niedziela, 27 stycznia 2013

Część 6
          
             Naszą uwagę zwróciły głośne śpiewy, przez głośniki słychać było powtarzane wielokrotnie jakieś słowa. Poszliśmy w tamtą stronę. Za ażurowym murkiem w obowiązującym tu różowo - niebiesko - kremowym kolorze była odkryta hala. Jej strop ozdobiony był złoconymi kasetonami, chorągiewkami, girlandami staniolowych pasków w różnych kolorach, sztucznymi kwiatami, oświetleniem bożonarodzeniowym i trudno określić, czym jeszcze. Strop podparty był słupami w tych samych kolorkach, ozdobionymi jak karuzela na odpuście w małym miasteczku. Moje europejskie serce co prawda już nie załkało, ale zdumiało się niepomiernie. Kicz i kicz i nic więcej. 
           Gdy tak podziwiałam paradę złego gustu, nagle zauważyłam siedzącego w białym fotelu człowieka. Nie mogło być mowy o pomyłce. Jego portrety wiszą po kilka sztuk w każdym sklepiku, na każdej taksówce, w naszym mieszkanku, wszędzie.
            Satya Sai Baba w pomarańczowej, prostej, długiej sukni, bosy, z burzą czarnych włosów, tak drobny, tak dziwny, tak niehinduski, siedział naprzeciw mnie, od czasu do czasu dotykając ust kawałkiem białego materiału. Znikł tani, odpustowy blichtr. Nawet teraz, gdy to piszę, znów ogarnia mnie tamto uczucie, bo nagle poczułam wzruszenie i czułość. 
              Przez obronny mur mojego sceptycznego umysłu zaczęło przedzierać się coś, czego nie rozumiałam. Zaskoczyło mnie to kompletnie - to po prostu była ogromna czułość. I w tym przypływie ogromnej czułości stało się dla mnie jasne, że ja rezonuję jego czułością, że nagle nadaję na jego falach. To było niezwykłe.
             Ja, sceptyczka patrząca na wszystko trzeźwym okiem, zostałam zauroczona czymś tak prostym jak uśmiech dziecka. Chyba nawet miałam łzy w oczach.
              Postałam dłuższą chwilę mając tę świadomość, że zostałam zauważona, że mnie zna i kocha, chociaż tylko przez moment popatrzył w moją stronę. 
Muszę zapytać mojego Ukochanego, co czuł w momencie gdy go pierwszy raz zobaczył. 
Mnie głupio się było przyznać samej przed sobą do takich mistycznych przeżyć.
              Miałam też rodzaj wizji, czy przeczucia, że już niewiele czasu zostało Sai Babie na tym świecie, ale nie potrafiłam sprecyzować, skąd to wrażenie.
-”Czy tobie też tak się zdaje, że Swami umrze w czasie naszego pobytu?” - zapytałam mojego Ukochanego -”Że będziemy przeżywać jego pogrzeb?”-
Zawahał się.
-”Coś mi tak chodzi raz po raz po głowie,”- powiedział -“ale boję się nawet o tym myśleć. Nie, nie, to niemożliwe. Sam przecież mówił podobno, że będzie żył 96 lat. Jeszcze jest młody, ma dopiero 85 lat i nieraz był na granicy śmierci. Nie, to raczej niemożliwe.” - mój Ukochany powiedział to z wahaniem i czułam, że  też nurtuje go ta myśl. 
                 Poszliśmy dalej, wśród kwitnących drzew i krzewów, pomiędzy domami w kremowym kolorze, po miedzianej ziemi, a wokół, w obie strony, szły setki innych ludzi w milczeniu i skupieniu. Błyszczały kolorowe sari i lśniły czarne włosy, bielały koszule i spodnie mężczyzn.
             Miłość do trzech pomarańczy okazała się jednak nieodwzajemniona. Po prostu żołądek zaczął mnie okropnie boleć i musiałam poszukać zacisznego miejsca, by się z nimi pożegnać. W panice rozejrzałam się za WC i na szczęście szybko znalazłam strzałkę wiodącą na jakieś podwórko i do kibelka dla Ladys. 
             Były to trzy budki zamykane drewnianymi drzwiami. To znaczy w pierwszej chwili myślałam, że w ogóle nie są zamykane. Kolejka Hindusek stała karnie do każdej budki. Udało mi się dotrwać bez przebierania nogami, aż nadejdzie mój czas. Zamknęłam się na haczyk i dopiero się dowiedziałam, dlaczego nie zamykają drzwi - nie było oświetlenia. 
             A w ciemnościach przede mną ziała dziura znana mi np. z Bułgarii i zwana przez moje córki klopem wschodnim, za mną zamknięte drzwi i gdzieś z boku szum otwartego kurka, z którego cały czas leje się woda. Ale nie było już odwrotu. Trzymając w garści wszystkie moje kiecki, które powoli nasiąkały bryzgającą wodą tak jak i moje skórzane klapki, pozbyłam się trzech pomarańczy. Papieru oczywiście nie było, więc skorzystałam z wody po raz pierwszy jak Hinduska, co spowodowało, że teraz już cała byłam mokra. 
            Podobno Hinduski nie noszą majtek - to bardzo praktyczne w takiej sytuacji. Jedną rzecz zrobiłam całkiem źle, przyznaję się po cichu. Lewa ręka dla toalety, prawa do jedzenia, podstawowe prawo, a ja użyłam do tego celu prawej dłoni, co całkiem mnie eliminuje jako tubylca. Nie dałam rady trzymając kiecki i szal wykonać właściwego skrętu, chociaż próbowałam. Ciemności pokryły mój rumieniec wstydu. Za to bardzo starannie umyłam ręce i z cichej klozetki wyszłam mokra jak wodny szczur.       
          Gdy przestał mnie piłować żołądek, okazało się, że jestem koszmarnie głodna. Mój Ukochany także. 

           Poszliśmy więc z powrotem do miasta. Znaleźliśmy gdzieś jeszcze czynną uliczną garkuchnię, składającą się z palnika, miski z olejem i miski z czymś. To coś sprzedawczyni nabierała ręką, formowała w kulkę i wrzucała do oleju. Mieliśmy nadzieję, że wrzący olej zdezynfekuje tę masę, zresztą byliśmy ciekawi, jak to smakuje. I szok - kulki zostały podane z  miłym uśmiechem na pięknie, równo pociętej gazecie. Jak ktoś brał na wynos, dostawał zawinięte w gazetę i włożone do reklamówki. Gazeta była obowiązkowa. 
           Co kraj, to obyczaj - powiedzieliśmy sobie. Mieliśmy świetne humory, bo okazało się, że nie pójdziemy spać głodni. Zapłaciliśmy jakieś grosze, dostaliśmy dodatkową kulkę w prezencie i zjedliśmy do ostatniej odrobinki. Trudno powiedzieć, jak smakowało, bo było makabrycznie ostre. 
-“Lubimy makabrycznie ostre” - powiedzieliśmy do siebie i kupiliśmy to samo jeszcze raz. Teraz już jesteśmy zaaklimatyzowani. I to od razu w pierwszym dniu. Byliśmy z siebie bardzo dumni.
            Nawet nasze mieszkanko zaczęło nam się bardzo podobać, nasze nie pierwszej, ani nie drugiej świeżości materace na podłodze i nawet wielki zdechły prusak, który leżał pod ścianą. 
           Wsunęliśmy się do poszwy, przykryli jakimś kocem i lulu. 





    >Zdjęcia własne z aśramu w Puttaparthi< 
>Zdjęcie Sai Baby z internetu<



wtorek, 22 stycznia 2013

Część 5 
Miasto Puttaparthi powstało na miejscu wioski, w której osiemdziesiąt pięć lat temu urodził się Sai Baba. 
Główna ulica, którą wjechaliśmy, jest wąska, brudna, zakurzona i bez chodników. Tworzą ją budynki w najróżniejszych, przeważnie obdrapanych kolorach, niektóre na wiele pięter, jak dobrze policzyłam, nawet dziesięć. Najcudowniejsze są słupy elektryczne - plątanina najróżniejszych kabli tworzy po prostu nieprawdopodobną rzeźbę. Jak oni się w tym mogą połapać, nie mam pojęcia. 
Brzegi ulicy zajmują stragany załadowane towarem, jak przypuszczam, dla turystów, choć może się mylę. 
Zauważyliśmy masę najróżniejszych owoców i jarzyn, co nas bardzo ucieszyło. Kierowca machnął ręką w lewo, by zwrócić na coś naszą uwagę, jakiś mur i bramę, ale w natłoku wrażeń nie zorientowaliśmy się, co miał na myśli. 

          
          Oczy mieliśmy dookoła głowy, a głowę na zawiasach. Żółtych trójkołowych taksówek było zatrzęsienie, innych pojazdów też niezliczone ilości, a wszystkie trąbiły jak oszalałe. Zauważyliśmy też policjanta bez butów, za to z solidnym kawałem bambusowej pałki w ręku. Z głównej ulicy zjechaliśmy na mniejszą, a z niej kierowca naszego jeepa próbował wepchnąć się w jakiś zaułek, ale nie dał rady. Zostawił nas w aucie i poszedł gdzieś. Wrócił z przystojnym choć niewysokim Hindusem niezbyt śniadym, elegancko ubranym na biało. - “Jestem Ramesh“ - tyle zrozumieliśmy. Poszliśmy za nim zaułkiem pokrytym betonem, pomiędzy betonowym wysokim płotem, a piętrowymi domkami, tak ciasno ustawionymi wzdłuż ulicy, że pomiędzy nimi był może niecały metr na przejście. Zupełnie jak w Stanach. 
          Nasz dom był niebieski. Na dole była jakaś knajpeczka o nazwie “Darjeeling” i coś tam jeszcze. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Półmetrowej szerokości schodami z boku budynku dostaliśmy się na balkonik, a stamtąd do mieszkania. Pierwsze wrażenie było bardzo niemiłe. Ktoś pomalował ściany i sufity na ostry róż, ale popaprał też farbą framugi okien i drzwi, a nawet półki na naczynia w kuchni oraz brązowe kafelki. Na podłodze w kuchni leżały materace, które od razu wydawały się brudne i niewygodne. Na nich jakieś wymięte koce, co do których też nie mieliśmy zaufania. 
          Usiedliśmy grzecznie w malutkim holu na drewnianej bardzo ładnej ławie, której część rozkleiła się i groziła zawaleniem. Ramesh zawołał nas na balkon. Dwóch Hindusów przenosiło nasze walizki przez betonowy płot dworca autobusowego, widocznie nie było innej możliwości. W końcu wszystko było na miejscu. Zapłaciliśmy Rameshowi 2 tys. rupii za taksówkę i wymieniliśmy 200 euro na rupie. Zostaliśmy bogaczami z kilkunastoma tysiącami rupii w kieszeni. Tragarzom daliśmy 300 rupii za przyniesienie bagaży, jak zarządził Ramesh. Wśród uśmiechów i ukłonów pożegnaliśmy całe towarzystwo, przekręciliśmy gałkę zamka i zostaliśmy sami. 
            Nie traciliśmy więcej czasu. Natychmiast rozłożyliśmy materace, położyliśmy na nich poszwę na pierzynę, wleźliśmy do środka i błogosławiąc Mariusza, który poradził nam takie rozwiązanie, z ulgą wyciągnęliśmy nogi. Więcej nic nie pamiętam. 
           Obudziliśmy się o szarówce i trudno było ustalić, czy to ten sam dzień wieczorem, czy następny rano. Popatrzyłam na komórkę, ale nie wiedziałam, o ile godzin zmienia się czas i czy do tyłu, czy do przodu, więc daliśmy sobie siana. Wobec tego ubraliśmy się właściwie do okoliczności, to znaczy mój Ukochany włożył białe spodnie, których od lat nie używał, ale okazało się, że gumka ze starości się rozciągnęła i spodnie spadają z niego. Nie sprawdziłam w domu. Wobec tego ubrał kremowe na pasku, jedyne, jakie mu jeszcze zostały i biały podkoszulek. Ja ubrałam spódnicę w wypłowiałym czerwonym kolorze, która co prawda była tylko do pół łydek, czyli za krótka, ale dało się ją ściągnąć w dół do połowy brzuszka, a na wierzch włożyłam sukienkę bawełnianą beżową za kolana. Wyglądało to może dziwnie, ale dodałam czerwony szal, który kiedyś kupiłam w szmateksie za 2 zł i było ekstra. 
             Wyszliśmy z założenia, że to wieczór i okazało się, że mieliśmy rację, bo stragany na uliczkach powoli kończyły działalność. Zbudowane były domowym sposobem z kół rowerowych połączonych platformą drewnianą, a na tym cały sklep: koraliki, spinki do włosów, bransoletki, różne ozdóbki, szwarc, mydło, powidło. Sprzedawcy właśnie układali na towarze plastikowe płachty i okręcali całość sznurami. Podziwialiśmy uczciwość, a może wiarę w Boga, bo u nas, w tak ultra katolickim kraju nikt o zdrowych zmysłach nie zostawiłby swojego dobytku na łasce boskiej, a tu, owszem. 
             Niektóre stragany były jeszcze otwarte, a my byliśmy koszmarnie głodni. Ostatnim posiłkiem było śniadanie w samolocie. Po rozejrzeniu się w sytuacji doszliśmy do wniosku, że w grę wchodzą tylko owoce, i to tylko takie, które można obrać za skórki, czyli pomarańcze. Kupiliśmy sześć sztuk za 60 rupii. Wydawało nam się drogo, bo Krystyna mówiła, że za 10 rupii już można zjeść mały posiłek, ale może pomarańcze są takie cenne, a może ślicznie uśmiechnięta Hinduska, która je sprzedawała, zrobiła najlepszy interes tego dnia. 
            Zjedliśmy po trzy słodkie, delikatne i soczyste pomarańcze, jak w bajce o trzech pomarańczach i postanowiliśmy pójść do aśramu. Co prawda słychać było jakieś śpiewy, ale nie wiedzieliśmy, skąd konkretnie dochodzą, więc po prostu poszliśmy tam, gdzie szedł największy tłum i to okazało się strzałem w dziesiątkę. 
           Doszliśmy do muru pomalowanego na kremowo, wraz z tłumem dotarliśmy do ażurowej bramy, tej którą rano pokazywał nam kierowca. Jej szerokość podzielona była na trzy części sznurowymi przegrodami, jak w muzeum. Weszłam wraz z moim Ukochanym w bramę, ale zaraz zostałam przywołana do porządku przez starszą panią w sari, która bezceremonialnie ciągnąc za spódnicę, skierowała mnie bardziej w lewo. Okazało się, że mężczyźni i kobiety nie wchodzą do aśramu po tej samej stronie sznurka. 
          Potem była bramka i urządzenie do prześwietlania bagażu, jak na lotnisku. Kobieta wzbudzająca podejrzenia mogła liczyć na obmacanie przez kobietę z ochrony. Bardzo grzecznie zwrócono mi uwagę, że mój szal nie leży dokładnie na ramionach i muszę go poprawić. Co za problem mają Hindusi z tymi ramionami nie wiem, bo przecież spod sari wystaje część brzuszka, boczki i plecy, no i dekolt też jest dość duży i jest to w porządku, i tylko te ramiona… 
           Miałam pietra, że się już z moim Ukochanym tego wieczora nie spotkam, że będziemy musieli zwiedzać aśram osobno, ale okazało się, że separacja trwała dosłownie 20 metrów, a potem znów była koedukacja, ale bardzo purytańska, jak zauważyliśmy. Kobiety nie trzymały swoich mężów pod ramię, w ogóle ich nie dotykały. Jeżeli ktoś trzymał kogoś za ramię, to byli to mężczyźni, nie tylko młodzi, albo młode kobiety. Nieraz mijały nas trzymające się w objęciach grupki dwu i więcej osobowe tej samej płci. Dokładnie na odwrót, niż w Europie. Dzieci są bardzo grzeczne, nie ma tego rozkojarzenia, widocznego u dzieci w naszym kraju i wygląda na to, że przeważnie opiekują się nimi tatusiowie. 
          Tuż za bramą jest wyznaczona przy pomocy namalowanych linii przestrzeń sakralna wokół jakiejś kapliczki i wszyscy bardzo tego przestrzegają, obchodząc to miejsce szerokim łukiem. Kto chce się pomodlić lub złożyć ofiarę z kwiatów złotej figurze pod ozdobnym daszkiem, ten zdejmuje buty i podchodzi bliżej. Niektórzy klękają lub biją pokłony. Postaliśmy chwilkę, nie przekraczając linii.


niedziela, 20 stycznia 2013




Część 4. 
            No i nadszedł wreszcie 12 stycznia. Opuściliśmy nasz zaśnieżony kraj, nasze ogromne zaspy, które mogliśmy pokonać tylko jeepem, nasz malutki, niezwykły domek w brzozowym lesie, nasze cudowne koty i wyruszyliśmy w nieznane. 

             Czy już napisałam, że angielski znamy tylko z widzenia? 
             Mogliśmy już teraz liczyć tylko na boską pomoc, bo nic innego nam nie pozostało. Tak więc nie umiejąc pływać rzuciliśmy się na głęboką wodę pełni radości i nadziei. Do Londynu dotarliśmy bez żadnych kłopotów, widocznie zostawiliśmy je w domu. 
            Kilka godzin do przesiadki przesiedzieliśmy w restauracji, jedząc różne pyszności 
i rozmawiając z naszymi osiadłymi w Anglii i pracującymi w restauracji młodymi rodakami. Obiecaliśmy pojawić się znowu za trzy miesiące i zdać dokładną relację z podróży. Przesiedliśmy się też całkiem sprawnie, na szczęście wszędzie umieszczone są informacje zakodowane w piśmie obrazkowym, widocznie nie tylko my jesteśmy analfabetami. Jeszcze tylko kontrola celna, buty trzeba zdjąć, ręce podnieść do góry i dać się obmacać funkcjonariuszowi lub funkcjonariuszce. 
            Przerabialiśmy to w Chicago. Niestety, nie do końca wszystko było cacy, bo ponieśliśmy też straty. Angielscy celnicy zabrali nam duże opakowanie szamponu, które mieliśmy w bagażu podręcznym obawiając się, że w walizce może się rozlać. Szampon, szamponem, ale gdy patrzyliśmy, jakie wspaniałe trunki tracili inni pasażerowie to mogliśmy tylko współczuć. Nic, co jest w płynie, nie może być umieszczone w podręcznym bagażu! Bo może pomieszasz szampon z lekarstwem na katar i wybuch gotowy, No cóż, pewnie mają rację. 
            Po tym, jak nie zostaliśmy terrorystami, mogliśmy już przejść na drugą stronę i zasiąść  w fotelach. Z zachwytem patrzyliśmy na Hinduski w sari, czekające na lot w poczekalni - pierwsze jaskółki zwiastujące przygodę. Nawet stewardessy w samolocie, jak się okazało, miały mundurowe kurtki nałożone na hinduski strój, chociaż to przecież były Brytyjskie Linie Lotnicze. 
            W samolotach jesteśmy oblatani, lecieliśmy już kilkanaście razy. Tym razem przeżyliśmy tylko jeden szok, gdy obsługujący steward popatrzył na mojego Ukochanego uważnie i powiedział -”Ja pana znam, już pan z nami leciał”- co zrozumieliśmy bardzo dokładnie, chociaż nie wiem, w jakim języku, przyniósł dodatkowe dwie buteleczki francuskiego wina i dał nam z uśmiechem. 
            Leciało się świetnie, droga nie była wyboista, lecz równa i gładka, jak autostrada. Wylądowaliśmy też lekko, jak piórko. 
           Port lotniczy w Bangalore w pełni nowoczesny, nie powstydziłaby się żadne europejska, czy amerykańska metropolia. Ucałowałam mojego Ukochanego -”Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin!” Zrobił minę tak zdumioną, że zaczęłam się śmiać. Nie był pewny, czy nie robię sobie z niego jakiejś hecy. Ale potem załapał, że naprawdę jest 13 stycznia i ucieszył się, że pamiętałam. 
           W cudownych humorach odebraliśmy bagaże i wyszliśmy z portu. Czekał tłum ludzi mimo wczesnej pory, czwartej rano. Przez moment przeżyliśmy wahanie - przyjechał ktoś po nas, czy nie, i jak go ewentualnie rozpoznamy. Ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie produkowaliśmy adrenalinkę. 
           Przed wejściem stał śniady facet z kawałkiem tektury, na którym były wypisane nasze imiona z jednym tylko błędem. To był ten gościu od Ramesha. Błogosławiliśmy Krystynę… Przyjechał wypasionym jeepem, co wróżyło jak najlepiej. Mówił po angielsku. Niestety. Ale i tak zrozumieliśmy, że mamy zapłacić za parking…. 
           Potem dowiedzieliśmy się, że opłata za parking jest wliczona w cenę jazdy, a kierowca w ten sposób doliczył sobie dodatkowy napiwek. Witamy w Indiach! Na dworze dopiero zaczynał się dzień, było przyjemnie letnio, żadnego upału. Jakieś 25 stopni. 
          Jechaliśmy betonową drogą, o wiele lepszą niż powiatowe drogi w naszym kraju. Żadnych dziur, chociaż co jakiś czas kierowca zwalniał, bo w poprzek jezdni były garby zapobiegające rozwijaniu nadmiernej prędkości. 
           A za oknami Indie. Pierwsze spojrzenie i zakochaliśmy się od razu. Cudowna była spalona słońcem czerwona ziemia, na której w równych rządkach rosły jakieś patyki bez żadnych liści, cudowne zszarzałe krzaki i liście palm pokryte kurzem, wspaniałe gigantyczne kopce gór pojawiające się bez żadnej zapowiedzi prosto na równinie, jak sterty ogromnych, okrągłych otoczaków, którymi bawiły się gigantyczne dzieci, a może bogowie. Jasną wstęgą prowadziła nas posadzona pomiędzy pasami drogi bouganvilla o jaskrawych kwiatach w czystych, gorących kolorach. 
            Czasem pojawiał się koszmarnie chudy Hindus zawinięty w brudne prześcieradło popędzając popielatą, garbatą krowę patykiem. Czasem grupka kobiet w kolorowych sari prała ubrania w przydrożnym bajorku. Zresztą często pojawiały się mniejsze lub większe jeziorka, może to były pozostałości po monsunowych deszczach. Czasem kilka chat skleconych z żerdzi, plecionek i folii udawało wioskę z bawiącymi się dziećmi, kurami, kozami, krowami i całym wiejskim majdanem. 
             Przy drodze pojawiały się dość często stragany z owocami i innymi artykułami potrzebnymi na co dzień i też były sklecone z drągów, mat i folii i tylko szyld obwieszczał, że tu prowadzi się wielki biznes. 
             Na szczycie jednej z tych niezwykłych gór zobaczyliśmy świątynię w budowie i był to prawdziwy szok, zobaczyć jej cukierkowe kolorki w kontraście z surową fakturą głazów. 
             Nagle nasz kierowca zjechał z głównej drogi, zatrzymał się przed jakimś betonowym, parterowym budynkiem i wyciągając rękę po forsę zapytał, czy chcemy kawę. Położyliśmy kilka euro na tej śniadej dłoni i po krótkiej chwili oczekiwania dostaliśmy kawę. To było pierwsze nasze spotkanie z indyjską kawą - koszmarnie słodką i z mlekiem. Nasz smak Indii. Wypiliśmy z nabożeństwem. Była obrzydliwa.  
             Podróż do Puttaparthi trwała prawie dwie godziny, jeszcze raz płaciliśmy w budce na granicy stanów Karnataka i Andre Pradesh jakąś opłatę, też pewnie wliczoną wcześniej w koszta przejazdu, aż wreszcie zobaczyliśmy witającą podróżnych bramę:

kremowo - niebiesko - różowy łuk triumfalny pokryty płaskorzeźbami przedstawiającymi zapewne bogów, demony i bohaterów legend, pięknie pomalowanych olejną farbą. 
              Potem minęliśmy kolejno: lotnisko, gigantyczny szpital, szkołę, co dumnym gestem pokazywał nam kierowca, potem następną szkołę, potem planetarium i budynek o dachu podpartym ogromnymi instrumentami muzycznymi, co nie pozostawiało wątpliwości, że mieści się w nim  szkoła muzyczna.





              Potem ogromne boisko, za nim muzeum, za nim na wzgórzu kolosalną rzeźbę boga - małpy Hanumana, też pięknie pomalowanego, imię pamiętałam ze szkoły. 


             Cała ta architektura była niezwykła, o zupełnie innej estetyce, niż europejska lub amerykańska. Coś według mnie na pograniczu sztuki i złego smaku. K+K. Kunszt i kicz. Nigdy nie spotkałam się z czymś takim. Ta architektura i rzeźba na pewno rozwijała się na innym gruncie, miała inne korzenie i inne wpływy, niż ta, do której byłam przyzwyczajona. Było to fascynujące i niepokojące zarazem. 
            Przypomniałam sobie natychmiast, że cudowne rzeźby greckie także były pokryte farbą w czasach, gdy powstawały, a ich szlachetna i ascetyczna biel, którą teraz podziwiamy jest efektem tego, że z nich po prostu zlazła farba, jak ze starej ściany. Efekt zupełnie niezamierzony przez rzeźbiarza. Trochę mi ulżyło.


piątek, 18 stycznia 2013



           Pont du Gard, rzymski akwedukt, to miejsce na szlaku wędrówek średniowiecznych muratorów zaliczane przez nich obowiązkowo. 
            My także postanowiliśmy je odwiedzić na naszym szlaku przez południową Francję. Tu kilka słów o muratorach. Znamy tę starą nazwę, nosi ją miesięcznik o budowaniu, dostępny w każdym kiosku. Jest wyraźna różnica pomiędzy murarzem, a muratorem Murarz jest odtwórcą czyjegoś projektu, murator, to architekt i murarz równocześnie. 
           Jednak zobaczyć średniowiecznego rzemieślnika w Niemczech, w środku Europy to nie do wiary! Mieliśmy jednak to szczęście! 
          Zatrzymaliśmy się na parkingu przy autostradzie, już nie pamiętam, gdzie to dokładnie było. Umówiliśmy się kilka godzin wcześniej ze znajomym, który tą samą trasą miał jechać z północy, gdy my jechaliśmy z południa. Wyliczyliśmy, gdzie nasze drogi się przetną i postanowiliśmy zjeść wspólnie obiad. 
         Przyjechaliśmy trochę wcześniej, na tarasie przed restauracją piliśmy sobie kawkę, gdy nagle ujrzeliśmy na parkingu faceta, który chyba urwał się z teatru. 
          Był ubrany całkiem na czarno, na głowie miał wysoki czarny kapelusz, coś w rodzaju cylindra. Przechadzał się powolnym krokiem na środku parkingu, tam i z powrotem. 
          W tej chwili przyjechał nasz znajomy. Dowiedzieliśmy się od niego, że mamy wyjątkowe szczęście, bo ludzi, którzy są muratorami, wolnymi rzemieślnikami murarskimi (tak, tak wolnomularzami – w tym pierwotnym znaczeniu) kultywującymi tradycję wędrówek czeladniczych, jest już bardzo niewielu. 
          Zafascynowani obserwowaliśmy tę postać nie z naszej epoki, aż podszedł do niego jakiś człowiek, chwilę porozmawiali, murator zabrał swój tobołek, po czym obaj odjechali autem.     Znajomy opowiedział nam, że rzemieślnik w czasie wędrówki nie może nikogo zaczepić pytając o pracę, musi czekać, aż ktoś sam mu zaproponuje. Ma też ze sobą wszystkie potrzebne narzędzia kielnię, cyrkiel i skórzany fartuch. Nie bierze za swą pracę pieniędzy, tylko nocleg i wyżywienie, ewentualnie nowe ubranie lub buty, jeżeli stare ma już zniszczone. 
          Takie zwyczaje były w średniowieczu i do dzisiaj są przestrzegane. System cechowy powstał w średniowiecznej Europie i jest chyba, po systemie bankowym, najstarszym działającym do dziś systemem. Rzemiosło muratora było tak szanowane, że nie podlegali prawu pańszczyźnianemu. Mogli więc po ukończeniu nauki u mistrza i wykonaniu pracy czeladniczej wyruszyć na wędrówkę po świecie, by poznać nowe sposoby murowania, a także inne obyczaje i języki. 
          Musieli też odwiedzić pewne miejsca, gdzie sztuka murarska osiągnęła najwyższy poziom i zostawić tam potwierdzenie swojego pobytu, coś jak pieczątkę na delegacji. 

      Pont du Gard był takim miejscem i do dziś nosi wykute na swych kamieniach napisy i znaki przez nich pozostawione. 
       Tak stare, jak rosnące obok powykręcane nieprawdopodobnie drzewa oliwkowe. 
          Odeszliśmy od parkingu pełnego autokarów, od tłumów turystów zadeptujących rzymskie ślady, wzdłuż rzeki Gard, by usiąść w ciszy, posłuchać szumu wody i pomedytować nad przemijaniem czasu.    Siedzieliśmy na kamieniu milcząc, nie wiem jak długo. 
           Ta doskonałość, oszczędność, wyważenie proporcji, to lekkie, kokieteryjne wygięcie w stronę biegu rzeki, powtarzane po wiekach w tamach budowanych na całym świecie, ta użyteczność nosząca cechy najwyższego piękna. 
          Wyszliśmy na koronę akweduktu. Tu, gdzie zawiodła rzymska ekologia, która nakazywała sprowadzać zdrową wodę, nie szczędząc gigantycznego trudu i kosztów, ze źródeł oddalonych o setki kilometrów, a nie dopatrzyła się przyszłej zagłady Imperium w ołowiu. 
           Tu, trzy gigantyczne, koronkowe piętra ponad ziemią, wszystkie kamienie koryta, którym płynęła woda, uszczelnione są ołowiem. Używano też ołowianych rur, ołowianych kraterów do mieszania wina z wodą, dziś wiadomo, jakie trujące związki przedostawały się do tak popularnego napoju. 
          Używano tej metody jeszcze w średniowieczu do uszczelniania studzien. Poszczególne płyty kamienne połączone były kotwami zalanymi płynnym ołowiem. 
         Ten prosty wynalazek można do dziś podziwiać w Provins, gdzie trafiliśmy jak zwykle przypadkiem, zwabieni reklamową tablicą na autostradzie, biegnącej przez Szampanię. 
           Provins, miejsce magiczne. Średniowieczne miasto, otoczone pełnymi murami, doskonale zachowanymi. Widocznie straciło znaczenia handlowe gdzieś głęboko w wiekach średnich i uratowało się w niezmienionej postaci. 
          Widać ten proces także w miejscowej katedrze gotyckiej. Wspaniały, ogromny szkielet, bez żadnych rzeźb i ozdób, spoglądający okiem rozety bez witraży na dolinę jak skamieniały dinozaur. W tej katedrze spotkała się Joanna D´Arc z Infantem Karolem, by złożyć mu przysięgę przed udaniem się na królewski dwór, co upamiętnia tablica. 
           W pobliżu katedry donżon, doskonale zachowana wieża mieszkalna średniowiecznego możnowładcy. Niestety, przerwa na obiad, otwarte za trzy godziny. 
           Włóczymy się po uliczkach, które zachowały także swój pierwotny charakter. Co kilkadziesiąt metrów, kwadratowa studnia, o kamieniach spojonych ołowiem. Parterowe, kamienne domki w ogródkach, nie wiesz, czy współczesne, czy z jedenastego wieku. Czas się zatrzymał. Pod ogromnymi platanami na ryneczku, dziadkowie grają w kule. 
          Obeszliśmy już mury obronne, zajrzeliśmy w każdy możliwy loch, cztery masywne bramy strzegły spokoju. Przed kim trzeba było się bronić wśród tych łagodnych wzgórz i winnic? Czy to może tylko średniowieczna Linia Maginota, która nigdy nie spełniła swego zadania? 
          W końcu musimy dostosować się do miejscowych zwyczajów. Maleńka restauracyjka i ta zachwycająca karta dań. Otwierasz, u góry cena - obiad za 20 euro, na następnej stronie, obiad za 30 euro. Wiesz, że każdy zestaw jest bezbłędnie skomponowany przez szefa. Co o tym wie bywalec „Zdrojowej”? 
         Przypomina mi się to sakramentalne pytanie, gdy kupujesz we Francji wino: ”Co Państwo jedzą dziś wieczorem?” 
          Decydujemy się na obiad za 20 euro od osoby - z pięciu zup wybieramy na chybił trafił dwie, z zakąsek, escargos, przynajmniej wiemy, że to ślimaki. 
          Przed laty, podczas naszego pobytu w Paryżu, nasz francuski zięć zapowiedział kolację po polsku. Czekaliśmy w nerwach do wieczora - zaserwował polskie winniczki! I jak tu mu wytłumaczyć, że w Polsce winniczki są niejadalne? 
          Po zakąsce, główne danie, potem sałata i sery, na zakończenie ogromny puchar kremu karmelowego. No i butelka miejscowego wina. Jak udało nam się to wszystko zjeść, nie mam pojęcia. 
          Wróćmy jednak do naszych baranów, jak mawiają Francuzi. Nie było nam dane sprawdzić, jakie warunki mieszkaniowe miały klasy rządzące w Provins. Trzy i pół godziny później muzeum w donżonie nadal było zamknięte bez żadnych wyjaśnień. 
         Ta niefrasobliwość, to jeden z powodów, dla których tak kochamy słodką Francję.

                                                                                                                            > Zdjęcia z internetu <

czwartek, 17 stycznia 2013


Część 3
             Prawie zaraz po wyjściu z seminarium mój Ukochany ożenił się. Urodził mu się syn. Upośledzony. Według rodziny znak, że Bóg go skarał, że Bóg nigdy mu nie daruje, że nie został kapłanem. Mściwy, zazdrosny Bóg Izraela, czy Chrystus, kochający Bóg Nowego Testamentu? 
             Piętno okazało się zbyt dotkliwe dla jego żony. Mój Ukochany rozwiódł się. Był jednym z nielicznych wówczas ojców, którym sąd powierzył opiekę nad dzieckiem. Syn miał wówczas jedenaście lat. 
             W tym momencie skrzyżowały się nasze drogi, mój Ukochany. Twierdziłeś, że było to pięć lat wcześniej i że wtedy nawet cię nie zauważyłam. Widocznie nie byłam jeszcze gotowa.  Ty jednak pamiętałeś ten moment, nawet to, w co wówczas byłam ubrana. To chyba była naprawdę dla ciebie ważna chwila, bo nigdy później nie wiedziałeś, jakie mam ciuchy i teraz też nieraz mówisz, że mam nową sukienkę, choć noszę ją od wielu lat.     
             Twój syn miał jedenaście lat, gdy rozpoznałam cię, jak to teraz nazywam. Gdy rozpoznałam twoje niebieskie oczy pod grzywą czarnych włosów. Nie było dla mnie innej alternatywy. Rozpoznałam cię i musiałam być z tobą. 
            To było wczesną wiosną dwadzieścia pięć lat temu. Pięknych i krótkich dwadzieścia pięć lat. 
            Bóg zawsze był z tobą, był z nami. Czuliśmy to w naszym życiu, które ktoś patrząc z boku mógłby określić jako bardzo ciężkie, a które dla nas było cudowne i  szczęśliwe. 
           Wyjechaliśmy na Zachód szukać pomocy dla twojego syna.
A potem twój syn, któremu poświęcaliśmy każdy czyn i każdą myśl, umarł. Żył 22 lata. I nawet nie spodziewaliśmy się, jak dotkliwie zostaniemy osieroceni. Musieliśmy przebudować całe nasze życie.
           A potem były inne zdarzenia i znów przebudowywaliśmy wszystko. Zawsze razem, ręka w rękę. 
           Potem wróciliśmy do naszej ojczyzny, założyliśmy firmę, pracowaliśmy bardzo ciężko, czasem ponad siły, ale z wielką radością, potem zbankrutowaliśmy, sprzedaliśmy to, co ocalało, potem zbudowaliśmy w lesie własnymi rękami mały, cudowny domek. 
          Materiał na powieść lub film tkwi w tym jednym zdaniu, może kiedyś go rozwinę. Nigdy nie poddaliśmy się, że tak powiem patetycznie. I zawsze trzymaliśmy się za ręce. I zawsze powtarzaliśmy, że jest wspaniale, że jest tak, jak powinno być. 
 
           A teraz nagle wezwał nas ktoś, kogo nazwano Awatarem, Bogiem Wcielonym, Sai Babą. Wezwał nas, byśmy przyjechali do niego. Nie szukaliśmy, to on nas znalazł i do tego celu wyznaczył Krystynę. Byliśmy tak ciekawi, czego od nas oczekuje, że nie mogliśmy zlekceważyć tego wezwania. 
        Więc zaraz następnego dnia zadzwoniliśmy na numer zapisany na kartce przez córkę Krystyny, wyłuszczyliśmy nasze priorytety i pani Irena przystąpiła do poszukiwania taniego lotu. Chcieliśmy koniecznie wyjechać już na Święta, a najpóźniej na Nowy Rok. Jednak jej dobre chęci na nic się zdały, najwyraźniej wszyscy też chcieli spędzić Święta i Nowy Rok w Indiach. To znaczy bilety były, ale według nas, bardzo drogie. Pani Irena też radziła poczekać. 
           Pojechaliśmy nawet do niej do Biura Podróży, ale to nic nie zmieniło. Okazała się bardzo sympatyczną, młodszą od nas kobietą, delikatną i empatyczną. Zaraz znaleźliśmy wspólny język, a wkrótce też okazało się, że zna bardzo dobrze trenera, u którego byliśmy okazjonalnie na treningu jogi. Ona była z nim i grupą ćwiczących jogę na krótkim wypadzie w jakimś aśramie, ale nazwa z niczym nam się nie kojarzyła. 
           Opowiedziała, że spotkała żyjące na wolności lwy, nawet parę lwów, gdy poszli na spacer nad jezioro. Przeżyła to strasznie, o mało nie umarła, ale jej wytłumaczyli, że lwy rzadko atakują ludzi, bo mają dość innego pożywienia. Oczywiście, jeżeli się ich nie drażni.
           Pani Irena zapewniła nas, że cały czas jest na Internecie i szuka. A jak znajdzie, to zaraz zadzwoni. 
            Po powrocie do domu sprawdziłam w Internecie te lwy, bo mi się to wydawało wytworem bujnej wyobraźni, ale zdziwka, bo Półwysep Indyjski to jedyne miejsce, gdzie żyją zarówno lwy jak i tygrysy. O tygrysach wiedziałam.  
          Pani Irena dzwoniła kilka razy i miała różne propozycje, ale nie mogliśmy się zdecydować. Sami też szukaliśmy lotu, a to przez Emiraty Arabskie, a to przez Helsinki lub Moskwę. Tak mijały dni i po przyspieszeniu u Krystyny, nagle wszystko przystopowało. 
          A potem nagle znów ruszyło i potoczyło się wszystko bardzo szybko. Bilety były na 6-tego stycznia, cena do zaakceptowania, zamówiliśmy i zapłaciliśmy. Ambasada Indii wiz już nie załatwiała, mieli umowę z jakimś Biurem Podróży, podali numer telefonu. Oddaliśmy paszporty do wizowania. Dla mnie na trzy miesiące, dla mojego Ukochanego mogłoby być na pół roku, bo paszport ma unijny, ale wzięliśmy też na trzy.
           Teraz już tylko czekaliśmy. 
           Święta minęły spokojnie, tylko we dwoje. Na wigilijną kolację zrobiliśmy krewetki z masełkiem czosnkowym, z bagietką i białym winem, wspomnienie naszych francuskich wędrówek. Tradycyjne, jak żartowaliśmy, danie w naszym kraju karpiem pachnącym. 
          Jeden dzień przed Nowym Rokiem pracowaliśmy też jako wolontariusze, to znaczy bezpłatnie układaliśmy parkiet na ogromnej ośmiokątnej sali w świeżo wybudowanym pensjonacie naszego przyjaciela. 
          Zadzwonił i poprosił o pomoc, miał bowiem poważny problem. Parkieciarze nie zdążyli z położeniem podłogi w sali, pojechali do domu na Święta i nie wrócili. Pewnie zapili. A goście na Sylwestra byli już zapewne w drodze. Bardzo chętnie się tym zajęliśmy, choć myślami już byliśmy w Indiach. 
           Przyjechaliśmy rano, sala była naprawdę wspaniała. 180 metrów kwadratowych. Z trzech ogromnych na całą ścianę okien można było podziwiać zaśnieżoną panoramę. Brat właściciela już ułożył może z dziesięć metrów kwadratowych parkietu wzdłuż jednej ściany i poległ. To jednak ciężka praca. 
           Na widok tak wspaniałej fuchy wpadliśmy w zachwyt i poczuliśmy się znowu jak parkieciarze, specjaliści pracujący na Zachodzie. Chyba nam tego brakowało. Ja rozpakowywałam kolejne paczki, jednym zręcznym ruchem rozcinając folię, potem rozkładałam klepki wzdłuż już wcześniej ułożonego rzędu, a mój Ukochany układał jak automat, dobijając specjalnym narzędziem. Metr za metrem, metr za metrem. No i z tego wszystkiego zapomnieliśmy o bożym świecie, a i właściciele pensjonatu też się nam nie naprzykrzali, zajęci swoimi sprawami. Metr za metrem, metr za metrem, metr za metrem. 
           Aż w pewnej chwili mój Ukochany usiadł na betonie i oświadczył zdumiony: 
-”Coś mi się stało. Kręci mi się w głowie i jest mi niedobrze.”- 
           Nie wstając przeczołgał się pod ścianę i oparł plecami. Z nosa poleciała mu krew. Ja czułam się dobrze i przeraziłam się nie na żarty jego stanem.  
           Usiadłam obok niego i przypadkowo spojrzałam za okno. Było całkiem ciemno, godzina szósta wieczorem. Od śniadania o siódmej, nie jedliśmy i nie piliśmy nic. Od jedenastu godzin. Cały czas ciężko pracując. W tym amoku w ogóle tego nie czuliśmy. 
          Zostawiłam mojego Ukochanego, by odpoczął i udałam się na poszukiwanie gospodyni. Powiedziała, że zrobi jajecznicę. 
          Razem z moim Ukochanym powlekliśmy się w ciemnościach do domu właścicieli. W kominku buzował ogień, jajecznica skwierczała na patelni, dostaliśmy herbatę i chleb. Jajecznicy było dużo, była gorąca i lekko śmierdząca, pewnie jedno jajko było nieświeże, ale my nie zwracaliśmy już uwagi na takie drobiazgi. Chcieliśmy szybko zjeść i skończyć układać podłogę. 
         Dokonaliśmy tego o jedenastej w nocy. Był to haust tego, co lubimy najbardziej - zatracić się bez reszty w tym, co robimy.  
          Następnego dnia, w Sylwestra, pojechaliśmy znowu, by powyciągać kliny wbite od strony ściany. Na zakładanie listew nie było już czasu. Gości cały dom był pełny, wszędzie stały walizki. Biegały dzieci, a gospodarze dwoili się i troili. Musiało zostać tak, jak było. 
          Przyjazd nam się bardzo opłacił, bo spotkaliśmy Mariusza, a on opowiedział, że właśnie był w Indiach z całą rodziną na wakacjach. Wędrowali śladami Buddy. Podkreślał, że koniecznie trzeba mieć ze sobą w Indiach poszwę na pierzynę. Sam zawsze ją bierze. Na nasze zaskoczenie  wytłumaczył, że nie wszędzie jest czysto, a raczej wszędzie jest brudno, szczególnie w hotelach niższych kategorii, a wtedy poszwa jest niezbędna. Kładziesz na łóżku, wchodzisz do środka i już jesteś u siebie. Było to bardzo praktyczne. Krystyna nic nam o tym nie mówiła. 
           Natychmiast więc po przyjeździe do naszego miasteczka, w ostatniej chwili, bo w Sylwestra krócej się handluje, kupiłam dwie podwójne poszwy. Zawsze śpimy pod wspólnym przykryciem, więc w jednej będziemy spali, a drugą wypierzemy i na odwrót. 
           Jeszcze tylko spędzimy Sylwestrowy wieczór, zapalimy ognisko, popatrzymy w gwiazdy, wypijemy zagrzane nasze porzeczkowe winko. Poczujemy się sami na świecie, bezpieczni i szczęśliwi na naszej ziemi i jak zawsze będzie cudownie. 
           Jeszcze tylko Nowy Rok, nic ciekawego, Rzymianie trzeźwieli po wielodniowej imprezie z okazji zimowego przesilenia i Niezwyciężonego Słońca, a potem rozliczali swoje sprawy materialne i zawierali nowe umowy. 
-“Obywatele, Rzymianie! Słońce znowu rozpoczęło swój bieg po nieboskłonie, nic nam nie zagraża, świat trwa nadal.. Możemy planować nowy rok.”- 
           I my też zaplanowaliśmy - Indie i wielką przygodę.       
          A potem był całkiem niezaplanowany wypadek.
          Ktoś lub coś miało całkiem inne zamiary i zaczęło je realizować w naszym imieniu, wcale się z nami nie konsultując.
          Po wypadku zupełnie zmieniły się nam proporcje. Przecież mogłam się zabić na amen, mogłam wylądować na wózku inwalidzkim, albo całkiem zamienić się w roślinkę. Wszystkie te opcje były możliwe, nawet bardziej niż możliwe. A jednak pozbierałam się, nic strasznego mi się nie stało, ale ostrzeżenie było jasne i nie było tu przypadku. Życie jest piękne, życie jest kruche, korzystaj z życia, ciesz się nim, nie zapominaj, że jest krótkie. Nie zapominaj, że nie  należy do ciebie, że jest wypożyczone.
          Nic ode mnie nie zależy, ode mnie, która wierzyłam, że mogę wszystko, że świat do mnie należy i zawsze zdobędę to, co sobie zamarzyłam. 
          Smutek, nostalgia, zniechęcenie. Wszystkie założenia, na których opierało się moje życie okazały się niewiele warte. Co tu mówić, nic nie warte.
          Mój Ukochany usiłował poprawić mi humor, ale jego też to tąpnęło, nawet bardziej, niż okazywał.
                                                                                                                                >Zdjęcie z internetu<

