środa, 27 lutego 2013


Część 15.

          Więc gdy obejrzałam się i nie zobaczyłam mojego Ukochanego na ulicy, z całej siły starałam się nie dać po sobie poznać, w jaką wpadłam panikę, ale nie miałam przecież wytłumaczenia, dlaczego zniknął gdzieś bez słowa. 

Uliczna tłocznia soku z trzciny cukrowej
          
          Elżbieta zauważyła moją konsternację i pocieszała mnie, że mąż i weksel zawsze wracają. Ja jednak byłam okropnie niespokojna, pożegnałam ich i poszłam do domu. 
           

         Mój Ukochany siedział sobie spokojnie z Anką i Lakshmi i ucieszył się na mój widok. Najwyraźniej zniknął w zupełnie naturalny sposób. 
         Pogadaliśmy i pośmialiśmy się chwilę. Lakshmi wzięła moje materiały na sari, żeby uszyć maleńkie bluzeczki w tym samym kolorze. Bo materiał na sari mierzy 6 metrów, ale na jego końcu jest przeznaczony metr na bluzeczkę. Przeważnie ma trochę inny wzór, ale oczywiście doskonale dobrany do wzoru na reszcie materiału. Czasami też ma ozdobny szlak, który służy do wykończenia bluzeczki na dole lub na rękawkach. 
          Miałam jej jeszcze dać 100 rupii na spodnią spódnicę pod sari, ale zapomniałam, i poszła z Anką. 
           


           W najbliższym sklepiku kupiliśmy kalafiorka, dwie marchewki, cztery ziemniaki i pora, bo postanowiłam ugotować zupę jarzynową. Trochę już mieliśmy dość ostrego białego ryżu. Obiadek pyrkał, my czytaliśmy książki i było cudownie. Po zjedzeniu zupy położyliśmy się na chwilkę i spaliśmy do wieczora. 
          Poszliśmy do kantyny hinduskiej na kolację. Oczywiście osobno. Mężczyźni i kobiety wchodzą osobnym wejściem i nawet nie widzą się w czasie jedzenia.
          Wychodzę, a mój Ukochany czeka na mnie z jakąś pięknie i fantazyjnie  ubraną kobietą i pyta - “Poznajesz, kogo spotkałem?” -
          Mam głupią minę, bo dobrze, że rozpoznaję własną rodzinę, a tu takie pytanie. Chwilę się ze mną droczą, w końcu okazuje się, że to nasza znajoma, Lusia, uczestniczka warsztatów sprzed sześciu lat. Dobrze, że mój Ukochany jest taki charakterystyczny, bo to ona go poznała. 
          Zapomnieliśmy jej powiedzieć, że dopiero co odrosła mu broda, którą zgolił miesiąc temu, pierwszy raz w życiu. Przeżył szok oglądając swoją dorosłą, dojrzałą twarz, bo pamiętał ją jako młodzieńczą. Bez brody na pewno by go nie rozpoznała. 
          Pogadaliśmy chwilkę. Nie widzieliśmy się przez sześć lat i tu spotkaliśmy się, jakbyśmy byli umówieni. 

        

 Koło budki z kawą siedziała na murku cała grupa Elżbiety i Marii,Irek i jeszcze kilka osób. Między innymi lekarz, który przyjaźni się z naszymi dobrymi znajomymi, także lekarzami. 
         Świat jest teraz taki mały. Wybierają się jutro na jogę do kliniki ayurwedycznej doktora Rao na godzinę szóstą rano. Umawiamy się na piątą trzydzieści, bo trzeba tam podjechać tą śmieszną trójkołową taksówką. Bardzo się cieszymy, bo jeszcze nią nie jechaliśmy. 

