dziś z łóżka z niewłaściwej strony” 
Tego już było za wiele. - “Co to znaczy, siostro, błagam, powiedz, o co chodzi, bo wszyscy dziś mówią mi to samo“.
- “To bardzo proste, siostro” - odpowiedziała z uśmiechem staruszka - “Masz na nogach pantofle ojca Mateusza” -. 
         Ja też uśmiechnęłam się, ale tylko do siebie, bo nie wypadało w podniosłym nastroju Wed i badżanów opowiadać tak frywolnych historyjek, i wszyscy razem poszliśmy na taras podziwiać księżyc w pełni. 
        Ci, którzy mieszkają w aśramie musieli zostać u Mariusza na noc, bo bramy aśramu otwierają o czwartej rano, a była dopiero druga. My, jako osoby niezależne, poszliśmy sobie piechotką, wcale nie jest daleko, do miasta. 
        Było cicho, Puttaparthi nareszcie spało po całym pracowitym dniu, nawet psy zwinęły się w wykopanych przez siebie dołkach w ziemi i też straciły czujność. Cała okolica spała spokojnie pod opieką Boga.
        My też usnęliśmy spokojnie, a mnie śniła się Sara i podziemia romańskiego kościoła ze sklepieniem czarnym od tysięcy świec palących się u jej bosych stóp. Miała na sobie błyszczące sari. Płomyki świec lekko się chwiały, jak łan zboża. Taka, jaką zapamiętałam z naszego pobytu w delcie Rodanu, wiele lat temu, gdy jeszcze nie wiedziałam kim ona jest. 

                                                                         Drzewo medytacyjne w Puttaparthi - >zdjęcie własne<

niedziela, 24 marca 2013


Część 21

         Chrześcijaństwo, jakie współcześnie znamy, jest oparte na naukach bardzo charyzmatycznej postaci, Największego Kupca Świata, jak go określa Og Mandino, Pawła, zwanego dawniej Szawłem, rzymskiego obywatela, który zachwycił się przesłaniem Jezusa, którego osobiście nawet nie znał. 
          Kościół przewrotnie dołączył go do grona Apostołów, i jak ktoś dobrze policzy, w ten sposób jest ich trzynastu. 
          Ale kto się przejmuje takimi drobiazgami, skoro nawet z Dziesięciu Przykazań Boskich, niewzruszonego kanonu moralnego, Kościół zrobił dziewięć i pół, wyrzucając trzecie: “Nie będziesz czynił wizerunku tego, co na ziemi…” , za co ja, jako plastyk, muszę mu szczególnie podziękować, bo sztuka sakralna pozwoliła na przestrzeni wieków wielu moim kolegom na przyzwoite, a nawet dostatnie życie.
        Tak więc, legendy mówią, że Święta Krew przetrwała w królewskiej dynastii Merowingów, a nawet, że przetrwała do dziś i nadal jest chroniona przez jakiś tajny zakon. 
         Niestety gmina chrześcijańska Marii z Magdali nie przetrwała, choć kto to wie, do dziś. Gdy Kościół zaczął chrystianizować południową Francję wiele wieków później, wyrżnął ich wszystkich jako heretyków i spokój. 
         Wspaniałą dla mnie sprawą byłoby prześledzić najstarsze legendy cygańskie, szukając tropu, który mi się nasunął w Muzeum…..
          Być może Cyganie wiedzą więcej, niż chcą mówić. 
          Jak dziwnie drogi się plotą, że trzeba wielu lat i wielu wędrówek, by coś skojarzyć. Te cudowne sploty długich do ziemi włosów otulające Marię z Magdali na obrazach i rzeźbach, te, którymi ocierała stopy Jezusa w intymnym geście uwielbienia po namaszczeniu ich cennym olejkiem, który być może był “made in India“, nosi tu, w Puttaparthi, wiele Hindusek. 
         Także szlachetną twarz Czarnej Madonny o idealnym owalu i wąskim nosie można zobaczyć wiele razy dziennie. Jeżeli tylko ma się oczy otwarte.  
         Że Maria z Magdali zajmowała specjalne miejsce wśród apostołów i uczniów Jezusa, to zauważa każdy, kto choć raz w życiu przeczytał Nowy Testament. Stała pod krzyżem, na którym umierał, choć niektórzy twierdzą, że wcale nie umarł, lecz ranny został zdjęty z krzyża i odratowany. 
         Świat pełen jest spiskowych teorii i może nie wszystkie są wyssane z palca. W każdym razie z nią pierwszą się spotkał dwa dni później. Na pewno wieki wcześniej jej rola była bardziej znana, lecz zinstytucjonalizowany Kościół postarał się, by ją poniżyć. Okrzyknął ją jawnogrzesznicą i próbował wymazać z pamięci. 
         Największą zaś ironią losu, chichotem historii jest to, że w moim ulubionym ultrakatolickim kraju, być może, czci się ją pod postacią Matki Boskiej Częstochowskiej, jako największą świętość.    
         I pomyśleć, że musiałam podjąć pomysł wyjazdu do Indii i zaliczyć wstrząs mózgu, co wiele tłumaczy, poznać Krystynę, przyjechać do Puttaparthi,  a wszystko po to, by zobaczyć to, co zobaczyłam.
         Niezbadane są wyroki boskie. Tyle tylko, że teraz, jeśli ktoś moherowy przeczyta ten tekst, będę musiała chodzić kanałami, by nie zostać ukamienowana, jak za dawnych, dobrych biblijnych czasów.

