niedziela, 14 kwietnia 2013


Część 24

           Rozmawiając o dziele Sai Baby wędrujemy ścieżką w dół stoku, aż pod drzewo medytacyjne. Otoczone jest kręgiem kamieni i małymi murkami, na których można usiąść do medytacji. Jest to duże drzewo, nie znam gatunku, które wypuszcza z gałęzi korzenie powietrzne, jak nasz doniczkowy filodendron. Korzenie te wrastają w ziemię, tworząc następne pnie. I tak drzewo się przemieszcza, zajmując coraz większy obszar. 
           Kilka osób siedzi w skupieniu pod drzewem, siadamy i my na chwilę. Jest cudownie cicho, jakby nie było obok gwarnego Puttaparthi, i pogrążamy się w błogości. Potem milcząc wracamy do domu. 


           Po obiedzie chwilę śpimy. Są takie dni, gdy jeszcze nie czuje się upału i takie, gdy czuć już gorący oddech lata. Dziś jest gorąco, szliśmy niezacienioną drogą i czujemy się zmęczeni.
          Budzimy się, gdy do naszego mieszkanka docierają pierwsze słowa Wed, śpiewanych na rozpoczęcie darśanu. Powoli zbieramy się, bierzemy poduszki do medytacji i idziemy do aśramu.
           Okazuje się, że przez noc znikła cała dekoracja - może to był wystrój z okazji Nowego Roku, w każdym razie z hali medytacyjnej zniknęły łańcuchy staniolowych pasków, choinkowe oświetlenie, parasole, latawce i cały ten tani, odpustowy blichtr. Hala prezentuje się teraz o wiele dostojniej.
           Dość długo czekamy na Sai Babę, śpiewając badżany i hymny. Duża orkiestra gra na różnych dziwnych instrumentach, czas szybko mija. W końcu przyjeżdża osobowym autem, w którym siedzi na wózku inwalidzkim.
         Pomocnicy wytaczają wózek z auta. Widać, że Sai Bab jest już stary, gdy wiozą go wśród siedzących tłumów. Czasem ktoś próbuje wstać, ale służba porządkowa czuwa. Listy do Sai Baby trzeba podać komuś z obsługi, a on podaje mu do ręki. 

          Dziś byłam świadkiem materializacji złotego naszyjnika. Błysnęły flesze, bo chociaż nie wolno zwykłym odwiedzający wnosić aparatów fotograficznych, co jest kontrolowane przy wejściu, jednak cały czas darśan jest filmowany, a szczególnie ważne momenty dodatkowo fotografowane. 

             Mój Ukochany znów został dziś wyróżniony, dostał z wielkiej misy z darami od Sai Baby szare ciasteczko, coś w rodzaju chałwy. Jeszcze przed wyjściem z darśanu spotkał Marka i ten wziął go do kaplicy medytacyjnej, do mandiru Sai Baby. Mieści się w niej niewiele kobiet i mężczyzn, więc kolejka ustawiła się duża. Jednak oni się załapali i mój Ukochany opowiedział mi z zachwytem, jak silnych emocji tam doznał. Można w niej przebywać niestety tylko 10 minut.
          Poszliśmy razem na kolację, kolejka kobiet była bardzo długa, ale jedzenie naprawdę smaczne.
          Po kolacji postaliśmy trochę koło budki z kawą, ale nasi rodacy są czasem bardzo męczący i niezadowoleni ze wszystkiego, więc szybko ich opuściliśmy.
          Mamy teraz nowy zwyczaj, że wieczorem idziemy do restauracji, jeżeli tak można nazwać ten lokal, na herbatę masala, bardzo ostro doprawioną i z mlekiem. Traktujemy ją jako lek na przeziębienie, bo niestety znów kaszlemy i mamy katar.
         Zaczęliśmy też używać wibuthi. Jest to białawy proszek mineralny, którego pokłady znajdują się w pobliżu Puttaparthi. Na początku działalności Sai Baba materializował ten proszek, którego wielkie ilości sypały się z przewróconego do góry dnem dzbana, do którego wkładał rękę. 
         Teraz błogosławi pozyskane ze złoża wibuthi, jak opowiedzieli mi rodacy. Ma ono podobno niezwykłe właściwości lecznicze, o których postanowiliśmy się przekonać na własnej skórze. Na skórze w sensie dosłownym, bo mam na udzie czarny pieprzyk, który budzi mój niepokój i postanowiłam go codziennie smarować wibuthi.
        Także po każdym posiłku, gdy wychodzę z kantyny, biorę odrobinę wibuthi, która jest w miseczce przed portretem Sai Baby i jak Hinduski robię kropkę na czole, a resztę zlizuję z palców. 

wtorek, 9 kwietnia 2013


       Opowiadałam już o Aniołach, których ślady spotkałam na swej drodze, o miejscach pięknych jak z bajki, najwyższy więc czas opowiedzieć o mrocznej stronie  życia.
      Prawie w środku Niemiec, ale trochę na północ i zachód, jest niezwykłe miejsce. 
Chroni swe tajemnice, strzeże je przed badaczami, niechętnie opowiada coś o sobie, choć jego dzieje są fascynujące. 
      To Externsteine.