                                                                                                                                >Zdjęcia własne<
                                    

wtorek, 26 lutego 2013


         …Bóg stworzył świat i nadal go stwarza. Tak to sobie wyobrażam. 
         Gdy zechce urzeczywistnić jakiś swój nowy pomysł, wysyła na Ziemię Anioła, zaopatrzonego w szczegółowe instrukcje, jak zrealizować myśl bożą na świecie i obdarza go odpowiednimi do zadania talentami. 
         Anioł żyje wśród ludzi w ludzkim ciele, lecz jego zdolności i niezachwiana wiara w ideę, którą chce, a nawet musi wprowadzić w życie, czynią go istotą niezwykłą, wyróżniającą się z otoczenia. Zaczyna realizować zadanie. Nie ma wzorców, nie ma prekursorów, działa sam z nieodpartego, wewnętrznego impulsu. Jest skuteczny i perfekcyjny, skupiony na wykonaniu zadania. 
         Choć Ziemia jest piękna, kusi różnymi nieznanymi rozkoszami, Anioł wszystkie odrzuca, by skupić się wyłącznie na celu, który wyznaczył mu Bóg. Temu poświęca swoje ziemskie życie.
        Gdy odchodzi, jego dzieła nikt nie podejmuje, a jeżeli już, to nie może mu dorównać, dlatego Anioł nie ma naśladowców, ani kontynuatorów. Jego dzieło jest skończone, naznaczone boską doskonałością i nic mu nie brakuje.           
        Z jego pracą nie można konkurować, nie jest możliwe kontynuowanie jego drogi.
        
         W swoim życiu zauważyłam wiele Aniołów. Niektóre może nawet spotkałam osobiście, inne na łamach ich książek lub poznałam po stworzonych przez nie niezwykłych dziełach.
        Gdy czytam “Małego Księcia”, “Ziemię, planetę ludzi” i inne książki Antoina Saint-Exupery, nie mam wątpliwości, że był Aniołem. Dlatego nikt nie pisze tak, jak on. Nikt go nie naśladuje, choć wywarł ogromny wpływ na współczesnych i następne pokolenia. 
        Jego światło emanuje z każdego słowa, filozofia życiowa przekazana została klarownie, bez ozdobników przesłaniających szlachetność i czystość jego duszy, a nauki są zrozumiałe i jasne dla wszystkich kultur i każdego poziomu intelektualnego czytelnika. Po prostu są uniwersalne. 
         Pisarz Og Mandino określił to następująco: -”Niektóre książki pisane są ręką Boga”- . 
I to święta prawda.
         Wiem, że był Aniołem, bo Anioły szczególnie kochają latanie! A on latał całe swe dorosłe życie na małych, prymitywnych samolocikach. Przeżył wiele awarii i katastrof. To w czasie jednej z nich spotkał Małego Księcia. 
        Aż pewnego dnia w 1944 roku wsiadł samotnie do swojego samolotu , poderwał go do lotu i odleciał na zawsze. 

        Tak rozmyślałam siedząc na jakimś zakurzonym bloku na środku wielkiej budowy, która może nigdy nie zostanie ukończona, bo zabrakło świetlistej duszy, która ożywiała te kamienie.



        Hiszpania, Barcelona, Sagrada Familia, Antonio Gaudi.
      


 Katedra Świętej Rodziny, która “może nie ostatnia zostanie zbudowana, ale będzie pierwszą z nowej generacji” - tak określił ją jej twórca, Anioł, o którym chcę dziś opowiedzieć. 
        Tu, na środku tego podwórza, które jest niedokończoną nawą katedry, wśród ścian, jak ze snu, łuków, których nikt inny nie wymarzył, detali precyzyjnych i pełnych fantazji, tu tworzył Gaudii. 
      Jego sztuka urodziła się w pełni gotowa, przyszła na świat razem z nim, z nim dorastała i dojrzewała, by w końcu przybrać widzialne kształty budowli organicznych, jak zastępy zastygłych fal, wodospadów, które zatrzymały się wpół skoku, motylich skrzydeł, ptasich piór, falbanek sukien elfów i wróżek. Czegoś tak niesłychanie zwiewnego, lekkiego i eterycznego, choć zbudowanego z kamienia, że nie ma sobie równych. 
      
