wtorek, 22 stycznia 2013

Część 5 
Miasto Puttaparthi powstało na miejscu wioski, w której osiemdziesiąt pięć lat temu urodził się Sai Baba. 
Główna ulica, którą wjechaliśmy, jest wąska, brudna, zakurzona i bez chodników. Tworzą ją budynki w najróżniejszych, przeważnie obdrapanych kolorach, niektóre na wiele pięter, jak dobrze policzyłam, nawet dziesięć. Najcudowniejsze są słupy elektryczne - plątanina najróżniejszych kabli tworzy po prostu nieprawdopodobną rzeźbę. Jak oni się w tym mogą połapać, nie mam pojęcia. 
Brzegi ulicy zajmują stragany załadowane towarem, jak przypuszczam, dla turystów, choć może się mylę. 
Zauważyliśmy masę najróżniejszych owoców i jarzyn, co nas bardzo ucieszyło. Kierowca machnął ręką w lewo, by zwrócić na coś naszą uwagę, jakiś mur i bramę, ale w natłoku wrażeń nie zorientowaliśmy się, co miał na myśli. 

          
          Oczy mieliśmy dookoła głowy, a głowę na zawiasach. Żółtych trójkołowych taksówek było zatrzęsienie, innych pojazdów też niezliczone ilości, a wszystkie trąbiły jak oszalałe. Zauważyliśmy też policjanta bez butów, za to z solidnym kawałem bambusowej pałki w ręku. Z głównej ulicy zjechaliśmy na mniejszą, a z niej kierowca naszego jeepa próbował wepchnąć się w jakiś zaułek, ale nie dał rady. Zostawił nas w aucie i poszedł gdzieś. Wrócił z przystojnym choć niewysokim Hindusem niezbyt śniadym, elegancko ubranym na biało. - “Jestem Ramesh“ - tyle zrozumieliśmy. Poszliśmy za nim zaułkiem pokrytym betonem, pomiędzy betonowym wysokim płotem, a piętrowymi domkami, tak ciasno ustawionymi wzdłuż ulicy, że pomiędzy nimi był może niecały metr na przejście. Zupełnie jak w Stanach. 
          Nasz dom był niebieski. Na dole była jakaś knajpeczka o nazwie “Darjeeling” i coś tam jeszcze. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Półmetrowej szerokości schodami z boku budynku dostaliśmy się na balkonik, a stamtąd do mieszkania. Pierwsze wrażenie było bardzo niemiłe. Ktoś pomalował ściany i sufity na ostry róż, ale popaprał też farbą framugi okien i drzwi, a nawet półki na naczynia w kuchni oraz brązowe kafelki. Na podłodze w kuchni leżały materace, które od razu wydawały się brudne i niewygodne. Na nich jakieś wymięte koce, co do których też nie mieliśmy zaufania. 
          Usiedliśmy grzecznie w malutkim holu na drewnianej bardzo ładnej ławie, której część rozkleiła się i groziła zawaleniem. Ramesh zawołał nas na balkon. Dwóch Hindusów przenosiło nasze walizki przez betonowy płot dworca autobusowego, widocznie nie było innej możliwości. W końcu wszystko było na miejscu. Zapłaciliśmy Rameshowi 2 tys. rupii za taksówkę i wymieniliśmy 200 euro na rupie. Zostaliśmy bogaczami z kilkunastoma tysiącami rupii w kieszeni. Tragarzom daliśmy 300 rupii za przyniesienie bagaży, jak zarządził Ramesh. Wśród uśmiechów i ukłonów pożegnaliśmy całe towarzystwo, przekręciliśmy gałkę zamka i zostaliśmy sami. 
            Nie traciliśmy więcej czasu. Natychmiast rozłożyliśmy materace, położyliśmy na nich poszwę na pierzynę, wleźliśmy do środka i błogosławiąc Mariusza, który poradził nam takie rozwiązanie, z ulgą wyciągnęliśmy nogi. Więcej nic nie pamiętam. 
           Obudziliśmy się o szarówce i trudno było ustalić, czy to ten sam dzień wieczorem, czy następny rano. Popatrzyłam na komórkę, ale nie wiedziałam, o ile godzin zmienia się czas i czy do tyłu, czy do przodu, więc daliśmy sobie siana. Wobec tego ubraliśmy się właściwie do okoliczności, to znaczy mój Ukochany włożył białe spodnie, których od lat nie używał, ale okazało się, że gumka ze starości się rozciągnęła i spodnie spadają z niego. Nie sprawdziłam w domu. Wobec tego ubrał kremowe na pasku, jedyne, jakie mu jeszcze zostały i biały podkoszulek. Ja ubrałam spódnicę w wypłowiałym czerwonym kolorze, która co prawda była tylko do pół łydek, czyli za krótka, ale dało się ją ściągnąć w dół do połowy brzuszka, a na wierzch włożyłam sukienkę bawełnianą beżową za kolana. Wyglądało to może dziwnie, ale dodałam czerwony szal, który kiedyś kupiłam w szmateksie za 2 zł i było ekstra. 