środa, 20 marca 2013


Część 20

            Wstajemy wcześnie rano, po śniadaniu bierzemy motorikszę, czyli tuk-tuka i jedziemy na wzgórza ponad aśramem Sai Baby do jednego z dwóch muzeów wybudowanych z jego inicjatywy. Ich niespotykane, nieprawdopodobne bryły widać z każdego miejsca w Puttaparthi. 



           Trójkołowiec ledwie dyszy, droga jest stroma, a my mijamy wielu ludzi idących na piechotę, widocznie muzeum jest ciekawe. Przed bramą, której strzegą dwa betonowe słonie i dwa lwy, wszystko pięknie pomalowane olejną farbą na tzw, kolory naturalne, czekamy na resztę towarzystwa. Ziemia jest miedziana, o gruzełkowatej budowie i wątpię, czy żyzna, bo po monsunowych deszczach wszystko powinno rosnąć jak szalone, a w mojej ocenie, nie rośnie. Może pomyliło mi się z tropikiem. Niektóre drzewa tracą chyba liście, bo na ziemi leży pełno zeschniętych i dużo jest ogołoconych gałęzi. Będziemy tu wystarczająco długo, by się przekonać, czy wyrosną nowe liście, a może też zakwitną kwiaty….
          W końcu towarzystwo nadjeżdża i całe szczęście, bo wstęp jest tylko do 12-tej. Przed budynkiem są modlitewne młynki tybetańskie, nie możemy sobie odmówić przyjemności pokręcenia nimi. To o wiele łatwiejszy sposób, niż klepanie modłów i podobno tak samo skuteczny.
         Nie płaci się żadnych biletów za wstęp do muzeum, zresztą nie zauważyliśmy tej zachłanności na pieniądze, jaką znamy z naszych religii - rzeczy związane z jej wyznawaniem są bezpłatne. 
         Pobyt w aśramie też jest naprawdę na każdą kieszeń - można spać na ogólnej sali  i jeść w stołówce 2 posiłki za 10 rupii na dzień,  można mieszkać w sali na 7 osób lub w dwuosobowym pokoju, albo wynająć sobie apartament lub pokój w hotelu, co też, jak się okazuje z rozmów z rodakami, kosztuje jakiś ułamek ceny z Europy lub Ameryki. Można też jeść w różnego rodzaju stołówkach i restauracjach różnych kategorii. 
          Zresztą ilość chętnych do pobytu tutaj świadczy na korzyść naszej teorii - przebywa tu równocześnie około 30 tys. ludzi, a posiłki je prawie tyle samo, dwa lub trzy razy dziennie. To gigantyczne przedsiębiorstwo, trust bardzo skutecznie zarządzany. 
          Ciekawe, czy gdyby Jezus żył dzisiaj, to miałby sieć piekarni i smażalni ryb oraz wspaniałe i gigantyczne piwnice znanych na całym świecie win, bo przecież nie potrzebowałby żadnych winnic ani tłoczni. I karmiłby po 30 tys. głodnych trzy razy dziennie przez cały rok, przez kilkadziesiąt lat. 
          Oto cuda naszych czasów. Przepraszam, jeżeli uraziłam czyjeś uczucie religijne. 
          Ciekawe, co się stanie z tą firmą, gdy Baba umrze, co ma nastąpić, według jego słów, już za 11 lat.   