 Nigdy w życiu nie widziałam kamieni tak lotnych, w końcu to dzieło Anioła.
       Kamienne wieże Sagrada Familia w ogóle nie mają masywności, ciężaru. Wyglądają, jakby dziecko ukapało je nad morzem z mokrego piasku. Właśnie - nie zbudowało lecz ukapało, nie ma na to innego określenia.
       Wewnątrz wież ślimakiem kręcą się schody, jak skręty muszli, precyzyjne i swobodne, ukazujące wciąż nowe, zaskakujące widoki, niespodziewane perspektywy katedry, Barcelony i morza. Koronkowe przejście łukiem pomiędzy wieżami pozwala na jeszcze jedno niezwykłe odkrycie - powierzchnie wież w wielu miejscach pokryte są mozaiką z rozbitych kafelek - białe gołębie z rozpostartymi skrzydłami przysiadły swobodnie na kamiennych ścianach.
        Przypominam sobie moje zaskoczenie, gdy wchodziłam bocznymi, zewnętrznymi schodami na dach katedry w Mediolanie i nagle dostrzegłam, w miejscu prawie całkowicie niewidocznym, wypukłą witkę winorośli, którą jakiś dawny rzeźbiarz wykuł na kilku sąsiednich kamieniach. Miałam wrażenie, że po prostu z czystej radości tworzenia, bo w średniowieczu oprócz gołębi i chmur, nikt inny nie odwiedzał katedralnych dachów.


        
          Na wieży Sagrada Familia białe gołębie zdawały się zjawami z innego świata, które na ulotną chwilkę zmaterializowały się tylko po to, by mnie wprawić w zadziwienie.
       
          Błądziłam w tym kamiennym lesie, w którym każdy blok, każdy kamień był inny, choć podobny, jak w prawdziwej puszczy, w której drzewo podobne jest bliźniaczo do drzewa, a jednak nie ma dwóch takich samych.


      Geniusz Gaudiego wzniósł się w tym dziele na niedostępne wyżyny. 


      
       Gdy był już stary, przeniósł się do katedry i mieszkał w niej, jak w domu, by nie tracić z nią kontaktu nawet w nocy, bo Anioły dobrze wiedzą, kiedy mają odejść.
      Wpadł pod tramwaj na słonecznej barcelońskiej ulicy i został pochowany w katedrze. Ona stała się jego ciałem, w którym dziś bije jego serce.
       Budowę katedry kontynuują następne pokolenia od chwili jego śmierci w 1926 roku. Pozostawił niezwykłą makietę, którą można zobaczyć w podziemiach katedry, gdzie wisi do góry nogami obciążona malutkimi woreczkami z piaskiem. 
W ten niespotykany sposób Gaudi sprawdzał statykę swojej budowli.



      Jego projekt został wiele razy uproszczony, zubożony o detale. 

Obecnie odlewa się z betonu, udającego sztuczny kamień, poszczególne elementy, bo nie ma już rzemieślników zdolnych wykonać tak wielkie, precyzyjnie wyrzeźbione bloki. 

Katedra jest budowana już sto lat, a wciąż daleko do jej ukończenia. Pod tym względem wpisuje się do rejestru średniowiecznych katedr, które także budowano po kilkaset lat.
     
 Katalończycy rozumieli wielkość, niezwykłość i siłę dzieła Antonio Gaudiego. 
W dalekim Watykanie toczy się jego proces beatyfikacyjny, ale czy można Aniołowi nadać jeszcze więcej świętości?
        

        
          >Zdjęcia własne<

niedziela, 24 lutego 2013


Część 14.