       Pojechaliśmy tam z grupą radiestetów  ze „Stowarzyszenia Polskich Radiestetów w Niemczech”,  którego jesteśmy współzałożycielami. Grupa składała się z dwudziestu kilku osób. 
       Spotkaliśmy się w Hotelu „Pod Żabą”, który prowadził były marynarz. Osobliwością tego hotelu jest to, że goście są proszeni o przywiezienie, oprócz zapłaty oczywiście, jakiejś żaby. My przywieźliśmy obrazek, bardzo zresztą ładny, żaby duszącej bociana. Na miejscu okazało się, że nie byliśmy zbyt oryginalni, najróżniejszych obrazków były po prostu setki. Oprócz tego maskotki zalegały wszystkie kąty, w każdym pokoju było ich kilkanaście.  Na ścianach, gzymsach, pólkach, fotelach i kanapach, nawet na lampach i suficie królowały żaby. Marynarz chodził marynarskim krokiem, był bardzo gruby, brodaty i wesoły. Jedzenie było pyszne, ale chyba udek żabich nie podawano. 
       Rano, po śniadaniu całe towarzystwo pojechało do Lasu Teutoburskiego na spotkanie ze starogermańską magią.
      Jeżeli jakieś czarownice wybierają się w tej okolicy na zlot, to na pewno lecą na miotłach odwiedzić Externsteine. Takie nieodparte wrażenie mieliśmy, gdy wychodząc z lasu na otwarty teren zobaczyliśmy je pierwszy raz.


Łagodna dolina przedzielona jest palisadą ogromnych  wieżyc z piaskowca. Sama natura stworzyła to dzieło. Wygląda jak dolna szczęka jakiegoś potwornego giganta pełna nierównych zębisków. Nie ma wprost określenia. Ani z przodu przed nimi, ani z tyłu doliny nie ma żadnych skał, tylko ten jeden pas ostańców z jakiejś zamierzchłej epoki. Trudno się dziwić, że budziły wyobraźnię już w pragermańskich czasach. 


Prawdopodobnie wędrowne plemiona odkryły to miejsce i zauroczone jego niezwykłą mocą urządzały tu rytuały. Na szczyt jednej z wieżyc można wejść po skalistych schodkach, przez mostek przejść na sąsiednią wieżę i zobaczyć dużą niszę wykutą w skale z rodzajem wąskiego ołtarza. Nad nim widać okrągły otwór. Jedna z teorii mówi, że to neolityczne obserwatorium astronomiczne, a w otworze pokazuje się słońce w dzień wiosennego zrównania.


Gdyby to było takie proste, co roku przyjeżdżaliby obserwatorzy i już nie byłoby żadnych tajemnic. A jednak tak nie jest. 
      Legendy mówią także, że w zamierzchłych czasach rósł tutaj ogromny dąb podtrzymujący sklepienie niebios, ale został wycięty przez Karola Wielkiego, co dało początek długotrwałym wojnom. W każdym razie po interwencji Karola pogańskie kulty odeszły w niepamięć, a w skałach pojawili się eremici. 



Wykuli następne jaskinie, a w jednej urządzili kaplicę. Na ścianie można podziwiać do dziś wspaniałą płaskorzeźbę przedstawiającą zdjęcie z krzyża, jeden z największych i najpiękniejszych wczesnośredniowiecznych reliefów tego typu w Europie. 
Co dziwne, pod krzyżem widać korzenie jakiegoś ogromnego drzewa. Czyżby to były korzenie świętego dębu... 
   
Nas także najbardziej interesowały korzenie starogermańskie. Jedna ze skalnych wieżyc pochyla się nad czarnymi wodami jeziora i choć wiedzieliśmy, że jezioro powstało dopiero w XIX wieku na fali zainteresowań romantycznych, jednak wyobraźnia raczej widziała ofiary rytuałów strącane ze skał w przepaść. Poszliśmy więc nad jezioro. Tam w bocznej skałce natrafiliśmy na jeszcze jedną niszę.


Po prostu horror. W półce skalnej było dokładnie odtworzone wgłębienie, może trzydziestocentymetrowej głębokości, na kształt ludzkiego ciała. To na pewno było miejsce, gdzie kładziono ofiarę, a z boku był rowek, chyba na ściekającą ludzką krew! Miejsce to zasłonięte było kratą. Ponad tym ołtarzem był okrągły otwór, może na lampę lub coś innego. Wiało grozą zupełnie realnie, szczególnie, że w przewodniku nie było na ten temat ani słowa! 
         Nasza dyżurna radiestetka wahadełkiem sprawdziła promieniowanie, a nam dech zaparło, bo wahadełko nie tylko zaczęło się kręcić jak szalone, ale na dodatek w lewo, co jak wiadomo, oznacza wszystkie możliwe złe siły. Zrobiło nam się naprawdę niewyraźnie! Poczuliśmy w ten przepiękny, słoneczny dzień prawdziwy zimny dreszcz. 
          Prędko oddaliliśmy się z tego miejsca. Trudno powiedzieć, czy to tylko wyobraźnia, czy jednak coś jeszcze... 
                                                                                                                             > Zdjęcia z internetu <

Część 23
          Poznajemy tutaj wielu ludzi, którzy z katolicyzmu przeszli właśnie na saibabizm połączony z hinduizmem i teraz wielbią Babę śpiewając badżany, modląc się do Ganeszy i okrążając betonową, pomalowaną na “kolory naturalne”, ubraną w prawdziwe szaty i obwieszoną festonami kwiatów figurę pięciogłowej Gayathri zgodnie z ruchem wskazówek zegara siedem razy. I robią to z podziwu godnym oddaniem i zaangażowaniem. Zafascynowali się formą, nie słuchają treści. 
           Chęć zmiany religii jest dla mnie czymś dziwnym i niezrozumiałymi. Bóg jest jeden, uczą wszystkie religie objawione, Religie Księgi. Schody zaczynają się dopiero, gdy różnicuje się Boga. Zamiast jednego, powstaje wielu Bogów, po jednym dla każdej religii. Ci Bogowie nie są wcale jednakowo dobrzy, najlepszy jest oczywiście Bóg osoby, która właśnie o nim mówi. -“Mój Bóg jest lepszy od muzułmańskiego Boga, który nie jest prawdziwy” - to zdanie chrześcijanina. -“Mój Bóg jest prawdziwy, a mormoński nie” .-” Czczę prawdziwego Boga, nie tak jak ci jehowici“--. -” Bóg Starego Testamentu jest dla mnie nie do przyjęcia, bo jest mściwy”-. -”Krishna jest jakimś Bogiem z bajki, a nie prawdziwym Bogiem”- .

          Znajomość własnej religii jest wśród katolików zastraszająco nędzna. 
Mój znajomy, który ogólniak skończył w klasztornej szkole z internatem, oburzył się na mnie, gdyż w trakcie rozmowy oświadczył, że Modlitwa Pańska “Ojcze nasz…” jest modlitwą nie do Boga Ojca, który wszystko stworzył i wszystkim rządzi, tylko do Jezusa, a ja się uśmiałam z jego ignorancji. I nic nie pomógł cytat z Nowego Testamentu, w którym Jezus uczy apostołów, jak modlić się do Ojca. On i tak wiedział lepiej niż sam Jezus.   
         Oskar Wilde napisał w “Buncie aniołów”, że chociaż Bóg wysłał na ziemię swojego Syna, by pomógł ludziom wrócić do Niego, nic to nie pomogło, bo teraz czczą wysłannika, a o Bogu nadal nie pamiętają.  
        Nawet najbardziej zagorzałe dewotki nie znają podstawowych prawd wiary, za nic mają słowa Jezusa, za to za swojego księdza z parafii gotowe są zabić. 
        Obawiam się nawet, że najwyżsi hierarchowie też za nic mają słowa Jezusa.

        A Sai Baba naucza: -Każda religia prowadzi cię do zjednoczenia z Bogiem. W każdej religii najważniejsza jest Miłość i możesz ją okazywać każdej istocie w najwspanialszej, najpełniejszej, najdoskonalszej formie, bo każda religia jest po to stworzona.
        Każda religia ma swoje rytuały i metody poznania ludzkiej natury, każda też ma sposoby na poznanie natury Boga i zbliżenia się do niej. A że człowiek i jego psychika kochają rytuały, każda religia wykorzystuje ten fakt dla siebie.
        Hinduizm, najstarsza z religii świata, która wypracowuje swoje metody od siedmiu tysięcy lat, a opisuje je od pięciu tysięcy z niesamowitą wręcz szczegółowością, łącznie z opisem strunowej budowy Wszechświata, najnowszym odkryciem fizyki, wciąż pozostaje hinduizmem. Jej formy przekazu dostosowują się do zmieniających się warunków życia na Ziemi poprzez Awatarów, którzy rodzą się w ludzkiej postaci, by w danym, często przełomowym dla ludzkości momencie pomóc rozpoznać i odnaleźć boskość w każdym stworzeniu, odtworzyć utracone połączenie z Bogiem. 
          Za takiego Awatara podaje się Sai Baba. Jego posłaniem, można to być może tak podsumować, jest stworzenie Unii Wszystkich Religii, znakiem jest lotos, na którego pięciu płatkach są symbole pięciu największych współcześnie religii: chrześcijaństwa, judaizmu, islamu, buddyzmu i hinduizmu. Ponieważ Sai Baba urodził się i wychował w hinduizmie, nigdy go nie opuścił, lecz poprzez rytuały hinduizmu pokazuje nową, a może starą, lecz zapomnianą prawdę: “Kochaj wszystkich, wszystkim służ“.   
        Jednak niestety, tak mi się wydaje, poznaje też smak goryczy, które poznali jego poprzednicy, również Jezus. Charyzmatyczna postać Sai Baby, jego cuda, wspaniałe czyny, miłość promieniejąca, ogarniająca wszystkich i wszystko, tak zachwyciła jego wyznawców, że grzeją się w jego blasku, czują się wybrani, zaproszeni i przez to lepsi od innych, a ich Ego jest uszczęśliwione. Blask, blichtr, cuda i niezwykłości przesłaniają wszystko.
        Niewielu w spokoju i ciszy, bez rozgłosu, spełnia jego nauki. A może się na szczęście mylę, może teraz jest ten czas, ten moment historii świata, że nauki i posłanie tego właśnie Awatara dotrą do serc słuchaczy…

czwartek, 28 marca 2013



       Na drogowskazie już tylko  20 km do Mont Saint-Michel, dobrze to pamiętam. 
Napięcie wzrasta, bo w każdej chwili powinniśmy już zobaczyć cel naszej wędrówki. 
       A tu teren jest zupełnie płaski, mijamy wieś za wsią, zakręt za zakrętem, a ja nie mogę dostrzec tyle razy widzianej na zdjęciach strzelistej wyspy. Wjeżdżamy do następnej wioski, drogowskaz wskazuje 5 km. 
       Zaczynam sama sobie nie dowierzać, może zabłądziłam. Wyjeżdżamy z tej miejscowości i widzę w oddali, we mgle, zarys długo oczekiwanej wyspy. 