          Muzeum, według mnie, jest budynkiem chroniącym jakieś cenne zbiory, coś istotnego dla ludzkości, co musi być strzeżone, bo są to egzemplarze o bezcennej, unikalnej wartości, nie tyle materialnej, co kulturotwórczej.
         W tym sensie Muzeum Wszystkich Religii w ogóle nie jest muzeum. Wewnątrz można podziwiać plastikowe manekiny ubrane w prawdziwe stroje, ustawione w scenki obrazujące daną religię. Na pewno nie są to bezcenne i unikalne zbiory, lecz dość prymitywna lekcja poglądowa. 
         Jeżeli ktoś nie wie, że są różne religie, to się zapewne tutaj dowie. Chrześcijaństwo oczywiście jest reprezentowane, a nawet nasz ulrakatolicki odłam, bo można podziwiać obraz z Jasną Górą i tłumem pielgrzymów, nad którymi unosi się Matka Boska Częstochowska, największa świętość naszego kraju, bo i po co nam jakiś Bóg???.
         W części dotyczącej chrześcijaństwa jest też wspomniane, że czas pomiędzy 12 rokiem życia, kiedy miał miejsce opisany w Nowym Testamencie epizod z odłączeniem się Jezusa od pielgrzymki i pozostaniem w świątyni jerozolimskiej, a 30 rokiem życia, kiedy zaczął swoje nauczanie, Jezus spędził w Indiach. Przybył wędrując z jakąś karawaną kupiecką, które przemierzały ówczesny świat, przewożąc cenne towary i wieści z daleka. Wyruszył tam, by spotkać się z jednym z jedenastu zaginionych plemion Izraela, które do dziś podobno żyje w Indiach. 
          Hindusi, którzy spisują wszystko bardzo precyzyjnie w swoich klasztorach od co najmniej 5 tysięcy lat, mogą ten fakt w każdej chwili udowodnić, ale chrześcijan to w ogóle nie obchodzi. Podobno Dalaj Lama będąc w Watykanie z oficjalną wizytą przekazał niepodważalne na ten temat dokumenty, co odnotowały media. Watykan jednak nie odezwał się na ten temat nawet słówkiem. Czego należało się spodziewać. Podobno, podobno, podobno…
           I w związku z tym muszę przyznać, że Muzeum Wszystkich Religii, i fakt, że do niego pojechałam, jest niezwykle ważne i spełniło doniosłą rolę w ukształtowaniu bardzo ważnej w dziejach historii religii teorii - Bogu niech będą dzięki! Szczególnie jej wschodnioeuropejskiego odłamu, za co niechybnie będę spalona na stosie, albo jeszcze gorzej. 
          Patrząc na kopię wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej, na jej ciemną, szlachetną i jak widać na pierwszy rzut oka, gdy widzi się ich codziennie setki, hinduską twarz, w nagłym przebłysku, który może następne pokolenia nazwą oświeceniem, zrozumiałam, dlaczego w europejskiej sztuce sakralnej występuje tak niezwykłe zjawisko jak Czarna Madonna! 