       Strasznie się zdenerwowałam, nie dlatego, że go nie ma, tylko mam gdzieś wszczepiony, z jakiś wcześniejszych wcieleń, czy jak to określić, upiorny lęk, że zniknie bez śladu, że wyjdzie do sklepu na rogu po zapałki i nigdy nie wróci, a ja nie będę nawet wiedziała, czy żyje i co się z nim stało. 
       Przypomniał mi się natychmiast nasz pobyt w Alpach niedaleko Grazu. Było piękne czerwcowe popołudnie, jechaliśmy nieśpiesznie krętą drogą wypatrując pięknych widoków, gdy ujrzeliśmy na skałach, niezbyt wysoko nad nami, ruiny zamku. Nie wiem dlaczego, ale postanowiliśmy w mgnieniu oka, że musimy je zobaczyć z bliska. 
        Za zakrętem tablica informowała, że są to ruiny średniowiecznego kasztelu rycerskiego. 
        Zaparkowaliśmy i krętą, ale dość szeroką drogą poszliśmy w górę. Ruina pewnie dostała jakąś sporą dotację, bo okazała się nie taką zupełną ruiną, na jaką wyglądała z dołu. Składały się na nią dwa zamki - górny i dolny. Mury obronne były w całkiem niezłym stanie wokół fragmentów zamku górnego, a zamek dolny był prawie nienaruszony. Wiodła do niego ufortyfikowana ścieżka i most. 
        Mój Ukochany koniecznie tam chciał pójść, ale mnie nie chciało się schodzić poniżej, skoro już wyszłam tak wysoko. Machając do mnie, stojącej na murach, wesoło ręką, mój Ukochany zniknął z pola widzenia. 
        Oprócz mnie nie było nikogo. Stałam sama w ciszy, słońce chyliło się ku zachodowi, lekka mgiełka otulała nieprawdopodobnie rozległy widok dalekich gór i dolin alpejskich. Na horyzoncie ledwo widoczne ostre granie zamykały panoramę. 
        Było już trochę chłodno, owinęłam ramiona szalem. I nagle stało się coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Jakby szal odgrodził mnie od współczesności. Jakby był przełącznikiem. 
        Stałam na murach, patrzyłam na krajobraz, który trwał przez wieki niezmienny w swym dostojeństwie i moje serce przepełniał ból nie do zniesienia. Zatykający oddech w piersi ból ogromnej straty. 
        Stojąc na murach widziałam scenę twojego odjazdu. Już cię pożegnałam, przytuliłam, pocałowałam po raz ostatni. Teraz stoję tu na górze, by cię jak najdłużej widzieć. Nie wiem, kim jesteś w orszaku, który się oddala. Nie wiem, kim ja jestem oprócz tego, że jestem kobietą stojącą na murach. Wypatruję oczy, by coś jeszcze zobaczyć, by czymś nasycić tęsknotę, która już budzi się, rośnie i wypełnia cały świat, nieśmiertelna jak głaz. Jeszcze błysnął refleks zachodzącego słońca na wypolerowanym metalu i wszystko zniknęło we mgle wieczoru. 
         Jak długo stoję na tych murach, czekając na ciebie, ile lat mija, ile śnieżnych zim, ile krótkich, letnich wieczorów, takich jak dzisiejszy, ile łez, ile nadziei trwa czekanie na ciebie. Ja starzeję się, słabnę, a ty jesteś wiecznie młody, ty w moim sercu nigdy się nie zmieniasz. Twoich czarnych włosów nigdy nie oprószyła siwizna, twoje oczy wciąż są niebieskie, jak niezapominajki. W moich wspomnieniach stałeś się nieśmiertelny. 
         A ból wrósł w każdą cząstkę mojego ciała, w każdy włos, każdy paznokieć. Włosy i paznokcie się obcina, ale nie można odciąć bólu. Jest zakodowany w każdej komórce. Gdy taki ból przeżyjesz, nie możesz się go pozbyć w żaden sposób. Jest wieczny, jak ten krajobraz. Mija życie, a ta informacja pozostaje i jest niezniszczalna. 
        Stałam na murach długo, niema i nieruchoma, ze wzrokiem zamglonym łzami, jak kamienny posąg rozpaczy, przeżywając coś, może tylko fantazję, może jakąś wizję, aż przyszedłeś zadowolony i zziajany. 
-  “Szkoda, że nie poszłaś zobaczyć” - powiedziałeś.           
          Nic ci nie powiedziałam, a ty nic nie zauważyłeś. Ale tak jakoś się stało, że tęsknota i strach, raz obudzony, nie chcą zniknąć.
        Od tego czasu wiele snów śniłam, w których odchodziłeś, odjeżdżałeś, by nigdy nie wrócić, gdy znikałeś bez wieści, a ja zostawałam, by czekać i czekać każdego dnia. We śnie czułam cię przy sobie, ale choć bardzo się starałam, nigdy nie mogłam cię zobaczyć. Czasem budziłam się i znów zasypiałam, starając się zmienić treść snu, czasem nawet mi się to udawało i śniłam szczęśliwe zakończenie, twój powrót. 
         Rano wstawałam i zapisywałam sen na komputerze. I w ten sposób bardzo realne, ale ulotne wizje, jakie miałam we śnie, skamieniały w słowa i w każdej chwili mogę je przywołać. Miałam nadzieję, że gdy uda mi się we śnie zmienić zakończenie, w jakiś sposób odczaruję tę pierwszą wizję, ale rozpacz rozłąki i tęsknota tak naprawdę nigdy całkiem nie zniknęła.  
 

                                                                                                                                      >Zdjęcia własne<

Część 13.
        Następnego dnia poszliśmy na śniadanko do aśramu. Bardzo dobre i naprawdę taniutkie. Potem poszliśmy do budki, żebym mogła napić się kawy.
        Mam takie skłonności masochistyczne, że na przykład, gdy raz na jakiś czas jadę do mojego rodzinnego miasta, to w kawiarni na najpiękniejszym rynku na świecie zamawiam sobie torcik hiszpański słodki jak sam cukier, którego nie cierpię. To wspomnienie moich studenckich czasów, kiedy kumplowałam się z dziewczynami uwielbiającymi słodycze, a ja jadłam dla towarzystwa. Nawet teraz dostaję na samą myśl gęsiej skórki, ale mimo to zawsze zamawiam. Do tego koszmarnie silną i gorzką kawę dla równowagi, tak jak ten facet, co jedną nogę trzymał w misce z wrzątkiem a drugą w misce z lodowatą wodą i mówił, że lubi takie średnie temperatury. 
 
        
        Tak więc napiłam się kawy w budce, ale jej nie mieszałam, a i tak była strasznie słodka. Wpierw próbowałam nakłonić faceta, żeby nie sypał cukru, ale mnie chyba nie zrozumiał, albo uważa, że technologia obsługi ekspresu do kawy nie znosi takich wyjątków. 
        I właśnie pod budką z kawą spotkaliśmy Elżbietę i Marię, jej córkę, jak się okazało. Przyjechały do Puttaparthi rano i właśnie wyszły na pierwszy rekonesans oraz Irka, ich znajomego. Poszliśmy z nimi do miasta, bo Irek jest starym wyjadaczem, który tu zna podobno wszystko. Nie umie po angielsku i radzi sobie w przezabawny sposób przedrzeźniając Hindusów i wplatając do swojego ojczystego języka pojedyncze słowa angielskie. A jak go nie rozumieją, to wali się otwartą dłonią w czółko i wyzywa ich od głupków. 
         Gdy to obserwowałam, przypomniał mi się stary kawał. 
         Do meneli siedzących na ławce w parku i popijających piwko podchodzi cudzoziemiec i zwraca się do jednego z nich: -“Do you speek english?” - menel zaprzecza. - “Sprechen Sie deutsch?”- pyta dalej cudzoziemiec. - “Nie” - odpowiada menel. - “Parles vous francais?” - menel wzrusza ramionami. Cudzoziemiec odchodzi, a drugi menel mówi w zadumie: - “Dobrze by było nauczyć się jakiegoś języka… “- 
Na to pierwszy - “A po co? Ten gościu zna trzy języki i też się nie dogadał…”-
         I trzeba przyznać, że chociaż Irek zna tylko język ojczysty, to jakoś się dogaduje. Musimy dobrze podpatrzyć, jak to robi, bo jesteśmy w tej samej sytuacji. 
         W sklepie Irek pokazuje nam ziołowe suplementy diety, wyjmuje wahadełko i od razu dobiera, które byłyby korzystne dla naszego zdrowia. Wśród pudełeczek znajdujemy ayurwedyjski afrodyzjak, skuteczny dla obu płci. Czyste zioła, jak pisze na opakowaniu. To będzie hit wśród prezentów dla naszych znajomych. Ale może jednak nie będziemy szastać forsą, bo jak na tutejsze ceny, jest bardzo drogi. Za te pieniądze możemy zapłacić czynsz na sześć dni w naszym mieszkanku.  
        Idziemy jeszcze do pijalni soków na papaja-mango-bananowy i jeszcze jakiś tam sok. Irek zachęca i zaprasza. Mówi, że pyszny i zimny. 
        I nagle zauważam, że mój Ukochany znikł. 
        Po prostu znikł pomiędzy sklepem z suplementami a pijalnią soków. 