Poczułam rozczarowanie. Wyspa była na wyciągnięcie ręki, a ja jeszcze musiałam do niej długo kluczyć krętymi drogami, bo oddzielała mnie bagnista łąka.
    Kończyła się Niedziela Wielkanocna.
    Wjechaliśmy na groblę. Wyspa jak ogromna piramida zakończona iglicą, otoczona była murami obronnymi. Wokół nie było morza, tylko łachy błota i piasku poprzecinane strumykami. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam odpływ. Zaparkowaliśmy auto na parkingu poniżej grobli w zwartym szeregu innych aut.
       Niebo było jeszcze jasne, gdy wkraczaliśmy przez bramę w murach do zaczarowanego średniowiecznego świata, który jakimś cudem przetrwał do naszych czasów. Idąc w górę stromą uliczką wszystkimi zmysłami chłoniemy widoki, zapachy, wibracje tej magicznej góry, którą już w czasie, gdy Polska przeżywała swój chrzest i wstąpienie do wspólnoty chrześcijańskich narodów, odkryli mnisi i założyli swój klasztor. Pniemy się wąską uliczką w górę, zapada zmierzch. 
        Jasno świeciły lampy w sklepikach z pamiątkami, w restauracjach zasiadano do kolacji. W pewnym momencie doszliśmy do kraty, która zagradzała drogę. 
       Z wejściem na teren klasztoru musieliśmy poczekać do jutra. 
       Wobec tego weszliśmy do najbliższej restauracji o starym, stylowym wnętrzu i już wkrótce jedliśmy owoce morza, ryby, kałamarnice, ostrygi i co tam jeszcze podano nam na dużej tacy. Do tego białe wino i bagietka. Syci wrażeń wróciliśmy w sam raz na parking, by zobaczyć przypływ, który już prawie dochodził do naszego auta i dopiero wtedy zauważyliśmy tablicę z ostrzeżeniem, by wieczorem nie parkować aut na tym poziomie parkingu. 
      Wyjechaliśmy autem wyżej i z aparatem fotograficznym jeszcze raz wyszliśmy na groblę. Góra Saint-Michel świeciła setkami lamp jak wielka, magiczna latarnia, a morze odbijało ją w swym lustrze. 

      
        Nasz bus kampingowy przytulił nas, jak zawsze, w swoim wnętrzu.
Obudził nas hałas przejeżdżających aut, bo w ten poniedziałkowy, świąteczny dzień turystów przyjechało więcej, niż normy przewidują. 
       Ranek błyszczał złotem na iglicy Saint-Michel. Zjedliśmy w busie świąteczne śniadanie i gnani ciekawością, jakbyśmy byli zazdrośni, że inni zobaczą więcej, niż my, znaną już drogą zaczęliśmy się wspinać do klasztoru. 
       Idąc w górę i w górę mijaliśmy sklepiki, restauracje, gdzie podaje się słynny omlet smażony nad otwartym ogniem na patelni z bardzo długą rączką, kawiarenki i domki jak z bajki, dotarliśmy w końcu do klasztornej kraty, która dziś była już otwarta.
       Wyspa Św. Michała rozbudowywała się przez 10 wieków. Nigdy nie służyła za kamieniołom, bloki skalne przywożono łodziami z innej wyspy, której mglisty zarys widać na morzu. 
       Można tu obserwować przekrój stylów, od solidnego romańskiego, poprzez różne fazy gotyku. Ostatnim akcentem było zwieńczenie wieży kościelnej iglicą w XIX wieku. Materiał budowlany wciągano ogromnym kołowrotem, który można do dziś podziwiać na najniższym i najstarszym poziomie. Potem budowano w górę, gigantycznej grubości romańskich murów używając jako fundamentu, dodając skarpy i przypory, by przenieść ciężar nowych budowli.
      W najniższej części podparto też sklepienia gigantycznymi kolumnami. Pomiędzy nimi zauważamy na podłodze koło ułożone z mozaiki. Gdy stajemy na nim, bardzo silny prąd energii przenika ciało od stóp do głów. 
       Poczuliśmy sami, że Mont Saint – Michel jest silnym miejscem mocy, bo tylko takie miejsca wybierano w średniowieczu do budowy katedr i klasztorów, uważając nie bez racji, że są to miejsca szczególne, gdzie ludziom łatwiej jest nawiązać kontakt z Bogiem. 
      Wspinamy się schodami w górę, raz są to szerokie reprezentacyjne schody, po których chodzili dostojnicy kościelni, licznie odwiedzający to miejsce, raz węziutkie schodki, którymi trudno się przecisnąć, wycięte w grubości muru. 
      Saint -Michel rosło w górę ku Bogu i słońcu. Mijamy piękne, obszerne sale, gdzie mnisi przyjmowali gości, pracowali nad księgami, modlili się i medytowali, obszerną kuchnię i przepiękny refektarz. Jego okna wąskie i wysokie, ukryte w grubym murze nie są widoczne od wejścia, stąd wrażenie, że światło kładące się refleksami na kamiennej posadzce pochodzi z niewiadomego źródła. Wychodzimy z pomieszczenia na mały placyk z płyt zzieleniałych od mchów i widzimy przed sobą fronton gotyckiej katedry św. Michała zwieńczony słynną wieżą z iglicą. 
        Kościół nie robi na nas większego wrażenia, ale poprzez jego nawę wychodzimy do wirydarza, istnej perły architektury średniowiecznej. 


Ten klasztorny ogród otoczony jest bowiem kwadratowym krużgankiem oddzielonym od ogrodu dwoma rzędami marmurowych, smukłych kolumienek, połączonych ostrymi łukami. Rzeźbiarski motyw na każdym łuku jest inny, a kolumienek jest o wiele więcej niż sto. Tu mnisi spacerując modlili się i medytowali. Wędrując ich śladami dochodzimy do miejsca, gdzie mur się urywa, wyrażnie widać, że pięknie zdobione przejście i dwa okna miały łączyć wirydarz z innym budynkiem. Ale po Rewolucji Francuskiej klasztor opustoszał i nie było już komu obrabiać i łączyć kamieni na bożą chwałę. Kiedyś hulał tu zapewne wiatr od morza, teraz wprawiono ogromne tafle szklane. Podchodzimy ostrożnie i spoglądamy w dół. Z wysokości wielu pięter widać wśród skał i murów malutki placyk. Widok stąd jest przepiękny. W dali, we mgle dwie małe wyspy, nic nie zasłania odległego horyzontu. 