           Hinduska twarz szlachetnej kobiety otulona delikatnymi fałdami sari.      
           I to nie tylko w Częstochowie, ale też w Chartres,  Montserrat, w Rzymie, na Teneryfie i w setkach innych miejsc są obrazy i rzeźby przedstawiające czarną postać kobiety o szlachetnych rysach, wcale nie murzyńskich, trzymającej na ręku czarne niemowlę. 
          To Matka Boska, tylko nie ta kobieta, która w mniej więcej zerowym roku naszej ery urodziła Jezusa, tylko ta, która trzydzieści trzy lata później urodziła Jezusowi dziecko! To kobieta, która za swym Mistrzem przywędrowała z Indii, jego żona, Maria z Magdali, zwana Magdaleną i jej i Jego dziecko, wcale nie syn lecz córka, ciemnoskóra Sara, którą w Saintes-Maries-de-la-Mer w delcie Rodanu w południowej Francji czczą Cyganie, którzy też podobno są z Indii ( zajrzyj do posta: Maria Magdalena na Camargue).
         Istnieją francuskie legendy, które mówią, że po Ukrzyżowaniu Rzymianie wsadzili kobiety, które były z Jezusem do łodzi bez żagli j w porze odpływu wysłali na pełne morze. Chcieli się ich pozbyć, by nie głosiły dalej nauk tego wywrotowego Nauczyciela, a nie chcieli mieć ich krwi na rękach. W łodzi były trzy kobiety, trzy Marie: Maria z Magdali, Maria żona Jakuba i Maria Salome. Łódź, oczywiście, cudownym zrządzeniem boskim nie zatonęła, kobiety nie umarły z głodu i pragnienia, lecz dotarły do brzegów obecnej południowej Francji, do delty Rodanu. 
          Na kilku starych, prymitywnie płaskorzeźbionych płytach w romańskim kościele w Saintes-Maries-de-la-Mer można jak na komiksie prześledzić całą tę historię. Jedna z kobiet na płaskorzeźbie trzyma w ręku jak gdyby lampę oliwną lub inny kulisty przedmiot. Istnieją podejrzenia, że to Święty Graal, Święta Krew i że ta kobieta jest brzemienna. To także, być może tłumaczy, dlaczego nie została zabita. 
         Kobietami zaopiekowała się silna w tym czasie na tym terenie gmina żydowska, która pod wpływem opowieści o Nauczycielu stworzyła najczystsze, najbardziej wiarygodne chrześcijaństwo, oparte na naukach najbliższych Jezusowi osób. 







                                                                 Czarne Madonny  >zdjęcia z internetu<
                                                                 Widok na wzgórza - zdjęcie własne


sobota, 16 marca 2013


Część 19

        Ćwiczenia się kończą, schodzimy na parter, odkładamy maty na miejsce. Klinika doktora Rao też już obudziła się ze snu. Śliczna, zgrabna i niezwykle cierpliwa Hinduska z dużą domieszką krwi skośnookich zapisuje nas na dwunastą na diagnozę do dr Rao.
        Wracamy tuk-tukiem do miasta, idziemy na śniadanie do aśramu, do stołówki europejskiej. 
         I tu ciekawostka. W hinduskiej stołówce nie zdejmuje się butów, a w europejskiej tak. Ciekawe, dlaczego? Nie myje się też rąk przed jedzeniem, chyba, że ktoś jest bardzo zdesperowany i odnajdzie umywalkę w najdalszym kącie. Jedzenie pyszne i o wiele bardziej różnorodne, niż w hinduskiej, ale też o wiele droższe. W cenie obiadu w hinduskiej stołówce, jak na europejskie i amerykańskie warunki i tak bardzo, bardzo tanie.
         Następna ciekawostka jest taka, że w hinduskiej stołówce w ogóle nie podają śniadania, tylko dwa posiłki: południowy i wieczorny.
         Wracamy do kliniki dr. Rao punktualnie o dwunastej, czekamy trzy minuty i możemy wchodzić, uprosiwszy uprzednio Marię, żeby była naszą tłumaczką. 
         Najpierw wchodzi mój Ukochany. Maria tłumaczy, że trzy dni temu miał atak nerek, piasek albo nawet kamień i że taki sam atak miał w domu około pół roku temu. 
        Doktor Rao starannie bada puls, ogląda stopy, kostki, potem oczy, tęczówkę i powieki od środka, a potem pyta Marię, czy naprawdę dobrze ją zrozumiał. - “Czy pani dobrze tłumaczy, czy pani znajomy miał naprawdę atak nerek?” - Zaskoczona Maria potwierdza.
-“Tutaj nie ma żadnych śladów przebytej choroby. Jeżeli nawet była, to znikła bez najmniejszych śladów“.- dziwi się dr Rao i mówi - “jest pan zupełnie zdrów! “- 
       Czyżby jednak Swami maczał w tym paluszki?
       Potem wchodzę ja z Marią, dostaję proszek z ziół do rozmieszania z miodem i syrop. Diagnoza jest bezpłatna. Lekarstwa trzeba wykupić w aptece dr Rao, moje kosztują mniej więcej 5 dol. amerykańskich - dodano do nich także słoiczek miodu. 
        Można też poddać się masażowi ajurwedyjskiemu, albo masażowi shirodara polegającemu na polewaniu ciepłym olejem. Niestety dr Rao nam go nie przepisał.
         Przed kliniką stoi rząd tuk-tuków, tak wielu przyjeżdża tu chętnych. My jako pacjenci, mieliśmy numer kolejny 28986 i 7. 
        Wracamy do Puttaparthi i idziemy na obiad. Potem mój Ukochany uczy się angielskiego, a ja czytam książkę leżąc na naszym materacu.
        Po południu darśan, wieczorem kolacja i plotki z rodakami na murku przy budce z kawą, której już nikt z nas nie chce pić. 
        Umawiamy się na następny dzień na zwiedzanie Muzeum Wszystkich Religii.

niedziela, 10 marca 2013


Część 18.

         Czym różni się Śhiwa, który odrąbuje głowę swemu synowi Ganeszy od Jezusa, który przeklina drzewo figowe, ponieważ nie rodzi owoców w zimie?
         Obaj są wspaniałymi wysłannikami Absolutu, ale jednak żyją na ziemi i podlegają ziemskim emocjom i ziemskim iluzjom. Przyjęli ludzkie ciało ze wszystkimi tego konsekwencjami. 

          Bo tylko w ten sposób Absolut może doświadczać emocji - poprzez nas.

         Gdy gotuję zupełnie nową wersję starej zupy, bo na przykład nie miałam wszystkich składników lub miałam ochotę na jakieś urozmaicenie, mówię do Ukochanego - “ Dziś Bóg wymyślił nową zupę, a ja ją zrealizowałam”. Zawsze jest wyjątkowo pyszna, bo wszystko, co Bóg stworzył jest dobre, jak mówi stara Biblia. 
         W moim rozumieniu Bóg tworzy przez nas i przez nas bawi się światem, swoją zabawką. W pewnym momencie mówi do siebie: - “Chcę stworzyć zupę dyniową w wersji, jakiej jeszcze nie było“. - 
        Wielu kucharzy na Ziemi ma w tym momencie pomysł, by ugotować tę zupę, ale tylko kilku akceptuje boski przepis i gotuje według niego. A czasem tylko jeden. Ci, którzy jedzą taką zupę mówią - “Co za genialny kucharz!“ -, bo nie wiedzą, że to Bóg gotował jego rękoma. 
        Bardzo łatwo jest działać według wskazówek Boga. Wystarczy tylko wszystko robić w skupieniu - malować, pisać, haftować, kochać się, budować, prowadzić badania, gotować itd., by usłyszeć ten boski przepis. 
I jestem pewna, że wielu ludzi potrafi rozpoznać dzieła boskie stworzone przez ludzi według Jego wskazówek. Po prostu są doskonałe.  

        Chcę, by życie było dla mnie jedyną formą Boga. Uważne obserwowanie życia, kontemplowanie życia w każdej postaci, zachwycanie się życiem. 
         Przeżywanie, doświadczanie życia. Przeżywanie, doświadczanie Boga.
        Tak jak teraz obserwuję i biorę udział w spektaklu wschodu słońca. Pięknym, celowym, niezwykłym i chociaż wciąż tym samym, jednak za każdym razem innym.



 >Zdjęcie z internetu<

środa, 6 marca 2013


Część 17.