                                                                                                                                     

                                                                                                                                     >Zdjęcia własne<

środa, 20 lutego 2013


Część 12.

        Zorientowałam się już, że Sai Ram oznacza wszystko: przepraszam, proszę przejść, do widzenia, dziękuję, po prostu uniwersalne słowo. Nawet gdy tutejsze żółte, trójkołowe taksówki stoją w korku i nie mogą ruszyć w żadnym kierunku, to policjant też woła: Sai Ram, Sai Ram! 


       Bardzo mi się spodobało, że przed wejściem do stołówki wszyscy myją ręce. W holu wejściowym na ścianach po obu stronach są kamienne korytka, a nad nimi krany. Karnie staję w kolejce, myję ręce i wycieram chusteczką.
       I znowu kolejka, tym razem po metalową tacę z przegródkami, ewentualnie łyżkę. Hinduska podaje, Sai Ram, Sai Ram! i już stoisz w kolejce do długiego stołu z potrawami. Teraz tylko błyskawiczny wybór, zresztą jest ci wszystko jedno, bo możesz wybierać wyłącznie według wyglądu. Smaku i tak nie znasz. Ryż, jakieś warzywa w sosie, surówka, placek wyglądający jak gruby naleśnik, wyjęty z gara wyłożonego gazetą, by był dłużej ciepły, do tego brązowa kulka w syropie w metalowej miseczce - tak wyglądał mój pierwszy posiłek w hinduskiej stołówce w aśramie. 
         Wybór był duży i postanowiłam zjeść co dzień coś innego, o ile jadłospis jest stały, żeby sprawdzić, jak smakuje. Teraz tylko kolejka do stołu, za którym zasiada starsza siwa pani w sari błyskawicznie obliczająca należność za potrawy. Mój pierwszy posiłek kosztował równowartość około 0,70 centów amerykańskich. Był naprawdę bardzo smaczny, nie tak ostry jak w restauracji, choć też przypraw nie żałowali. Był też wystarczająco obfity, jak na kolację.
         Oddałam tacę, umyłam ręce i wyszłam na zewnątrz. Czekałam prawie godzinę, spokój, relaks, medytacja, niestety nic z tych rzeczy, bo wciąż myślałam o tym, by pójść do domu sprawdzić, czy mój Ukochany nie leży przypadkiem na wycieraczce w następnym ataku, a ja mam klucz przy sobie i nie ma mu kto pomóc. 
          W końcu zobaczyłam go. W takim tempie wszedł do stołówki od męskiej strony, że nawet na mnie nie popatrzył. No, ale byłam już spokojna. Był zdrowy i pełen energii. Więc przesunęłam się bliżej wyjścia, żeby  mnie nie przegapił, jak będzie wychodził po kolacji. 
          Był tak podekscytowany że nie wiedział, co pierwsze opowiedzieć. Poszedł na darśan, usiadł daleko, całkiem z tyłu, żeby w razie czego móc oprzeć się o mur plecami, ale nie okazało się to konieczne. Był tak zajęty tym, co się działo, że nawet nie zauważył, kiedy minęły cztery godziny. 