wtorek, 15 stycznia 2013

Część 2.
            Następnego dnia zadecydowaliśmy, że musimy przełożyć wyjazd. Cztery dni po wstrząsie mózgu wylot samolotem, wzrost ciśnienia z tym związany, lądowanie w Londynie i znowu start, a potem wielogodzinny lot do Bangalore wydawały nam się zbyt ryzykowne. 
           Tym bardziej, że po początkowej euforii zaczęłam być zniechęcona, skupiona w sobie, wręcz w depresji. Nic mnie nie bolało, nic mi się nie chciało. Leżałam cały dzień w łóżku, przestałam mówić o wyjeździe. Mój Ukochany zadzwonił do Biura, które nam rezerwowało lot z prośbą o przełożenie terminu o dwa do trzech tygodni. Właścicielka Biura, pani Irena najpierw zmartwiła się, życzyła powrotu do zdrowia, a potem powiedziała, że wszystko załatwi jak najlepiej. Uprzedziła tylko, że koszty zmiany terminu mogą wynieść nawet jedną czwartą ceny biletu. Trudno.
           Mój Ukochany dbał o jedzenie i palił w kominku, ja leżałam, nawet jeść mi się nie chciało. Gapiłam się na pola za oknem pokryte śniegiem, na białe pnie brzóz i właściwie niewiele widziałam. Coś się skończyło, coś umarło. Chwilami myślałam, że jestem ciężko chora.                    Ukochany nie pozwalał mi wstawać przez  pierwsze dwa dni, potem snułam się po naszym domku, siadywałam smętnie przed kominkiem i patrzyłam na ogień widoczny za szybą.  
          Przyszło ocieplenie, z sopli kapały lodowe krople, śnieg prawie zeszedł i zdecydowałam się wyjść na spacer. Szłam bardzo powoli, chodzenie sprawiało mi trudność. Czy to z powodu wypadku, czy tylko rozmiękłej ziemi, chwiałam się i potykałam. Kręciło mi się w głowie. 
          Patrząc beznamiętnie na las zasypany mokrym śniegiem, z płatami widocznej, zeschniętej trawy, na bezlistne drzewa i krzewy zastanawiałam się, nie artykułując myśli i nie identyfikując się z nimi, jakbym nie ja myślała lecz coś myślało za mnie, że po co to wszystko, skoro wszystko to zostawiam, nie zależy mi na niczym, nie potrzebuję tego więcej. 
          Jakbym miała tu nigdy nie wrócić i na tę myśl nie czuła najmniejszego poruszenia. Jakbym umarła.     
          Pani Irena zadzwoniła następnego dnia. Oddała nasze bilety, pewnie ktoś się  ucieszy kupując Last Minut, a może po prostu fotele będą puste i linie lotnicze poniosą stratę. My też poniesiemy stratę. Trudno. 
          Po dwóch dniach zadzwoniła ponownie. Ma świetną wiadomość, ale nie wie, czy 12 stycznia nie będzie za wcześnie. Jeżeli zdecydujemy się, bilety będą w tej samej cenie. 
Decydujemy się w jednej sekundzie. Mój Ukochany nie wie, nie pamięta, że 13 stycznia są jego urodziny, że właśnie w tym dniu wylądujemy w Bangalore i rozpoczniemy coś, co uważamy za przygodę życia. Nie mówię mu o tym.    
         Dzwonimy do Krystyny, żeby powiadomić ją o terminie lotu.
         I tu muszę opisać rolę, jaką Krystyna odgrywa w całej tej historii. 
        Gdzieś w końcu listopada, gdy pomysł wyjazdu do Indii zaczął przybierać wyraźniejsze kształty, mój Ukochany w zdawkowej rozmowie z niezbyt znaną sobie osobą powiedział, że chciałby spotkać się z kimś, kto był niedawno w Indiach. To był strzał w dziesiątkę. Pierwsza zagadnięta osoba i już ważne informacje. W odległości 8 kilometrów od naszego domu mieszka Krystyna, która właśnie przyjechała z Indii, a może to jej matka tam była, rozmówczyni  nie była pewna. Była tam bardzo długo, chyba trzy lata. Jak nawiązać z nią kontakt? To bardzo proste! Jest właścicielką pensjonatu. Miejscowość jest mała, pensjonat łatwo znaleźć. 
         Gdy tylko mój Ukochany przekazał mi tę wiadomość, natychmiast wykonałam telefon do Biura Numerów i już po chwili rozmawiałam z kobietą o entuzjastycznym głosie:
-“Tak, tak, zapraszam, najlepiej zaraz. Czekam!”-     
         Czy można wątpić, że dziesięć minut później byliśmy w drodze? Nie żaden papierowy przewodnik, z którego i tak niewiele nie można się zorientować, a kupiliśmy już trzy, tylko żywy, prawdziwy człowiek, który tam był! Kopalnia wiadomości z pierwszej ręki. 
         Przyjeżdżamy, pensjonat pełen ludzi, w jadalni trwa powitanie gospodyni po przyjeździe z Indii. Jedzenia i picia pełne stoły, gospodyni zaprasza, na razie nie ma czasu, może za chwilę.
         Opowiada właśnie o Indiach, a właściwie głównie o Sai Babie. Jak się zorientowaliśmy, jest jego wyznawczynią. Przez przeszło trzy lata była tylko w Puttaparthi, miasteczku, w którym Sai Baba ma aśram. Krystyna na stałe wynajęła tam mieszkanie. 
         O Sai Babie mało co wiemy, niewielki facecik z afro czupryną, w ogóle nie wyglądający na Hindusa. Zawsze w pomarańczowej szacie. Zresztą ogromne zdjęcie wisi na ścianie, trudno byłoby pomylić osoby. Podobno Bóg wcielony, współczesny Chrystus. Krystyna opowiada jakiej niezwykłej przemiany tam doznała. O Sai Babie mówi Swami. Nie wiemy, co to znaczy.  
         Pojechała do Puttaparthi po śmierci męża, który bardzo młodo umarł na raka. Sama była chora na astmę i cukrzycę. Ważyła też dużo za dużo. Znalazła tam spokój, pogodziła się ze stratą, czuła się dobrze i bezpiecznie. I nagle rozchorowała się bardzo poważnie. Dostała najpierw jednego, potem kilku wrzodów, a wkrótce z całego ciała zaczęła wydostawać się ropa. Każdy normalny człowiek, jak sądzę, wróciłby do domu w takiej sytuacji. Lekarze, opieka rodziny, własny kąt. Ale nie ona. Mówi, że  w najgorszych momentach mówiła w sercu do Swamiego:
 -”To jest Twoje ciało, ono należy do Ciebie, bo Ty go stworzyłeś i masz prawo zrobić z nim, co chcesz. Jeżeli zdecydujesz, że mam umrzeć, zgodzę się z tym, jeżeli chcesz, żebym żyła, uzdrowisz mnie.”- 
         Ropa wylewała się bez przerwy, w klinice Swamiego robiono następne i następne nacięcia, by otworzyć i oczyścić ropiejące rany. Leczono ją za darmo, bo klinika Sai Baby jest bezpłatna dla każdego. Gdy wróciła już swojego do mieszkania, co dzień przychodził lekarz, by zmieniać jej opatrunki. W końcu, nie wiem, ile to trwało, rany zabliźniły się. Pozostały paskudne wąwozy blizn, podobno na całym ciele, ale nam pokazała tylko plecy. Makabra. Razem z wrzodami zniknęła w cudowny sposób astma i cukrzyca. Ciało, chociaż w bliznach, nabrało formy. 
          Teraz wygląda jak ekstra laska w dżinsach lub w sari. Bo po opowieści o chorobie i cudownym wyleczeniu, pokazywał nam jak się upina sari. A ma ich kilkadziesiąt, niektóre przepiękne. Kobieta w sari jest naprawdę elegancka, pełna wdzięku, niezwykle kobieca. 
          Kilka pań od razu zaczęło paradować w sari i nawet panowie się rozochocili, porozbierali i owinęli  hinduskimi  prześcieradłami męskimi, jak to określiłam, choć niektórzy, starsi i brzuchaci, nie wyglądali szczególnie, że tak delikatnie to skomentuję. Zaczęli robić sobie zdjęcia pod portretem Sai Baby. 
          Zjedliśmy jakieś hinduskie sałatki, potem gorące dania, wypiliśmy po kieliszku wina, co już podobno nie jest hinduskim obyczajem, bo oni nie piją alkoholu i w większości są wegetarianami. Było bardzo przyjemnie, chociaż Krystyna została słownie zaatakowana przez jakiegoś starszego pana za to, że o Sai Babie powiedziała “Bóg”. 
- “O jakim Bogu pani mówi? Jest tylko jeden Bóg, Jezus Chrystus” - zaperzył się pan.
-”Dobrze pan mówi. Jest tylko jeden Bóg i o Nim mówię” - odparowała Krystyna, ale pan wyszedł oburzony, wyciągając swoją towarzyszkę, która jeszcze chciała zostać.   
           Tak więc impreza trwała, gdy podeszła do nas córka Krystyny. 
- ”Jedziecie do Puttaparthi, skontaktowałam się mailowo z facetem imieniem Ramesh, który wyjedzie po was autem na lotnisko w Bangalore, a mieszkać będziecie w naszym mieszkaniu. Tutaj macie telefon do pani Ireny, ona wam znajdzie tanie bilety lotnicze, a tutaj jest telefon do ambasady Indii w Warszawie, dowiedzcie się o wizy. ”-
          Oniemieliśmy po prostu. Wszystko było załatwione, zanim zjedliśmy deser.
Wyszliśmy oszołomieni. Na ogół rzadko zapominamy języka w gębie, ale to był właśnie ten przypadek. 
          Spotkać Boga wcielonego w ludzkie ciało. Prawdziwego Boga. Nie mieściło nam się w głowie. Chociaż to przecież było to zdarzenie, które już zaistniało dwa tysiące lat temu. Opisane ze szczegółami przez wiernych uczniów, ale może niekoniecznie całkiem wiernie. Być tam, na zapomnianych, zapylonych drogach Palestyny, dwadzieścia wieków temu i w sercu rozstrzygać, czy ten facet, nauczyciel, rabbi, guru, jest wcielonym Bogiem. 
Co czuję, co mówi mój umysł, a przede wszystkim serce. Co mówi moje serce? Jestem Żydem, należę do wybranego narodu, od tysiącleci, od setek pokoleń trwa moje przymierze z Bogiem, determinuje całe moje życie, całe życie mojej rodziny, mojego narodu. I nagle spotykam jakiegoś gościa, nauczyciela, rabbiego i on mówi:
 -”Porzuć wszystko. Idź za mną, bo ja przynoszę Dobrą Nowinę”-.
Muszę zerwać z dotychczasowym życiem, rodzina się mnie wyrzeka, społeczność mnie wytyka, odszczepieniec jeden. Sprzeciwił się Bogu, swemu narodowi, tak niezwykłemu i tak ciężko doświadczonemu, bo wybranemu przez Boga, swojej tradycji, przodkom, Przymierzu. Co czuję, jak muszę wierzyć, jak muszę ufać, by znieść to wszystko.  
            Tak, to była ta przygoda, którą chcieliśmy przeżyć. Co powie nasze serce, co poczujemy patrząc na Swamiego, co poczujemy w jego obecności? 
           Ja i mój Ukochany jesteśmy chrześcijanami, katolikami, no może tylko teoretycznie, bo nie praktykujemy i od kilkudziesięciu lat staramy się zapomnieć o tym, że nasi rodzice bez naszej zgody zadecydowali o naszej przynależności do tej religii. Że w naszej energetycznej powłoce umieszczono bez naszej świadomej akceptacji znaki, krzyże, którymi jakiś ksiądz przekreślił nasze czoło, usta i serce. Tak, jakby przekreślił naszą zdolność myślenia, mówienia i czucia, jakby nas naznaczył, że mamy myśleć, mówić i czuć tak, jak nakazuje nie Chrystus, lecz Kościół. Jakbyśmy mieli przestać być wolnymi ludźmi. Jakbyśmy stali się niewolnikami Kościoła. 
          Sami z głupoty zrobiliśmy to samo naszym nieświadomym dzieciom. Na szczęście niektóre wnuki, to znaczy dzieci mojej córki, nie zostały poddane indoktrynacji, matka i ojciec, zresztą muzułmanin, pozostawili im w tej sprawie wolny wybór, co bardzo szanuję. Wnuczka w szkole chodziła na etykę, wnuk wybrał lekcje religii chrześcijańskiej, oboje jednak odłożyli decyzję o chrzcie do czasu, gdy będą dorośli.
           Mój Ukochany i ja wiele lat temu wypisaliśmy się z rejestrów kościoła katolickiego. Mieszkaliśmy na Zachodzie, za granicami naszej katolickiej enklawy, a tam można to było zrobić bez większego problemu. Problemem pozostały znaki nałożone na chrzcie, które są, jak twierdzą fachowcy od tych spraw, niezniszczalne energetycznie, podobnie jak święcenia kapłańskie. 
             Mój Ukochany nie miał święceń, choć był przez kilka lat w klasztorze i w seminarium duchownym, gdy był młodym chłopakiem. Odszedł, a właściwie został wyrzucony stamtąd za nieposłuszeństwo wystarczająco wcześnie, by nie musieć podejmować takiej decyzji, ale wciąż czuł w sercu i w ciele, że jest kapłanem, chociaż nie wiedział, jakiej religii. Właśnie to niezwykle silne przeświadczenie kazało mu w tak młodym wieku iść za klasztorną furtę, a gdy okazało się, że ten wybór jest dla niego niewłaściwy, próbować także w seminarium. Obie próby okazały się chybione, ale zostawiły frustrację właściwie na całe życie. Czuł, że nie znalazł miejsca, które było mu przeznaczone. Że sprzeniewierzył się swojemu posłannictwu. 
             Skończył studia pedagogiki resocjalizacyjnej i oddał się wychowaniu młodzieży odrzuconej przez społeczeństwo i odrzucającej normy tego społeczeństwa. To także nie była właściwa droga i po kilku latach ją pozostawił. Czuł, że się wypalił, że nic już nie może z siebie dać, zresztą system, w którym wówczas żyliśmy, nie pozostawiał zbyt szerokiego marginesu dla myślących inaczej, dla idealistów.