         
        Dlaczego tak skonstruowana jest ludzka psychika, że koniecznie potrzebuje bóstw na swoje własne podobieństwo, że zauważa i akceptuje tylko wielkości średnie, a w nich Absolut po prostu się nie mieści? 
          Dlatego nasi praprzodkowie widząc na przykład rozszerzający się pożar, który niszczył ogromne połacie lasu lub wylew potężnej rzeki, albo szalejące w czasie sztormu morze, robili jedyną rzecz, jaką mogli zrobić, by oswoić żywioł - w swoim mózgu, jak w komputerze znajdowali polecenie: “zmień rozmiar” i klikali strzałeczką. I od razu dziki żywioł stawał się bóstwem.
        Teraz już mieścił się w ludzkich wielkościach średnich. Jako bóstwo miał swoje imię, swoje życie, namiętności i emocje. Wściekał się lub był łagodny i dobroczynny. Można było mu pomóc ofiarami, rytuałami i modlitwami w jego problemach a on odwdzięczył się, pomagając w ludzkich sprawach. Jak potężny, możny sąsiad, albo władca. 
         I tak bogowie zamieszkali wśród ludzi i w tej pierwotnej, najbliższej naszej psychice postaci, mieszkają po dziś dzień.   
         Stąd przebłagalne rytuały, pielgrzymki i posty, stąd modlitwy, psalmy, mantry i badżany. Zastępcza forma Boga żyje wśród nas i ma się bardzo dobrze.
        Jeżeli odmówisz ileś tam litanii, nowenn, cząstek różańca, to bóstwo ci się odwdzięczy. Jeżeli zamówisz ileś tam mszy, nabożeństw i do tego pójdziesz na pielgrzymkę, to przekupisz bóstwo jeszcze skuteczniej. 
        I obojętne, czy to Allach, Śhiwa, Jezus, czy Jahwe. Według ludzkich kryteriów - coś za coś - to najlepiej sprawdzona metoda. Według ludzkich wielkości średnich - zapewne tak.
        Zapominamy jednak o tym małym kliknięciu: “zmień rozmiar”. To, co odnosi się do ludzi, działa według ludzkich zasad. To, co odnosi się do Absolutu…
        W moim ultra, podobno, katolickim kraju mam wspaniały poligon doświadczalny. Religia biegnie swoją szyną, życie swoją - równolegle i bez żadnych punktów wspólnych i jak prawdziwe szyny nigdy się nie łączą, tak i tutaj tylko katastrofa może spowodować, że na krótką chwilę skręcą się i zwiną i połączą w całość.
        W Niemczech, gdzie mieszkałam kilkanaście lat, jest już trochę inaczej. Pierwszą naszą Wigilię i Święta Bożego Narodzenia, co zawsze ze wzruszeniem wspominam, spędziliśmy w zupełnie nieznanej rodzinie. W rodzinie, która chciała gościć w Święta obcych, cudzoziemców, by w taki sposób uczcić niezwykły klimat Bożego Narodzenia.  
        Bruno i Karin Meyer - pamiętam o Was! 
        Ile osób w moim kraju zdecydowałoby się na to? Wiele osób nie chce przy wspólnym stole w Święta usiąść z osobami, których nie lubią, a co dopiero z obcymi. Ale mimo to na każdym stole stoi pusty talerz dla samotnego przechodnia, którym może okazać się przecież tak gorąco czczony Jezus.
       Pusty talerz i pusty gest. Obłuda, obłuda i obłuda. 
       I tak dwie szyny nie tworzą torów, po których pięknie i bezpiecznie mknie ludzkie życie, lecz oddzielone od siebie biegną w nieskończoność bez żadnej korzyści dla kogokolwiek.


Zdjęcia: >Wschód słońca w Himalajach< Zdzisław Groblewski
             >Zachód słońca nad Zatoką Arabską< - zdjęcie własne

niedziela, 3 marca 2013



Część 16

         Rano pobudka o piątej. Puttaprthi budzi się po czwartej. Śmieciarze zaczynają sprzątanie, ale tak to jakoś sprytnie robią, że nigdy nie jest czysto. Zawsze jakaś część śmieci jednak leży na ulicy. Może mają jakiś system, według którego jedne śmieci biorą, a innych nie. 
        Zresztą i tak wszystko wyrzuca się na ulicę. Właściciele sklepików sprzątają przed swoimi wystawami wymiatając odpadki na środek ulicy, skąd jeżdżące skutery i taksówki wmiatają je z powrotem pod sklepy. 
        I tak zabawa trwa. Nie ma chodników, więc spacerujący lub spieszący gdzieś w interesach łażą po tych śmieciach cały dzień. Handlarze polewają też ulicę przed swoimi lokalami wodą, więc można wpaść w błotnistą kałużę.
        Ale w porównaniu z resztą Indii jest tu podobno wspaniale. Nawet żebracy nie są zbyt nachalni. Nowi znajomi powiedzieli, że to Indie w wersji light. Powinni się reklamować: “Tu możesz bezboleśnie przyzwyczaić się do Indii”.  
        Teraz mieliśmy okazję zobaczyć, jak budzi się miasto. Uliczne garkuchnie już w najlepsze funkcjonują sprzedając gorące mleko i pieczywo sklepikarzom i straganiarzom, którzy układają towar. Sprzedawcy leją mleko do papierowych kubków z takiej wysokości, że to nie do uwierzenia. Tylko Grecy, lejąc z wysoka wino prosto do ust, są tak samo dobrzy w tej sztuce, jak myślę.
         Rząd taksówek już czeka przy bramie aśramu. Znajomi wychodzą i pakujemy się po trzy osoby do tuk-tuka, tak się tu mówi na te trójkołowce, które w pierwotnej wersji miały silnik dwusuwowy i wydawały charakterystyczny odgłos tuk tuk tuk.
         Pojazd ma tylko daszek, więc o piątej z minutami jest dość zimno, gdy pędzimy z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę. Owijamy się moim szalem. 
        Płacimy 20 rupii od taksówki, czyli trochę mniej niż za obiad w hinduskiej stołówce, na jedną osobę to po prostu śmieszna kwota. 
        Jest jeszcze prawie ciemno i kilkupiętrowy dom nie prezentuje się zbyt dobrze. 