          Muzyka i badżany były takie fascynujące. Sai Baba przyjechał dopiero o szóstej. Autem osobowym przewieziono go przez halę. Siedział obok kierowcy i kiedy otworzono drzwi od jego strony okazało się, że fotel w aucie jest równocześnie fotelem inwalidzkim na kółkach i wysunięto go z auta razem ze Swamim. Auto jechało zupełnie bezgłośnie, chyba ma elektryczny napęd, chociaż wygląda zupełnie zwyczajnie.
          Potem Swami zniknął na dość długą chwilę, bo chyba rozmawiał ze swoimi wielbicielami i uczniami gdzieś z tyłu. 
           Przywieziono go i ustawiono fotel przed barierką, tuż przed ozdobnym wałkiem na wysokości jego stóp. Podchodzili do niego różni ludzie, czasami bezpośrednio zbliżali się do niego, niektórzy coś mówili stojąc poniżej, a potem pochylali się przez barierkę, by dotknąć jego stóp. Jego uczniowie pokazywali mu jakieś projekty, koncepcje, na kartonach lub w formie pisemnej. 
          Cały czas towarzyszyli mu trzej młodzi mężczyźni i pomagali mu, przekładając kartki lub podtrzymując kartony. Ktoś podszedł i ofiarował mu czerwoną różę na krótkiej łodyżce. Swami wziął ją do ręki, potrzymał chwilę i wetknął ją ofiarodawcy do kieszonki na piersi.
          Kilku śpiewaków głośniej lub ciszej śpiewało badżany, muzycy im wtórowali na różnych dziwnych instrumentach. Potem odśpiewano rodzaj hymnu zakończonego błogosławieństwem, bardzo wesołego i połączonego z biciem w duży dzwon. 
          Siedzący obok Swamiego mnich w pomarańczowej szacie podniósł się i zapalił ogień w mosiężnym naczyniu, zaś z boku taki sam mnich w białym stroju powtórzył tę czynność. Mnich w pomarańczowej szacie odwrócił się do widzów i błogosławił ich wymachując naczyniem z płonącym ogniem, a wszyscy wyciągali ręce i przykładali sobie do piersi, jakby chcieli wziąć to błogosławieństwo i umieścić w swoim sercu. 



          Potem uczniowie przesunęli fotel z Sai Babą i powoli przejeżdżając w pobliżu wiernych podjechali do auta, które się pojawiło z boku. Wsunęli fotel do wnętrza i Sai Baba odjechał. 
          Mój Ukochany dostał od Sai Baby prezent, co prawda nie bezpośrednio z jego rąk, ale chwilę wcześniej przez niego pobłogosławiony - kwadracik kokosowego ciasta całkiem białego zapakowanego pięknie w białą torebeczkę. Przyniósł go w kieszonce na piersi, by się ze mną podzielić. Teraz wyjął i podał w obu rękach. Ugryźliśmy oboje z nabożeństwem. 
         Kiedy szliśmy do budki z kawą, zaczepiła nas rodaczka imieniem Basia. Pogadaliśmy chwilę i umówili na następny dzień po medytacji. Budka na szczęście była już zamknięta, więc kupiliśmy po kokosie i napiliśmy się.
         Powoli wróciliśmy do mieszkania. 
         Ponieważ mój Ukochany zatkał wszystkie szczeliny, nie mieliśmy nowych komarów do odstrzału i mogliśmy spokojnie położyć się spać.
         Aha, nie napisałam jeszcze, że mamy lokatorów, a mówiąc ściślej, że poznaliśmy gospodarzy naszego mieszkania. 
        Gdy mój Ukochany zatykał zwiniętą folią szpary między skrzydłami przesuwnych okien, zobaczył dwie prawie przezroczyste jaszczurki - jedną wewnątrz, drugą z zewnątrz obok okna. Poczekał chwilkę, a potem powiedział jak nasz premier do jednego z posłów: - “Chłopie, nie stój w przeciągu! Albo tu, albo tu.” - i popchnął delikatnie jaszczurkę w stronę okna. Błyskawicznie przelazła przez szczelinę do pokoju. 
        Teraz, po uszczelnieniu, jest już skazana na jedzenie wyłącznie naszych prusaków i bardzo dobrze!  
        Tak więc spaliśmy słodko. Chyba naprawdę aklimatyzujemy się.