             Wyszliśmy z założenia, że to wieczór i okazało się, że mieliśmy rację, bo stragany na uliczkach powoli kończyły działalność. Zbudowane były domowym sposobem z kół rowerowych połączonych platformą drewnianą, a na tym cały sklep: koraliki, spinki do włosów, bransoletki, różne ozdóbki, szwarc, mydło, powidło. Sprzedawcy właśnie układali na towarze plastikowe płachty i okręcali całość sznurami. Podziwialiśmy uczciwość, a może wiarę w Boga, bo u nas, w tak ultra katolickim kraju nikt o zdrowych zmysłach nie zostawiłby swojego dobytku na łasce boskiej, a tu, owszem. 
             Niektóre stragany były jeszcze otwarte, a my byliśmy koszmarnie głodni. Ostatnim posiłkiem było śniadanie w samolocie. Po rozejrzeniu się w sytuacji doszliśmy do wniosku, że w grę wchodzą tylko owoce, i to tylko takie, które można obrać za skórki, czyli pomarańcze. Kupiliśmy sześć sztuk za 60 rupii. Wydawało nam się drogo, bo Krystyna mówiła, że za 10 rupii już można zjeść mały posiłek, ale może pomarańcze są takie cenne, a może ślicznie uśmiechnięta Hinduska, która je sprzedawała, zrobiła najlepszy interes tego dnia. 
            Zjedliśmy po trzy słodkie, delikatne i soczyste pomarańcze, jak w bajce o trzech pomarańczach i postanowiliśmy pójść do aśramu. Co prawda słychać było jakieś śpiewy, ale nie wiedzieliśmy, skąd konkretnie dochodzą, więc po prostu poszliśmy tam, gdzie szedł największy tłum i to okazało się strzałem w dziesiątkę. 
           Doszliśmy do muru pomalowanego na kremowo, wraz z tłumem dotarliśmy do ażurowej bramy, tej którą rano pokazywał nam kierowca. Jej szerokość podzielona była na trzy części sznurowymi przegrodami, jak w muzeum. Weszłam wraz z moim Ukochanym w bramę, ale zaraz zostałam przywołana do porządku przez starszą panią w sari, która bezceremonialnie ciągnąc za spódnicę, skierowała mnie bardziej w lewo. Okazało się, że mężczyźni i kobiety nie wchodzą do aśramu po tej samej stronie sznurka. 
          Potem była bramka i urządzenie do prześwietlania bagażu, jak na lotnisku. Kobieta wzbudzająca podejrzenia mogła liczyć na obmacanie przez kobietę z ochrony. Bardzo grzecznie zwrócono mi uwagę, że mój szal nie leży dokładnie na ramionach i muszę go poprawić. Co za problem mają Hindusi z tymi ramionami nie wiem, bo przecież spod sari wystaje część brzuszka, boczki i plecy, no i dekolt też jest dość duży i jest to w porządku, i tylko te ramiona… 
           Miałam pietra, że się już z moim Ukochanym tego wieczora nie spotkam, że będziemy musieli zwiedzać aśram osobno, ale okazało się, że separacja trwała dosłownie 20 metrów, a potem znów była koedukacja, ale bardzo purytańska, jak zauważyliśmy. Kobiety nie trzymały swoich mężów pod ramię, w ogóle ich nie dotykały. Jeżeli ktoś trzymał kogoś za ramię, to byli to mężczyźni, nie tylko młodzi, albo młode kobiety. Nieraz mijały nas trzymające się w objęciach grupki dwu i więcej osobowe tej samej płci. Dokładnie na odwrót, niż w Europie. Dzieci są bardzo grzeczne, nie ma tego rozkojarzenia, widocznego u dzieci w naszym kraju i wygląda na to, że przeważnie opiekują się nimi tatusiowie. 
          Tuż za bramą jest wyznaczona przy pomocy namalowanych linii przestrzeń sakralna wokół jakiejś kapliczki i wszyscy bardzo tego przestrzegają, obchodząc to miejsce szerokim łukiem. Kto chce się pomodlić lub złożyć ofiarę z kwiatów złotej figurze pod ozdobnym daszkiem, ten zdejmuje buty i podchodzi bliżej. Niektórzy klękają lub biją pokłony. Postaliśmy chwilkę, nie przekraczając linii.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz