wtorek, 15 stycznia 2013


Siedzimy w Neapolu w kawiarni nad zatoką, pijemy capuccino, które nigdzie nie smakuje tak, jak we Włoszech. Nawet na każdej stacji benzynowej ma smak i aromat, jak w najdroższej kawiarni. Najpierw z automatu kapie smolisty napar do filiżanki, potem mleko spienia się przy pomocy pary i delikatnym ruchem strząsa z dzbanuszka na powierzchnię kawy, aż utworzy czapeczkę. Jeszcze tylko przez sitko trochę gorzkiego kakao na mleczną piankę i już. Czasami kakao tworzy jakiś wzorek, kwiatuszek, serduszko, albo keep smile, ale nie ma to przecież wpływu na smak. Sączymy powoli, mamy nareszcie dużo czasu. Gdzieś daleko zostały terminy, obowiązki, teraz tylko delektujemy się kawą i to jest najważniejsze. Styczeń. Niedawno przeleciał gwałtowny deszcz, powietrze jest rzeźkie i pachnące. Ciepły i delikatny wiatr wieje od Capri, gdzie kochanek czeka w Lazurowej Grocie, wszędzie coś kwitnie, nawet piaszczyste plaże pokryte są żółtym kwieciem, z wiecznie zielonych drzew pomarańczy spadają ostatnie owoce, a już pączki pękają niosąc upojny zapach. Neapol, miasto miłości.
Nad tym sielankowym krajobrazem groźnie wznosi się masyw Wezuwiusza. Wspaniałe wille rozsiadły się w ogrodach na jego stoku, wąskie uliczki wspinają się wyżej i wyżej, murki obrośnięte pnączami, agawy kwitną kwiatami dużymi jak drzewka, wszędzie bogactwo roślin. Ludzie i rośliny niepomne niebezpieczeństwa żyją spokojnie na stokach góry tętniącej ukrytym ogniem. Co jakiś czas nad kraterem unosi się dym. Góra czuwa, góra czyha, góra czeka. Stawiamy auto na parkingu prawie u stóp krateru. Czerwona ziemia to właściwie czerwony pumeks. Wszędzie włóczą się bezpańskie psy, niektóre podchodzą do ludzi żebrząc o jedzenie, inne na wpół zdziczałe, trzymają się z boku. Co jakiś czas wybucha pomiędzy nimi awantura.
Wydeptaną ścieżką wspinamy się powoli na szczyt. Jakiś facet wręcza każdemu kijek, laseczkę wyciętą z jakiegoś drzewa i obdartą z kory. Bierzemy po jednej, dajemy mu po pół euro zupełnie dobrowolnie i wyruszamy dalej. Krater jest poszarpany, w wielu miejscach można spojrzeć w jego przerażającą otchłań. W dole czerwone skały i jakieś jeziorko, nawet się nie pieni, nie bulgocze. Wezuwiusz śpi, czasem westchnie przez sen, wśród czerwonych skał pojawia się smużka dymu.
Ze szczytu widać cały Neapol, dachy domów i błękitne morze, sine góry. Wracamy i w połowie drogi ten sam facet odbiera od nas kijek, a w zamian dostajemy piękne, półszlachetne kamienie z Wezuwiusza. Mamy je do dziś.
Ale groza Wezuwiusza, choć uśpiona, ciągle jest realna. Aby jej doświadczyć, jedziemy do Pompei. Auto zostawiamy na parkingu i przez Bramę Morską wchodzimy do zaginionego świata. Pobyt w Pompejach to niezwykłe przeżycie, powrót do czasu, który zastygł w ułamku sekundy, gdy gorący popiół i grad kamieni runęły nagle na miasto w samo południe. Trujący gaz dusił ludzi, nie pozostawiając im szans ucieczki. Ci, którzy pierwsi zerwali się do biegu, dotarli tylko pod mur otaczający miasto i tam pozostali w pozach wyrażających przerażenie i ból. Pod zawalonymi dachami pozostali inni ludzie, pozostały psy na łańcuchach, wszystkie sprzęty, bogactwo i piękno sztuki. Gorący pył i kamienie pogrzebały ich świat na wiele wieków.
Gdy idziesz brukowanymi ulicami Pompejów, wzdłuż domów, tawern pełnych dzbanów na wino, warsztatów rzemieślniczych, piekarń, murów pokrytych napisami sprzed wieków, masz nieodparte wrażenie łączności z tymi, którzy tu żyli, tu pracowali, tu kochali i umierali. Nie masz skojarzeń z cmentarzem, tym bardziej, że Rzymianie palili przecież swych zmarłych. Kolory, tak żywe, jakby wczoraj położono farby na ścianach nawet nieosłoniętych od ulewnych deszczy. Czerwień pompejańska, uczyłam się o niej na uczelni, teraz widzę ją, czuję jej nieprawdopodobną siłę, żywość, której nie przyćmiły wieki. Pomalowano nią ściany w prawie każdym domu. Na tle czerwieni freski, niektóre zniszczone, inne wspaniale zachowane. Figury, ornamenty, nieprawdopodobne bogactwo. Patrzę i marzę, by kiedyś w moim domu mieć taką ścianę. Snujemy się ulicami podziwiając mozaiki, rzeźby, freski.