        Gdy przyjechaliśmy wiele lat temu do Niemiec z naszej zgrzebnej demoludowej ojczyzny, mieliśmy wrażenie, że wszędzie, ale to dosłownie wszędzie właśnie przeprowadzono generalny remont, tu zaś ma się wrażenie, że już wkrótce trzeba będzie wszędzie generalny remont przeprowadzić.  
        

         Na parterze bierzemy maty do ćwiczeń i idziemy na taras. Tarasy na dachach to wspaniały wynalazek w ciepłych krajach. Tu robi się wszystko: pierze, suszy, kąpie, słońcem grzeje wodę do domowego wodociągu, a wieczorem je i odpoczywa. Taras w Klinice doktora Rao ma ozdobne bariery, oczywiście jest tu zbiornik na wodę, ale też podwyższenie dla prowadzącego jogę lub medytację. 
         Jest szarówka, świeci tylko księżyc prawie w pełni, a na wschodzie Gwiazda Zaranna. 
          Przychodzi prowadzący jogę krzepki starszy Hindus w szarym dresie, siada na podwyższeniu na piętach, zwraca uwagę na właściwą postawę i zaczynają się ćwiczenia oddechowe. 
         Nie biorę udziału w jodze, lecz siadam tuż przy barierce na macie od wschodniej strony i obserwuję rozpoczynający się spektakl. Na ciemnym niebie na wprost mnie jasno świeci samotna gwiazda, wzgórza wokół Puttaparthi są ledwie widoczne. Z czasem niebo trochę różowieje na horyzoncie, zaznacza się jakaś kotlinka wśród wzgórz, widać samotne drzewo, pojawiają się pierwsze, drugie i trzecie plany otulone mgiełką, jak na chińskiej akwareli. 
         Siedzę nieruchomo i swoim podziwem śpiewam mój własny, niewymyślny hymn chwały. Ptaki także śpiewają i cała okolica, jak ja, czeka na ukazanie się słońca. 
         Nagle ptaki milkną i na linii wzgórz pojawia się wyraźna, pomarańczowo-czerwona wstęga, wytryskują płomienie i w siodełku między wzgórzami pojawia się wąski okrąg czerwony jak ogień. Słońce wstało, jak przed milionami lat, jak zawsze.
         Nie dziwię się, że wędrówka ta tak fascynowała ludzi, że budowali, nie szczędząc sił, obserwatoria astronomiczne do badania ruchów planet, bo wiedzieli, że od słońca zależy życie na Ziemi. Faraon Ehnaton zaś uczynił je jedynym bóstwem w Egipcie, co się zresztą dla niego kiepsko skończyło. 
         A słońce jak świeciło, tak świeci, nic sobie nie robiąc z naszych usiłowań. Świeci dla dobrych (w naszym wyobrażeniu) i dla złych (jak nam się wydaje), zupełnie tak samo. 
         I właśnie tak samo, jak myślę, działa Bóg. 
        My sobie coś tam wyobrażamy, do czegoś dążymy, czymś się martwimy, a Bóg, jak życiodajne słońce swym światłem, po prostu otacza nas Miłością. Nie mam takich ambicji jak Ehnaton, ale chętnie sobie wyobrażam, że żyję otoczona światłem, tym życiodajnym, niezwykłym, niedefiniowalnym Boskim Światłem.
        I niech mnie spalą na stosie!
        Bo nie mogę sobie wyobrazić, że coś mogłabym zrobić, by dostać większą porcję tego Światła, na przykład modlić się, umartwiać się, pościć, czy coś jeszcze innego. Dostaję tyle, ile dostają inni, bo wszyscy tu żyjemy. 
I nasze wyobrażenia nic tu nie mogą zmienić. 
         Religie różnymi drogami miały doprowadzić nas do tego samego Domu, a służą podziałom, nienawiści i strachowi. 
         Smutne.     


>Zdjęcia: Zdzisław Groblewski i własne<

środa, 27 lutego 2013


Część 15.

          Więc gdy obejrzałam się i nie zobaczyłam mojego Ukochanego na ulicy, z całej siły starałam się nie dać po sobie poznać, w jaką wpadłam panikę, ale nie miałam przecież wytłumaczenia, dlaczego zniknął gdzieś bez słowa. 

Uliczna tłocznia soku z trzciny cukrowej
          
          Elżbieta zauważyła moją konsternację i pocieszała mnie, że mąż i weksel zawsze wracają. Ja jednak byłam okropnie niespokojna, pożegnałam ich i poszłam do domu. 
           

         Mój Ukochany siedział sobie spokojnie z Anką i Lakshmi i ucieszył się na mój widok. Najwyraźniej zniknął w zupełnie naturalny sposób. 
         Pogadaliśmy i pośmialiśmy się chwilę. Lakshmi wzięła moje materiały na sari, żeby uszyć maleńkie bluzeczki w tym samym kolorze. Bo materiał na sari mierzy 6 metrów, ale na jego końcu jest przeznaczony metr na bluzeczkę. Przeważnie ma trochę inny wzór, ale oczywiście doskonale dobrany do wzoru na reszcie materiału. Czasami też ma ozdobny szlak, który służy do wykończenia bluzeczki na dole lub na rękawkach. 
          Miałam jej jeszcze dać 100 rupii na spodnią spódnicę pod sari, ale zapomniałam, i poszła z Anką. 
           


           W najbliższym sklepiku kupiliśmy kalafiorka, dwie marchewki, cztery ziemniaki i pora, bo postanowiłam ugotować zupę jarzynową. Trochę już mieliśmy dość ostrego białego ryżu. Obiadek pyrkał, my czytaliśmy książki i było cudownie. Po zjedzeniu zupy położyliśmy się na chwilkę i spaliśmy do wieczora. 
          Poszliśmy do kantyny hinduskiej na kolację. Oczywiście osobno. Mężczyźni i kobiety wchodzą osobnym wejściem i nawet nie widzą się w czasie jedzenia.
          Wychodzę, a mój Ukochany czeka na mnie z jakąś pięknie i fantazyjnie  ubraną kobietą i pyta - “Poznajesz, kogo spotkałem?” -
          Mam głupią minę, bo dobrze, że rozpoznaję własną rodzinę, a tu takie pytanie. Chwilę się ze mną droczą, w końcu okazuje się, że to nasza znajoma, Lusia, uczestniczka warsztatów sprzed sześciu lat. Dobrze, że mój Ukochany jest taki charakterystyczny, bo to ona go poznała. 
          Zapomnieliśmy jej powiedzieć, że dopiero co odrosła mu broda, którą zgolił miesiąc temu, pierwszy raz w życiu. Przeżył szok oglądając swoją dorosłą, dojrzałą twarz, bo pamiętał ją jako młodzieńczą. Bez brody na pewno by go nie rozpoznała. 
          Pogadaliśmy chwilkę. Nie widzieliśmy się przez sześć lat i tu spotkaliśmy się, jakbyśmy byli umówieni. 

        

 Koło budki z kawą siedziała na murku cała grupa Elżbiety i Marii,Irek i jeszcze kilka osób. Między innymi lekarz, który przyjaźni się z naszymi dobrymi znajomymi, także lekarzami. 
         Świat jest teraz taki mały. Wybierają się jutro na jogę do kliniki ayurwedycznej doktora Rao na godzinę szóstą rano. Umawiamy się na piątą trzydzieści, bo trzeba tam podjechać tą śmieszną trójkołową taksówką. Bardzo się cieszymy, bo jeszcze nią nie jechaliśmy. 

                                                                                                                                >Zdjęcia własne<