Część 1.
            Obudziłam się z gwałtownym drgnieniem. Oszołomiona chwilę leżałam z zamkniętymi oczami i nagle zdałam sobie sprawę, że jestem w obcym miejscu. Nie wiem, gdzie jestem, ale na pewno nie w domu. Skąd się tu wzięłam….
            Co mnie tak gwałtownie obudziło… 
- “Gdzie ja jestem, gdzie jestem, gdzie jestem !!!
-Nic nie pamiętam, nie pamiętam, nie pamiętam….. “-
            Te słowa plątały mi się w głowie przez kilka długich chwil, gdy nagle sobie uświadomiłam, że ze snu obudził mnie twardy stukot drewniaków na betonie. Słyszałam teraz, że osoba w drewniakach przeszła kilka razy zdecydowanym krokiem tam i z powrotem gdzieś za ścianą, może po korytarzu. Na pewno był to krok pewnej siebie kobiety. Rozpoznałam ten dźwięk i pierwsze, o czym pomyślałam, to więzienie. Kobiece więzienie. Głowę miałam przykrytą cienkim kocem w białej, przetartej i dziurawej poszwie, co zauważyłam w słabym elektrycznym oświetleniu. Na pewno nie leżałam w moim łóżku, na moim materacu i nie byłam przykryta moją puchową kołderką. 
           I w tym momencie usłyszałam głośną komendę wydaną ostrym kobiecym głosem:
- “Dupę podnieść! Mówię, podnieść dupę! Ile razy mam powtarzać: niech pan podniesie dupę!"- 
          Już wiedziałam, że tu jest koedukacja, więc to nie może być kobiece więzienie, ani żadne inne, ale nadal nie wiedziałam, gdzie jestem i bałam się sprawdzić wystawiając głowę spod koca. 
          Sprawa rozwiązała się sama, bo stukot przybliżył się, kobieta w drewniakach podeszła do mojego łóżka i ściągnęła koc
- “Mierzenie temperatury” - powiedziała
          Byłam w szpitalu.
          Przyłożyła mi do skroni elektroniczny przyrząd i zapisała coś na karcie w nogach łóżka.
Byłam w szpitalu. Rozejrzałam się ostrożnie. Sala z czterema łóżkami, po jednej stronie babcia w wieku o wiele bardziej zaawansowanym, niż moja mama, gdy opuściła nas jako 81-latka, czyli na oko stuletnia. Leżała i coś mamrotała. 
          Po przeciwnej stronie koło okna ja, młoda, niespełna 66, z głupią miną, bo jak można nie pamiętać, jakim cudem znalazło się w szpitalu. Przez okno już zdążyłam rozpoznać krajobraz, ledwo widoczny w słabym świetle poranka, ale na pewno były to pokryte śniegiem wzgórza wokół miasteczka, w pobliżu którego od czterech lat mieszkałam. A szpital na pewno był szpitalem miejskim, bo innego tu po prostu nie było. Nie tłumaczyło to jednak kwestii, skąd się tu wzięłam. Jeżeli jest 6,15 rano, co pokazuje zegar na ścianie, to jestem tu co najmniej od wczoraj. 
          Przez głowę przeleciała mi przerażająca myśl, że w śpiączce leżę tu od wieków. 
          Nagle drzwi się otworzyły, wszedł ubrany na bladoniebiesko pan doktor w asyście kilku osób. Podszedł do staruszki i chwilę coś mówił, a jedna z pielęgniarek zapisywała. Potem podszedł do mnie.
-“Czy pani choruje na serce, czy miała pani zawał lub wylew, czy choruje pani na cukrzycę?”-  zapytał spoglądając w kartę. Po czym odwrócił się zanim zdołałam zabrać myśli i z całą asystą wyszedł z sali.
          Tak więc to się przynajmniej wyjaśniło, że mnie nie zna, czyli nie leżę tu od dawna, tylko od wczoraj. I najwyraźniej nie ma zamiaru mnie poznać, czyli nie jestem ciekawym przypadkiem. 
          Zerknęłam na żelazny stoliczek stojący od strony okna i z radością zobaczyłam komórkę. Bez żadnego trudu przypomniałam sobie, że mam wybrać “Ja”, żeby zadzwonić do mojego Ukochanego. Odebrał zaraz, jakby czekał na telefon o 6.30, i jak mi się zdawało, z nijakim zdumieniem zareagował na pytanie, jakim cudem znalazłam się w szpitalu. Odpowiedział, że będzie za dziesięć minut.
          Przez ten czas przyniesiono śniadanie. Dużo mleka, czyli same niejadalne rzeczy, więc zadzwoniłam do mojego Ukochanego jeszcze raz, relacjonując sytuację.
Powiedział, że wszystko załatwi. 
          Przyszedł i ja nie musiałam go sobie przypominać. Miał ten sam cudowny uśmiech, szpakowate włosy i brodę, te same niesamowicie niebieskie oczy, które rozpoznałam, gdy ujrzałam go po raz pierwszy. No, może przez lata straciły trochę swój niezapominajkowy kolor, ale na pewno były to jego niebiesko - szare oczy, które teraz wpatrywały się we mnie z miłością i troską.
-“Nie pamiętasz, że miałaś wczoraj wieczorem wypadek, że przewróciłaś się na oblodzonym chodniku i uderzyłaś głową?” - 
-“Nie”- 
         Opowiedziałeś mi, że gdy z miasteczka wracaliśmy po południu do naszego małego domku, nagle poprosiłam, byśmy jeszcze pojechali do naszego dawnego domu po dymiony z winem, które zostały w altanie. Jest zima, nie wiadomo, jak wino zniesie takie temperatury.     Przyznałeś mi rację i skręciłeś z trasy. Dymiony na szczęście jeszcze tam stały, choć dom sprzedaliśmy późną jesienią. Były w koszykach, co ułatwiło przeniesienie ich do naszego busa. I nagle powiedziałam: - “Muszę jeszcze pójść na ganek” - Przypomniałeś sobie, że została tam oliwka w doniczce, którą przywieźliśmy kiedyś z Włoch. 
-”Ona na pewno już zmarzła!”- zawołałeś za mną, ale ja nie odwróciłam się. 
          Poszedłeś więc za dom i tam znalazłeś mnie leżącą na plecach na zaśnieżonym chodniku. Pod spodem był lód, na którym się pośliznęłam. Uderzyłam głową w beton. Chciałeś mnie podnieść, ale nie mogłam się pozbierać, usiadłam w końcu niezdarnie i zapytałam, co się stało. Gdy odpowiedziałeś, zdziwiłam się i znowu zapytałam, co się stało. Myślałeś, że żartuję sobie. Ale ja powiedziałam, że mi słabo, że źle się czuję, że chcę jechać do domu. Tak, mogę wstać. 
          Więc mi pomogłeś i pod rękę doprowadziłeś do auta. Gdy tylko ruszyłeś, zaczęłam cię prosić, by jechać do szpitala. W Izbie przyjęć dyżurne posadziły mnie na wózku i wezwały lekarza. Zanim przyszedł, pielęgniarka zbadała mi ciśnienie, było katastrofalnie wysokie, na granicy wylewu. Przyjechał też twój kuzyn, który pracuje w tym szpitalu. Wyjął igłę do zastrzyków i przekuł mi wszystkie opuszki w palcach, wyciskając z każdego kroplę krwi. Ciśnienie trochę opadło. 
           Lekarz mnie zbadał i postanowił mnie zatrzymać w szpitalu z podejrzeniem wstrząsu mózgu. Pielęgniarka zaczęła zapisywać moje dane. Mój nastrój zmienił się diametralnie, zaczęłam wszystkim opowiadać dowcipy i sama z nich się śmiałam najgłośniej. Potem zaczęłam powtarzać -” Co się stało? Miałam wypadek? Niemożliwe. Co się stało? Miałam wypadek? Gdzie?”-
           Starałeś się odpowiadać na moje pytania, a ja wciąż powtarzałam: - “Koło naszego dawnego domu? To my tam nie mieszkamy? A gdzie mieszkamy? Mamy nowy dom? Kupiliśmy nowy dom? A stary dom? Co się z nim stało? Sprzedaliśmy? To gdzie teraz mieszkamy? Zbudowaliśmy dom? Ale super! A co zrobiliśmy ze starym domem? Sprzedaliśmy? No to świetnie! Ale gdzie teraz będziemy mieszkać?” - I tak w kółko. Byłam bardzo podekscytowana. 
           Powiedziałeś, że z początku myślałeś, że się z tobą droczę, aż nagle spostrzegłeś, że mówię to wszystko całkiem serio i przeraziłeś się. Lekarz cię uspokajał, że tak jest przy wstrząsie mózgu. Przeraziłeś się jeszcze bardziej i chciałeś zostać na noc w szpitalu, żeby być ze mną. Ale to nie Zachód i tu takie numery nie przejdą. Jeżeli nie wyjdziesz, to cię policja wyprowadzi. Musiałeś ustąpić, tym bardziej, że już zabierali mnie na salę. Twój kuzyn uspokajał cię, że poprosił pielęgniarkę, żeby miała na mnie oko przez noc i zabrał cię do siebie, żebyś miał blisko do szpitala następnego dnia.       
          Nie mogłam uwierzyć w tę całą opowieść. Nic nie pamiętałam. Ostatnią sceną było skręcenie z drogi do domu. Potem nic. Pustka. Nie pamiętałam o butlach z winem ani o wypadku. Nie pamiętałam szpitala, izby przyjęć ani lekarza. Czysta karta. 
          Po śniadaniu poszedłeś do lekarza, żeby zapytać, co dalej. Dopiero po badaniu tomografem będzie mógł odpowiedzieć, czy to wstrząs, wylew, pęknięcie czaszki, czy coś innego. Fajne perspektywy. 
         Pojechałeś do domu obiecując wrócić jak najszybciej, a ja położyłam się znowu i gapiłam na sufit, myśląc o całej sprawie. Czułam się dobrze, tylko trochę słaba, ale nie mogłam przejść do porządku dziennego nad tym, że można wyciąć z pamięci kilkanaście godzin i już. 
        Po jakimś czasie przyszła pielęgniarka, by powiedzieć, że mam się udać na badanie tomografem komputerowym. Jako osoba z podejrzeniem pęknięcia czaszki i wylewu krwi do mózgu, miałam specjalne względy w szpitalu. Specjalne względy polegały na tym, że przyszedł po mnie pielęgniarz, by towarzyszyć mi do tomografu. Miałam się ubrać w kurtkę, bo było to poza szpitalem. 
         Przyzwyczajona do troski, jaką na Zachodzie otacza się pacjentów, byłam zaskoczona, że nie czekają na mnie nosze na kółkach, ani wózek inwalidzki. Pielęgniarz zaprowadził mnie do windy i nie wziął nawet pod rękę. Przed bocznym wejściem do szpitala stała karetka pogotowia, pielęgniarz nie pomógł mi wsiąść, chociaż trzeba było wejść na dwa dość wysokie stopnie. Sam wsiadł do szoferki i okazało się, że jest teraz kierowcą. Przewiózł mnie około 50 metrów i musiałam wysiąść. Byłam na miejscu, pod drzwiami jakiegoś innego budynku. Teraz tylko trzeba było bez niczyjej pomocy pokonać mokry i śliski chodnik, na którym ewentualnie mogłam powtórzyć wyczyn z akrobatycznym lądowaniem na głowie, ciężkie drzwi, których nikt mi nie przytrzymał i byłam w recepcji. Wypełniłam jakiś formularz i usiadłam na foteliku, by czekać na wezwanie. Wyczytano moje nazwisko po pół godzinie. Leżąc na wsuwanym do tomografu wózku dostałam koszmarnego ataku kaszlu, co zniecierpliwiło obsługującą panią. Jak wyszły zdjęcia w tej sytuacji, nie wiem. 
          Procedura z powrotem do szpitala powtórzyła się i z mocnym postanowieniem ucieczki z niego najszybciej jak to będzie możliwe, położyłam się do łóżka. Przyszła pielęgniarka i podłączyła mnie do kroplówki, w ogóle nie informując mnie, co właśnie wtacza mi w żyły. 
           Leżałam obserwując na wpół oberwaną roletę w oknie i nieczynny telewizor, aż przyszedł mój Ukochany. Był już u lekarza i dowiedział się, że na opis zdjęć z tomografu trzeba poczekać do popołudnia. Ze mną nikt się więcej nie skontaktował. 
          Salowa przyniosła posiłek i zjedliśmy po połowie, bo mój Ukochany nie miał czasu zadbać o swoje jedzenie, a ja i tak nie miałam apetytu. Siedzieliśmy oparci o siebie i było cudownie. Chwilami nic nie mówiliśmy, a chwilami miałam atak euforii i gadulstwa, i chciałam by jeszcze raz opowiadał mi o wypadku. 
          Mój Ukochany wykazywał się teraz iście anielską cierpliwością, przekazywał mi wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, ale nadal pamiętałam tylko moment, gdy skręciliśmy z głównej drogi, by jechać do naszego dawnego domu. Kilkanaście godzin miałam wycięte z pamięci. Chyba na amen. 
          Potem mój Ukochany poszedł jeszcze raz do lekarza, wrócił i powiedział, że wszystko jest dobrze, małe krwawienie, które samo się wchłonie i nieznaczne pęknięcie kości czaszki, też niegroźne. Widocznie kaptur mojej kurtki ze sztucznego baranka i zwinięte z tyłu głowy włosy zamortyzowały uderzenie. 
         Tylko na to czekałam. Z szafki wyciągnęłam swoje ubranie i podtrzymywana przez mojego Ukochanego ubrałam się z prędkością światła. 
          Może to nie było przepisowe, ale opuściłam szpital nikomu nic nie mówiąc. Po prostu zwiałam. Na szczęście droga do domu nie była bardzo zasypana śniegiem i dotarliśmy tam szybciutko. 
          Położyłam się w moim słodkim łóżeczku, nareszcie bezpieczna i zadowolona. Ukochany zapalił ogień w kominku i położył się obok mnie. Usnęliśmy natychmiast, sprawę wyjazdu do Indii odkładając na następny dzień. 
          Był wieczór 3 stycznia. Bilety mieliśmy na 6-tego wcześnie rano. Trzeba było jeszcze spakować się i dojechać 250 km do lotniska.


              Co spowodowało, że wśród różnych możliwych dróg obraliśmy drogę przez francuski poligon wojskowy, okolicę tak płaską, jałową i nudną, że przez wiele godzin oglądać można było tylko zeschnięte trawy, nieliczne krzaki i betonowe zapory strzegące rozjechanych ciężkim sprzętem gruntowych dróg? Nie przypominam sobie, byśmy na tej drodze spotkali jakiś inny samochód. 
              Taka właśnie droga wiodła do Draguignan, na południu Francji, a stamtąd, już autostradą, do St. Maximin la Ste.Baume, którego także nie mogliśmy znaleźć w posiadanym przez nas przewodniku. Skoro już się tam przypadkowo znaleźliśmy, postanowiliśmy zrobić przerwę i zwiedzić miejscową katedrę.





  Włóczyliśmy się bez entuzjazmu po ciemnym gotyckim wnętrzu, gdy wzrok nasz napotkał tabliczkę z napisem "Grób Marii Magdaleny". Zaintrygowani tym zeszliśmy po ciemnych schodkach do krypty i tam dopiero okazało się, że trzeba wrzucić pieniążek do automatu, by cokolwiek zobaczyć. 
            Zainwestowaliśmy pół euro, rozbłysło światło i oto pierwszy raz spojrzeliśmy w twarz Magdaleny. 
            Był to biały marmurowy posąg leżącej w grocie kobiety, okrytej falami długich włosów. Potem dopiero dowiedzieliśmy się, że katedra posiada także relikwiarz z głową Marii Magdaleny, wystawiany na specjalne okazje, takie jak jej święto 22 lipca. Niestety był październik.

            Znamy z Ewangelii Świętą o imieniu Magdalena, identyfikuje się ją z Marią z Betanii lub z Magdali, albo sądzi, że chodzi o tę samą postać. Ewangelia mówi o niej, jako o kobiecie opanowanej przez demony, uzdrowionej przez Jezusa. O jawnogrzesznicy przyjętej przez niego do swego grona. O kobiecie, którą namaściła Jezusa drogocennymi olejkami i tym samym sprawiła, że stał się Pomazańcem, Christosem. O kobiecie, której pierwszej ukazał się Jezus po Zmartwychwstaniu. 
          Według francuskich legend zakończyła życie w Prowansji, jako pustelnica żyjąca w grocie w górach nieopodal St. Maximin la Ste.Baume i została pochowana w katedrze, którą właśnie zwiedzaliśmy.
         Jak to się stało, że Maria Magdalena znalazła się we Francji, tak daleko od Palestyny, nadal nie mieliśmy pojęcia.
         Sprawa rozjaśniła się częściowo kilka dni później, gdy ryzykując zagryzienie nas na śmierć przez komary, podziwialiśmy białe konie i czarne byki na Camargue, bagnistym, poprzecinanym jeziorami, jeziorkami i odnogami, ujściu Rodanu. 
         Jeżeli widzieliście kiedyś zdjęcie tabunu białych koni biegnących w płytkiej wodzie i rozpryskujących ją kopytami, to na pewno było zdjęcie z Camarque. Konie nie rodzą się białe, nie ma białych źrebaków. 

Konie zaczynają bieleć po dwóch, trzech latach, ale nie zawsze osiągają w pełni to, tak pożądane, umaszczenie. Na Camarque wydaje się, że ukazujące się w oparach nad rozlewiskiem konie, zawsze są śnieżno białe! Czarne byki niewielkie i krępe wylegują się leniwie, jak byczek Fernando, na ogrodzonych od strony dróg terenach. Ale to pozór. Są hodowane do walk na arenie w pobliskim  Les-Stes-Maries-de-la-Mer i na wielkiej rzymskiej arenie w Arles.


     Les-Stes-Maries-de-la-Mer w ujściu Rodanu jest bez wątpienia niezwykłym miastem. Jego wąskie białe uliczki pełne uroczych restauracyjek, kawiarenek i sklepików z pamiątkami, arena, katedra i morze są jakby stworzone na obiekty do fotografowania. 
         
Nas jednak interesowała katedra. Jej szaro-piaskowe, warowne mury widoczne są już z daleka. Nie jest to strzelista gotycka budowla, lecz zwarta bryła o romańskim, zapewne, rodowodzie.  


Szare kamienne wnętrze ozdobione jest z boku ołtarza płaskorzeźbą wyobrażającą przybycie z dalekiej Palestyny do brzegów Camargue łodzi bez żagli. 
        Legenda mówi, że po Zmartwychwstaniu Jezusa i rozproszeniu się Apostołów, pozostały kobiety, które za Nim szły. Rzymianie uznali je za niebezpieczne, jednak nie chcieli ich zabijać. Wsadzili je do łodzi bez żagli i puścili na morze. Łódź dotarła do południowej Francji. 
        Przypłynęły nią trzy Marie: Maria z Magdali, zwana Magdaleną, wraz z Marią Salome  i Marią, żoną Jakuba oraz Sara. Jedna z kobiet trzyma w ręku ni to złoty kielich, ni to kulistą lampę.  Ma mocno śniadą cerę. Legenda mówi, że jest to Sara. 

        Schodzimy w dół, do gorącej i dusznej podziemnej kaplicy, gdzie palą się tysiące świec przed posągiem ciemnoskórej kobiety. Niski, beczkowy sufit jest czarny od kopcia. 
        To kaplica Św. Sary, patronki Cyganów.  Co roku w maju z całego świata zjeżdżają się, by przy blasku pochodni wykąpać ją w morzu, zmienić jej szatę. Jest to prawdziwy festiwal cygański. 
         Może dlatego pobliskie Arles, w którym pod palącym słońcem południa van Gogh doznał ostatecznego odlotu, szczyci się zespołem Gipsy Kings i przechowuje ich wóz cygański jak relikwię.
         Dziwi nas trochę ten żarliwy kult mało znanej świętej,  te tysiące palących się świateł mimo, że jest to zwykły dzień w październiku, nawet nie niedziela. Patrząc na sczerniały strop, na ciemną twarz świętej, na jej cygańską, kolorową szatę pokrytą cekinami, nie zdaję sobie jeszcze wcale sprawy z tego, że ta śniada, zmarła dwa tysiące lat temu kobieta, zawładnie na długi czas moją wyobraźnią.
                                                    
                                                                                                                          >Zdjęcia Elżbieta S.<