W którymś z domów wchodzimy do pokoju, gdzie tylko niebo jest dachem, i nagle przeżywam coś nieprawdopodobnego, jakiś powrót niespodziewany, który zatyka mi oddech w piersiach. Na ścianie jest „mój motyw”, motyw, który sama, jak sądziłam, wymyśliłam, a raczej chyba wymyśliła go moja ręka, dawno, dawno temu. Używałam go tylko przed Wielkanocą, by pisać woskiem. Widzę, jak na krwisto czerwonym tle bielą się tysiące esków, jakby napisanych moją ręką. To samo wygięcie, ta sama, latami uzyskana swoboda. Mogłabym wziąć pędzelek do ręki i domalować wzór tam, gdzie odpadł tynk i nikt nie zauważyłby różnicy. Kropla farby, łagodnie przeciągnięta łukiem w prawo, kropla, łagodne przeciągnięcie w lewo, ponad tym kropla, łagodny łuk w prawo. Nie potrafię opisać tego, co czuję. Czas się zatrzymał. Opanowuję drżenie, wychodzę z pomieszczenia. Dziś opowiadam o tym przeżyciu po raz pierwszy.
Znów wychodzimy na ulicę. Pompeje mają chyba najśmieszniejsze ulice ze wszystkich miast na świecie. Chodniki dla pieszych są co najmniej 50 cm wyżej niż jezdnia. Żeby przedostać się z jednej strony ulicy na drugą, nie można przejść byle gdzie, trzeba przejść po specjalnie położonych kamieniach. A są położone bardzo precyzyjnie, żeby koła pojazdów nie zahaczały o nie. Po prostu „zebra” z bloków kamiennych. Właśnie nadjeżdża auto, całkiem współczesne, tylko na bardzo wysokich kołach, by osie, nie mówiąc już o misce olejowej, nie otarły się o starożytną „zebrę”. Dla potrzeb Pompejów zbudowano bowiem współcześnie pojazdy zupełnie niespotykane gdzie indziej!
Pompeje miały to wszystko, o czym marzyć mógł mieszkaniec starożytnego miasta. Teatr, gdzie przedstawienia trwały cały dzień, świątynie, by z dymem ofiarnym wysyłać swe modły do bogów, amfiteatr, by bezpiecznie przeżyć horror walk gladiatorów, forum, by w cieniu portyków przechadzać się w gorący dzień, no i termy, by zażywać kąpieli parowych w rzymskiej łażni, pływać w basenach, poddawać się masażom i dyskutować z przyjaciółmi. Jak daleko my, ludzie współcześni, odeszliśmy od tych przyjemności!
Jest jeszcze coś, co nas, niestety, różni. Nasz stosunek do własnej seksualności! Pompejańczycy kochali uciechy cielesne. I dawali temu wyraz w sztuce, która ich otaczała na codzień. Nie wyobrażam sobie, by ktoś w bloku, na tle czerwonej ściany, kazał sobie wymalować bożka seksu Priapa! A w Pompejach jest! I na dodatek, na wadze, którą trzyma w ręku, waży sobie swoje wdzięki! A jest na co popatrzeć! W lupanarze (domu uciechy) także są niezłe freski, całkiem współczesne starożytne „świerszczyki”. 
Zmęczeni i pełni wrażeń idziemy ulicami Pompeji. Wdychamy zapach kwitnących pomarańczy i nagle radość, na trawniku leży kilka owoców. Obieramy je ze skórki, ale ich cząsteczki są gorzkie. Takie jest życie, raz radość, a raz gorycz.
Przez bramę opuszczamy to miejsce, tak bliskie, jakby wczoraj tętniło życiem. I jadąc dalej na południe rozmawiamy o tym, że tak naprawdę wieki mijają, a ludzie w ogóle się nie zmieniają. Zawsze cieszy ich to samo i to samo smuci.
Jak byśmy mogli rozumieć sztuki Sofoklesa, Eurypidesa, jak byśmy mogli je tak silnie przeżywać, gdybyśmy nie czuli gdzieś w środku, w każdej komórce naszego ciała, że my i oni - to jedno...





2 komentarze:

  1. Niesamowite deja-vu, Jagusiu! Dostalas jeszcze jakies inne informacje o Twoim poprzednim zyciu?

    OdpowiedzUsuń
  2. 42 yr old Staff Accountant III Isabella Marlor, hailing from Nova Scotia enjoys watching movies like Song of the South and Urban exploration. Took a trip to Rock-Hewn Churches of Ivanovo and drives a Ferrari F2004. sprawdz

    OdpowiedzUsuń