W środku zimy pewien sympatyczny Paweł musiał jechać do Mediolanu, by odebrać pudło z reprodukcjami obrazów z firmy, która je produkowała. Nie byliśmy nigdy w Mediolanie, więc z entuzjazmem zgłosiliśmy się jako kierowcy zapasowi, ponieważ wyprawa miała trwać tylko jeden dzień. Sympatyczny Paweł przesiadł się w Monachium ze swojego auta do naszego, które podobno było lepsze i bezpieczniejsze. Cóż, mały Renault 5, może nie był imponujący, ale nowy. Wyjechaliśmy z Monachium bladym świtem wybierając trasę przez Przełęcz Św. Bernarda, zapewne by spotkać się z bernardynem - ratownikiem, który miałby pod szyją zawieszoną baryłeczkę z rozgrzewającym trunkiem. Nic takiego się co prawda nie zdarzyło, ale nie żałowaliśmy, bo gdy niebo się rozjaśniło, mogliśmy podziwiać cudowne szwajcarskie krajobrazy, wodospady spadające ze szczytów, biel lodowców i surowe piękno Alp. Do Mediolanu dotarliśmy bez przeszkód. Wiedzieliśmy, że jest jednym z najbogatszych miast Europy, że ma wspaniałą historię, architekturę, że Leonardo, Ostatnia Wieczerza, Katedra, Galleria Vittorio Emmanuele itd.
Do firmy z reprodukcjami mieliśmy się zgłosić dopiero około południa, więc najpierw poszliśmy na esspresso. Maleńka, fajansowa filiżaneczka i dwa i pół łyka kawy. Już po pierwszym łyczku serce zaczęło nam walić jak młotem, po wypiciu całości o mało nie wyskoczyło przez uszy. Ale dostaliśmy energetycznego kopa! Mała szklaneczka zimnej wody zamknęła nasze kubki smakowe na języku, żebyśmy mogli znowu rozróżniać smaki. Teraz już tylko coś zjeść i Mediolan stoi przed nami otworem!
I jeszcze koniecznie do Galerii Vittorio Emmanuele, by odnaleźć na posadzce mozaikę przedstawiającą byka. Piruet wykonany na jego, przepraszam, jądrach, przynosi szczęście w każdej dziedzinie. Tego nie możemy sobie przecież odmówić! Galeria cudowna, na planie krzyża, na przecięciu zwieńczona ogromną szklaną kopułą. W pośpiechu szukamy byka. Mozaik jest jednak zatrzęsienie, chyba do wieczora nie znajdziemy. I nagle kilkanaście metrów od nas jakiś elegancki pan w miękkim wełnianym płaszczu przewiązanym paskiem, niespodziewanie wykonuje obrót na obcasach. To tam! Tam jest ten szczęśliwy punkt! I rzeczywiście, jest piękna mozaika byka z dorodnymi..... I na nich wykonujemy dobrowróżebne piruety. Wieczorem z rozrzewnieniem przypominamy sobie tę chwilę. Może dzięki niej ocaliliśmy nasze życie...
W drukarni trafiamy na ten jeden jedyny moment, w którym nie powinniśmy się tam znaleźć - pogrzeb właściciela. Ktoś jednak jest w firmie, w pośpiechu szukają osoby, która mówi po niemiecku i już po godzinie możemy odebrać przesyłkę i to tylko dlatego, że płacimy gotówką.
Zmierzcha już, gdy opuszczamy Mediolan. Jesteśmy w tak wspaniałych humorach, tak pełni wrażeń, że żartujemy, śmiejemy się i nawet nie zauważamy, że w Szwajcarii zjeżdżamy na inną, niż powinniśmy byli autostradę. Otrzeźwienie przychodzi dopiero po wielu kilometrach, gdy okazuje się, że jedziemy w stronę Francji, a nie Niemiec. W przydrożnej restauracji jemy wczesną kolację i po analizie mapy dochodzimy do wniosku, że nie będziemy wracać, tylko przejedziemy boczną drogą łączącą obie autostrady. Nie bierzemy, niestety pod uwagę, że autostrady biegną dolinami, a drogi boczne przez Alpy!
Zjazd z autostrady jest niedaleko, humory nadal mamy bardzo dobre i nie przejmujemy się wcale, że droga pnie się i pnie serpentynami coraz wyżej. W końcu milkniemy i powoli zdajemy sobie sprawę, w co się wpakowaliśmy. Jednak przejechanych kilometrów przybywa i nie chcemy się wycofać, mając nadzieję, że podjazd w końcu zamieni się w zjazd. Śnieg leży grubą warstwą, droga w świetle reflektorów błyszczy podejrzanie, zrobiło się zupełnie ciemno. W oddali błyskają światełka, ale tereny zabudowane zostały gdzieś daleko w dole. Po jednej stronie drogi przepaść nie zabezpieczona żadnymi barierami, po drugiej zaśnieżony, stromy stok. Groza. Tym bardziej, że droga się zwęża, jest już tylko pół drogi, na reszcie zalega gruba zaspa. W końcu droga cała pochłonięta jest przez zaspę. W śnieg wbita jest tyczka, do niej przytwierdzona tablica, a napis głosi: „pocztę odbierać o 14-tej”. Co robić, cofać na stromej, oblodzonej drodze, czy zawracać? Obie perspektywy okropne! Mój Ukochany, który prowadzi auto każe nam wysiąść, sam chce zawrócić. Doceniamy jego poświęcenie, w końcu chce nam ocalić życie, jednak nie zgadzamy się wysiąść. Auto będzie zbyt lekkie. Decydujemy się powoli nawrócić. Muszę przyznać, że były to straszne chwile. Cisza, skupienie, stres, strach. Zdawaliśmy sobie sprawę, że w razie spadnięcia w przepaść nikt nie udzieli nam pomocy, a nas i rozbite auto znajdą na wiosnę, albo nigdy. Nawet bernardyn z beczułką nic by tu nie pomógł.
Metr do przodu, skręt kierownicą, pół metra do tyłu, skręt kierownicą, metr do przodu, skręt kierownicą, trwało to wieki. W końcu przed nami pojawiła się droga w dół, wąska, ale względnie pewna. Powoli zaczęliśmy zjeżdżać. Do pierwszej wioski dojeżdżamy po pół godzinie. Zajazd. Światło. Ludzie. Piją piwko i patrzą na nas, jak na zjawy z innych wymiarów. Szwajcarzy mówią inaczej niż Niemcy. Z tego, co mówią nie rozumiemy ani słowa. Jednak znajduje się dla nas kolacja i nocleg. Tu muszę powiedzieć, że czystość niemieckich domów jest niczym wobec czystości panującej u Szwajcarów. Nie potrafię powiedzieć, na czym to polega. To nie jest sprzątanie, to trwająca nieprzerwanie przez pokolenia pielęgnacja domu. Stare meble zajazdu, w którym się zatrzymaliśmy mają połysk uzyskany chyba tylko przez wielogodzinne wcieranie wosku przez wiele lat. Tak samo deski podłogi. Nie ma najmniejszego śladu kurzu, plamki, zacieku. Wygląd bardzo ukochanego starego budynku, o który dbają kochający mieszkańcy. Jak siwy, rumiany staruszek w wykrochmalonej koszuli.
Taki też jest duży pokój, dokąd nas prowadzi właściciel. Środek zajmuje ogromne łoże, chyba na pięć osób, sądząc z szerokości dobrze przekraczającej dwa metry. Jak widać Szwajcarzy kochają wygodę. Zasypiamy chyba natychmiast.
Po śniadaniu ruszamy w dalszą drogę. Gdy oglądamy się za siebie, nie możemy uwierzyć, że byliśmy tam w nocy, że byliśmy tak szaleni... Grzecznie wracamy autostradą, trafiamy na właściwą drogę i tak kończy się nasza podróż do Mediolanu. Szczęśliwie, chyba tylko dzięki byczym .....
uroczy ten Wasz Mediolan, aż się chce ruszyć z kanapy w styczniowy wieczór, odstawić aromatyczną gorącą herbatę i zacząć pakować :) podejrzewam że wiosną jest jeszcze piękniej.. :)
OdpowiedzUsuńByliśmy w Mediolanie również w lecie i też nam się bardzo podobał, ale ten zimowy wyjazd zrobił na nas takie wrażenie, że trudno o tym zapomnieć. Jak przeżyjesz taką przygodę, to reszta już jest po prostu mdła.
OdpowiedzUsuńDzięki, że czytasz mojego bloga. Tym bardziej się postaram, bo pisać "do ściany" jednak jest głupio. Dawniej się pisało do szuflady, ale w dobie komputerów pewnie się to inaczej nazywa... Pozdrawiam serdecznie!!!