       Aż trudno stąd odejść, trudno się rozstać z tym miejscem. Powoli schodzimy krętymi schodkami oplatającymi z zewnątrz górę i znów zajdujemy się wśród sklepików i restauracyjek. Wszędzie króluje motyw Mont Saint – Michel, skalistej wyspy na morzu, zamienionej przez tysiące, tysiące rąk w bezcenny skarb.
        


          Wracamy na parking. Grobla została wybudowana dopiero w XIX wieku, przyjeżdżały tu pociągi z pielgrzymami. Wcześniej pątnicy musieli poczekać na odpływ i brnąc w błocie i mule pokonywać ostatnie kilometry do klasztoru. Teraz pociągu już nie ma, tory zastąpiła asfaltowa droga z kilku poziomami parkingów po obu stronach.


Odjeżdżamy oglądając się za siebie i obiecując sobie, że jeszcze tu wrócimy.


                                                                                                                              >Zdjęcia z internetu<




Część 22
         Zaskoczona i wstrząśnięta, schodziłam piechotą ze wzgórza, na którym stoi Muzeum. 
         Usiadłam na chwilę przy drzewie, przy którym mały chłopiec z biednej wioski Puttaparthi uparł się medytować, ponieważ poczuł, że jest wcieleniem Absolutu. 


        Chłopiec, który kilkadziesiąt lat później mówi: -“ Jestem Bogiem. Jedyna różnicą pomiędzy mną a tobą jest taka, że ja wiem, że jestem Bogiem, a ty jeszcze wątpisz, że jesteś Bogiem!“- 
         Co trzeba poczuć, jaką determinację, by sprzeciwić się rodzinie i istniejącemu porządkowi… Jaką wiarę trzeba mieć, by postawić wszystko na jedną kartę. Zupełnie jak Jezus dwa tysiące lat temu.  Myślałam o Sai Babie i jego życiu, o jego dziele, tak niezwykłym, że wymyka się wszelkiemu osądowi, że graniczy lub po prostu jest cudem. 
         Z tym nastawieniem postanowiłam następnego dnia pójść do Muzeum Chaitanya Jyoti, muzeum Sai Baby.
          Na ten dzień mieliśmy zaplanowaną jeszcze jedną atrakcję. Niedaleko Kliniki Dr Rao jest tak zwany Dom Polski - każdy taksówkarz go zna. Mieszka w nim Polak, Mariusz, podobno zdolny biznesmen, który go wybudował w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku i w sezonie między listopadem a marcem można go tam spotkać. Nie znaliśmy Mariusza i byliśmy go bardzo ciekawi. Wybieraliśmy się na śpiewanie badżanów, czyli hymnów ku czci Śhiwy, Durgi i nie wiem jeszcze jakich hinduskich bóstw z bogatego panteonu hinduizmu. 
         Tuk-tukiem pojechaliśmy po kolacji, znajomi już tam byli. Gospodarz siedział przy syntetyzatorze, grał i śpiewał z wielkim zaangażowaniem. Nasze wejście przerwało imprezę, przywitaliśmy się krótko. Dostaliśmy kartki z sanskryckim i polskim tekstem, ale w takim słabym oświetleniu jakie było jestem ślepa jak kret, więc i tak oddałam się tylko słuchaniu. 
        To było to, o czym dziś rano myślałam na tarasie u dr Rao. Ten człowiek śpiewał swoją własną pieśń, własnymi słowami, do własnej melodii. Melodii, która może chwilami chropowata, była melodią jego życia. Bóstwa występujące w jego tekście były tylko pretekstem. 
        On śpiewał własną pieśń oddania i miłości do Boga, pieśń połączenia z Bogiem. Zaczęliśmy powtarzać melodię, ona rosła i potężniała, wypełniła cały duży dom. 
        Była prosta i osobista jak modlitwa pewnych świętobliwych mnichów, o których mówi opowieść:
- Pewien biskup dowiedział się, że w jego diecezji, na wyspie na jeziorze żyje trzech świętobliwych mnichów. Postanowił ich odwiedzić z całą biskupią świtą. Popłynęli łodzią i biskup był zauroczony ich uduchowieniem - “Jakie modlitwy odmawiacie, że osiągnęliście taki rezultat?” - 
- ”Nasza modlitwa jest bardzo prosta” - powiedzieli mnisi - “Nas jest trzech i Was jest trzech, wybacz nam grzech” - 
Biskup był oburzony: -” Cóż to za modlitwa, ja was nauczę właściwej modlitwy”-  i uczył ich cały dzień. 
Wieczorem świta wsiadła do łodzi, by udać się do biskupiego pałacu. Będąc już na środku jeziora zauważyli, że od strony wyspy do łodzi zbliża się ogromny tuman wody, jak trąba powietrzna. 
Zatrzymali się i zobaczyli, że oto w wielkim pośpiechu biegnie jeden z mnichów. - “Biskupie, biskupie, zapomnieliśmy słów modlitwy, której nas uczyłeś! Powtórz ją jeszcze raz!” - 
Biskup widząc cud chodzenia po wodzie, powiedział - “ Módlcie się jak dotychczas. To bardzo dobra modlitwa!” -  
         Potem Mariusz opowiadał o sobie, swojej drodze życia. I dowiedzieliśmy się, że w Bangalore jest Biblioteka Liści Palmowych, jedna z pięciu w Indiach, która przechowuje spisane pięć tysięcy lat temu życiorysy kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy będą żyli w różnych okresach historii. Strasznie jestem ciekawa, czy moje życie też jest tam opisane. Ale trudno się o to dowiedzieć, bo trzeba się zapisać na wiele tygodni wcześniej. Chyba nam czasu nie starczy, zresztą mój Ukochany oświadczył, że go to w ogóle nie interesuje i nie ma zamiaru niczego się dowiadywać. Więc chyba tym razem nie pojedziemy tam, chociaż analizując dotychczasowe “zbiegi okoliczności” można się wszystkiego spodziewać.
        Życie Mariusza jest tam opisane, jego wcześniejsze wcielenia i czyny, których dokonał. Mówi, że chyba wolałby nie wiedzieć. 
        Gawędziliśmy długi czas, wszyscy mieliśmy spostrzeżenia i ciekawe historie do opowiedzenia. Mariusz przekazał też nam starą radę, by każdy dzień był owocny i przyniósł korzyść zarówno duchową, jak i materialną.
         Przede wszystkim trzeba koniecznie wstawać przed szóstą rano. Muszę się dokładnie dowiedzieć, ale chyba chodzi o czas astronomiczny, a nie wynalazki typu “czas letni”. Leżąc jeszcze w łóżku trzeba sprawdzić, którą dziurką w nosie się oddycha. Jeżeli prawą, należy wymusić oddychanie lewą, np. leżąc na prawym boku i pomiędzy bok a pachę wkładając poduszeczkę lub chociaż dłoń. Jeżeli już lewa dziurka się udrożni, należy wstać z łóżka lewą nogą. Czyli teraz jasno widać, wystarczy tylko znaleźć winowajcę i go surowo ukarać, że komuś cały czas nie zależało na naszym powodzeniu, albo mówiąc obrazowo, zależało, żeby wiodło nam się pod psem, gdy nas ostrzegano, by nie wstawać z łóżka lewą nogą.
         Chyba dziś mam jakiś dzień przypowiastkowy, bo przypomniała mi się następna opowieść.
W pewnym klasztorze siostra przełożona miała ten sam problem. 
Pewnego pięknego poranka wstała raniutko i udała się na jutrznię. Po drodze do kaplicy minęła dwie młode nowicjuszki i pozdrowiła je uprzejmie. Gdy się oddalała, usłyszała jak mówią do siebie - “Nasza siostra przełożona wstała dziś z łóżka z niewłaściwej strony” -.
- “Co to znaczy?” - pomyślała siostra - “Czyżby uważały, że wstałam dziś z łóżka lewą nogą? Czyżbym nie była dla nich dość uprzejma?” - 
Postanowiła naprawić błąd i gdy spotkała dwie inne zakonnice, zatrzymała je ze słowami: - “Jaki piękny dzień dał nam dziś Pan Bóg! Witam was, kochane siostrzyczki” - 
Siostry odwzajemniły pozdrowienie, ale po cichu też szepnęły do siebie - “Nasza siostra przełożona wstała dziś z łóżka z niewłaściwej strony”.
Siostra była bardzo zaniepokojona. Z przeciwka, szurając głośno i sapiąc, szła najstarsza w klasztorze zakonnica. 
- “Szczęść Boże, siostro przełożona“, - powiedziała - “widzę, że wstałaś dziś z łóżka z niewłaściwej strony” 
Tego już było za wiele. - “Co to znaczy, siostro, błagam, powiedz, o co chodzi, bo wszyscy dziś mówią mi to samo“.
- “To bardzo proste, siostro” - odpowiedziała z uśmiechem staruszka - “Masz na nogach pantofle ojca Mateusza” -. 
         Ja też uśmiechnęłam się, ale tylko do siebie, bo nie wypadało w podniosłym nastroju Wed i badżanów opowiadać tak frywolnych historyjek, i wszyscy razem poszliśmy na taras podziwiać księżyc w pełni. 
        Ci, którzy mieszkają w aśramie musieli zostać u Mariusza na noc, bo bramy aśramu otwierają o czwartej rano, a była dopiero druga. My, jako osoby niezależne, poszliśmy sobie piechotką, wcale nie jest daleko, do miasta. 
        Było cicho, Puttaparthi nareszcie spało po całym pracowitym dniu, nawet psy zwinęły się w wykopanych przez siebie dołkach w ziemi i też straciły czujność. Cała okolica spała spokojnie pod opieką Boga.
        My też usnęliśmy spokojnie, a mnie śniła się Sara i podziemia romańskiego kościoła ze sklepieniem czarnym od tysięcy świec palących się u jej bosych stóp. Miała na sobie błyszczące sari. Płomyki świec lekko się chwiały, jak łan zboża. Taka, jaką zapamiętałam z naszego pobytu w delcie Rodanu, wiele lat temu, gdy jeszcze nie wiedziałam kim ona jest. 

                                                                         Drzewo medytacyjne w Puttaparthi - >zdjęcie własne<

niedziela, 24 marca 2013


Część 21

         Chrześcijaństwo, jakie współcześnie znamy, jest oparte na naukach bardzo charyzmatycznej postaci, Największego Kupca Świata, jak go określa Og Mandino, Pawła, zwanego dawniej Szawłem, rzymskiego obywatela, który zachwycił się przesłaniem Jezusa, którego osobiście nawet nie znał. 
          Kościół przewrotnie dołączył go do grona Apostołów, i jak ktoś dobrze policzy, w ten sposób jest ich trzynastu. 
          Ale kto się przejmuje takimi drobiazgami, skoro nawet z Dziesięciu Przykazań Boskich, niewzruszonego kanonu moralnego, Kościół zrobił dziewięć i pół, wyrzucając trzecie: “Nie będziesz czynił wizerunku tego, co na ziemi…” , za co ja, jako plastyk, muszę mu szczególnie podziękować, bo sztuka sakralna pozwoliła na przestrzeni wieków wielu moim kolegom na przyzwoite, a nawet dostatnie życie.
        Tak więc, legendy mówią, że Święta Krew przetrwała w królewskiej dynastii Merowingów, a nawet, że przetrwała do dziś i nadal jest chroniona przez jakiś tajny zakon. 
         Niestety gmina chrześcijańska Marii z Magdali nie przetrwała, choć kto to wie, do dziś. Gdy Kościół zaczął chrystianizować południową Francję wiele wieków później, wyrżnął ich wszystkich jako heretyków i spokój. 
         Wspaniałą dla mnie sprawą byłoby prześledzić najstarsze legendy cygańskie, szukając tropu, który mi się nasunął w Muzeum…..
          Być może Cyganie wiedzą więcej, niż chcą mówić. 
          Jak dziwnie drogi się plotą, że trzeba wielu lat i wielu wędrówek, by coś skojarzyć. Te cudowne sploty długich do ziemi włosów otulające Marię z Magdali na obrazach i rzeźbach, te, którymi ocierała stopy Jezusa w intymnym geście uwielbienia po namaszczeniu ich cennym olejkiem, który być może był “made in India“, nosi tu, w Puttaparthi, wiele Hindusek. 
         Także szlachetną twarz Czarnej Madonny o idealnym owalu i wąskim nosie można zobaczyć wiele razy dziennie. Jeżeli tylko ma się oczy otwarte.  
         Że Maria z Magdali zajmowała specjalne miejsce wśród apostołów i uczniów Jezusa, to zauważa każdy, kto choć raz w życiu przeczytał Nowy Testament. Stała pod krzyżem, na którym umierał, choć niektórzy twierdzą, że wcale nie umarł, lecz ranny został zdjęty z krzyża i odratowany. 
         Świat pełen jest spiskowych teorii i może nie wszystkie są wyssane z palca. W każdym razie z nią pierwszą się spotkał dwa dni później. Na pewno wieki wcześniej jej rola była bardziej znana, lecz zinstytucjonalizowany Kościół postarał się, by ją poniżyć. Okrzyknął ją jawnogrzesznicą i próbował wymazać z pamięci. 
         Największą zaś ironią losu, chichotem historii jest to, że w moim ulubionym ultrakatolickim kraju, być może, czci się ją pod postacią Matki Boskiej Częstochowskiej, jako największą świętość.    
         I pomyśleć, że musiałam podjąć pomysł wyjazdu do Indii i zaliczyć wstrząs mózgu, co wiele tłumaczy, poznać Krystynę, przyjechać do Puttaparthi,  a wszystko po to, by zobaczyć to, co zobaczyłam.
         Niezbadane są wyroki boskie. Tyle tylko, że teraz, jeśli ktoś moherowy przeczyta ten tekst, będę musiała chodzić kanałami, by nie zostać ukamienowana, jak za dawnych, dobrych biblijnych czasów.

środa, 20 marca 2013


Część 20

            Wstajemy wcześnie rano, po śniadaniu bierzemy motorikszę, czyli tuk-tuka i jedziemy na wzgórza ponad aśramem Sai Baby do jednego z dwóch muzeów wybudowanych z jego inicjatywy. Ich niespotykane, nieprawdopodobne bryły widać z każdego miejsca w Puttaparthi. 



           Trójkołowiec ledwie dyszy, droga jest stroma, a my mijamy wielu ludzi idących na piechotę, widocznie muzeum jest ciekawe. Przed bramą, której strzegą dwa betonowe słonie i dwa lwy, wszystko pięknie pomalowane olejną farbą na tzw, kolory naturalne, czekamy na resztę towarzystwa. Ziemia jest miedziana, o gruzełkowatej budowie i wątpię, czy żyzna, bo po monsunowych deszczach wszystko powinno rosnąć jak szalone, a w mojej ocenie, nie rośnie. Może pomyliło mi się z tropikiem. Niektóre drzewa tracą chyba liście, bo na ziemi leży pełno zeschniętych i dużo jest ogołoconych gałęzi. Będziemy tu wystarczająco długo, by się przekonać, czy wyrosną nowe liście, a może też zakwitną kwiaty….
          W końcu towarzystwo nadjeżdża i całe szczęście, bo wstęp jest tylko do 12-tej. Przed budynkiem są modlitewne młynki tybetańskie, nie możemy sobie odmówić przyjemności pokręcenia nimi. To o wiele łatwiejszy sposób, niż klepanie modłów i podobno tak samo skuteczny.
         Nie płaci się żadnych biletów za wstęp do muzeum, zresztą nie zauważyliśmy tej zachłanności na pieniądze, jaką znamy z naszych religii - rzeczy związane z jej wyznawaniem są bezpłatne. 
         Pobyt w aśramie też jest naprawdę na każdą kieszeń - można spać na ogólnej sali  i jeść w stołówce 2 posiłki za 10 rupii na dzień,  można mieszkać w sali na 7 osób lub w dwuosobowym pokoju, albo wynająć sobie apartament lub pokój w hotelu, co też, jak się okazuje z rozmów z rodakami, kosztuje jakiś ułamek ceny z Europy lub Ameryki. Można też jeść w różnego rodzaju stołówkach i restauracjach różnych kategorii. 
          Zresztą ilość chętnych do pobytu tutaj świadczy na korzyść naszej teorii - przebywa tu równocześnie około 30 tys. ludzi, a posiłki je prawie tyle samo, dwa lub trzy razy dziennie. To gigantyczne przedsiębiorstwo, trust bardzo skutecznie zarządzany. 
          Ciekawe, czy gdyby Jezus żył dzisiaj, to miałby sieć piekarni i smażalni ryb oraz wspaniałe i gigantyczne piwnice znanych na całym świecie win, bo przecież nie potrzebowałby żadnych winnic ani tłoczni. I karmiłby po 30 tys. głodnych trzy razy dziennie przez cały rok, przez kilkadziesiąt lat. 
          Oto cuda naszych czasów. Przepraszam, jeżeli uraziłam czyjeś uczucie religijne. 
          Ciekawe, co się stanie z tą firmą, gdy Baba umrze, co ma nastąpić, według jego słów, już za 11 lat.   
          Muzeum, według mnie, jest budynkiem chroniącym jakieś cenne zbiory, coś istotnego dla ludzkości, co musi być strzeżone, bo są to egzemplarze o bezcennej, unikalnej wartości, nie tyle materialnej, co kulturotwórczej.
         W tym sensie Muzeum Wszystkich Religii w ogóle nie jest muzeum. Wewnątrz można podziwiać plastikowe manekiny ubrane w prawdziwe stroje, ustawione w scenki obrazujące daną religię. Na pewno nie są to bezcenne i unikalne zbiory, lecz dość prymitywna lekcja poglądowa. 
         Jeżeli ktoś nie wie, że są różne religie, to się zapewne tutaj dowie. Chrześcijaństwo oczywiście jest reprezentowane, a nawet nasz ulrakatolicki odłam, bo można podziwiać obraz z Jasną Górą i tłumem pielgrzymów, nad którymi unosi się Matka Boska Częstochowska, największa świętość naszego kraju, bo i po co nam jakiś Bóg???.
         W części dotyczącej chrześcijaństwa jest też wspomniane, że czas pomiędzy 12 rokiem życia, kiedy miał miejsce opisany w Nowym Testamencie epizod z odłączeniem się Jezusa od pielgrzymki i pozostaniem w świątyni jerozolimskiej, a 30 rokiem życia, kiedy zaczął swoje nauczanie, Jezus spędził w Indiach. Przybył wędrując z jakąś karawaną kupiecką, które przemierzały ówczesny świat, przewożąc cenne towary i wieści z daleka. Wyruszył tam, by spotkać się z jednym z jedenastu zaginionych plemion Izraela, które do dziś podobno żyje w Indiach. 
          Hindusi, którzy spisują wszystko bardzo precyzyjnie w swoich klasztorach od co najmniej 5 tysięcy lat, mogą ten fakt w każdej chwili udowodnić, ale chrześcijan to w ogóle nie obchodzi. Podobno Dalaj Lama będąc w Watykanie z oficjalną wizytą przekazał niepodważalne na ten temat dokumenty, co odnotowały media. Watykan jednak nie odezwał się na ten temat nawet słówkiem. Czego należało się spodziewać. Podobno, podobno, podobno…
           I w związku z tym muszę przyznać, że Muzeum Wszystkich Religii, i fakt, że do niego pojechałam, jest niezwykle ważne i spełniło doniosłą rolę w ukształtowaniu bardzo ważnej w dziejach historii religii teorii - Bogu niech będą dzięki! Szczególnie jej wschodnioeuropejskiego odłamu, za co niechybnie będę spalona na stosie, albo jeszcze gorzej. 
          Patrząc na kopię wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej, na jej ciemną, szlachetną i jak widać na pierwszy rzut oka, gdy widzi się ich codziennie setki, hinduską twarz, w nagłym przebłysku, który może następne pokolenia nazwą oświeceniem, zrozumiałam, dlaczego w europejskiej sztuce sakralnej występuje tak niezwykłe zjawisko jak Czarna Madonna! 


           Hinduska twarz szlachetnej kobiety otulona delikatnymi fałdami sari.      
           I to nie tylko w Częstochowie, ale też w Chartres,  Montserrat, w Rzymie, na Teneryfie i w setkach innych miejsc są obrazy i rzeźby przedstawiające czarną postać kobiety o szlachetnych rysach, wcale nie murzyńskich, trzymającej na ręku czarne niemowlę. 
          To Matka Boska, tylko nie ta kobieta, która w mniej więcej zerowym roku naszej ery urodziła Jezusa, tylko ta, która trzydzieści trzy lata później urodziła Jezusowi dziecko! To kobieta, która za swym Mistrzem przywędrowała z Indii, jego żona, Maria z Magdali, zwana Magdaleną i jej i Jego dziecko, wcale nie syn lecz córka, ciemnoskóra Sara, którą w Saintes-Maries-de-la-Mer w delcie Rodanu w południowej Francji czczą Cyganie, którzy też podobno są z Indii ( zajrzyj do posta: Maria Magdalena na Camargue).
         Istnieją francuskie legendy, które mówią, że po Ukrzyżowaniu Rzymianie wsadzili kobiety, które były z Jezusem do łodzi bez żagli j w porze odpływu wysłali na pełne morze. Chcieli się ich pozbyć, by nie głosiły dalej nauk tego wywrotowego Nauczyciela, a nie chcieli mieć ich krwi na rękach. W łodzi były trzy kobiety, trzy Marie: Maria z Magdali, Maria żona Jakuba i Maria Salome. Łódź, oczywiście, cudownym zrządzeniem boskim nie zatonęła, kobiety nie umarły z głodu i pragnienia, lecz dotarły do brzegów obecnej południowej Francji, do delty Rodanu. 
          Na kilku starych, prymitywnie płaskorzeźbionych płytach w romańskim kościele w Saintes-Maries-de-la-Mer można jak na komiksie prześledzić całą tę historię. Jedna z kobiet na płaskorzeźbie trzyma w ręku jak gdyby lampę oliwną lub inny kulisty przedmiot. Istnieją podejrzenia, że to Święty Graal, Święta Krew i że ta kobieta jest brzemienna. To także, być może tłumaczy, dlaczego nie została zabita. 
         Kobietami zaopiekowała się silna w tym czasie na tym terenie gmina żydowska, która pod wpływem opowieści o Nauczycielu stworzyła najczystsze, najbardziej wiarygodne chrześcijaństwo, oparte na naukach najbliższych Jezusowi osób. 







                                                                 Czarne Madonny  >zdjęcia z internetu<
                                                                 Widok na wzgórza - zdjęcie własne