     Uliczka w aśramie Sai Baby. 
                                                                                                                   
>Zdjęcia Sai Baby z internetu<

niedziela, 17 lutego 2013


Część 11.
         Obudziliśmy się radośni i nareszcie wypoczęci. Słońce świeciło, ludzie hałasowali, jak co dzień, nawet w kranie była woda. Zapowiadał się piękny dzień bez żadnych przygód. Mój Ukochany był zdrowy i to było najważniejsze.
Zjedliśmy kleik i ryż bez soli .
         Ponieważ było rano i w centrum handlowym w aśramie kobiety miały swoją chwilę szczęścia, poszłam zobaczyć, co tam jest ciekawego. 



Przyszłam na tyle późno, że nie stałam w kolejce i weszłam prosto do Sezamu. 
        Tłok był nie do opisania. Kilka setek Hindusek gadało równocześnie i przemieszczało się na trzech piętrach centrum. Każda miała koszyk na zakupy i kilka serdecznych przyjaciółek, z którymi konsultowała wybory. 
        Niektóre były w towarzystwie dzieci, na szczęście bardzo grzecznych. Hinduskie dzieci to osobny rozdział, napiszę o nich później, jak będę miała czas. 
        Kupiłam sobie dwa sari i białą, haftowaną koszulę ze spodniami nr chyba 70  i ze sznurkiem oraz szal. Ale o tym, co sobie kupiłam, przekonałam się dopiero w domu, bo żadnych rzeczy się tu nie przymierza. Zresztą przy poszczególnych stoiskach jest straszny tłok, a czasem nawet może się zdarzyć to, co mnie się zdarzyło, że jakaś kobieta zdecydowała się właśnie na rzecz, którą trzymałam w ręce i po prostu mi ją z ręki wyjęła i włożyła do swojego koszyka. 
         Nie dałam rady obejrzeć nawet części towaru, gdy rozległ się gong, że zamykają. Poszłam z innymi do ogrodzonej barierkami części, pod bacznym okiem ochrony w kolorowych sari, i tam stanęłam w strasznej kolejce. Nikt się nie denerwował, spokój, relaks, medytacja, już mówiłam, więc stałam z rezygnacją, aż wpuszczono mnie do mniejszej salki, gdzie pod oboma ścianami stało chyba z dziesięć stołów, przy każdym młoda kobieta za komputerem i starsza, jako pakowaczka. Po zapłaceniu trzeba przy wyjściu pokazać kwitek Hindusowi siedzącemu na stołku, który precyzyjnie go czyta. Nie wiem, w jaki sposób mógłby znaleźć jakąś nieprawidłowość, skoro nie ogląda zakupów. Po czym starannie przedziera górną część kwitka. 
         Teraz przechodzi się korytarzem do następnej kontroli. Hinduski wychodzące bez zakupów mogą liczyć na rewizję. Nie wiem, czy dotyczy to także białych kobiet.   


  
         Było gorąco, starałam się iść w cieniu, ale byłam tak zmęczona, że obiecywałam sobie, że więcej na zakupy nie pójdę, choć wiedziałam też, że to oczywiście nieprawda, bo w centrum było niesamowicie tanio, no i ceny stałe, a w mieście w sklepach trzeba się targować, czego nie cierpię.
         Mój Ukochany leżał sobie spokojnie na materacu czekając na mnie. 
         W czasie mojej nieobecności był pan doktor. Znowu go zbadał i znowu stwierdził, że jest zupełnie zdrowy. 
        Obejrzeliśmy zakupy i wtedy przypomniałam sobie o soli, którą miałam kupić, ale zapomniałam. Potem napiliśmy się herbatki i byliśmy radośni i weseli, jak tylko mogą być ludzie, dla których koszmar nareszcie się skończył i rozpoczęło “żyli długo i szczęśliwie”.
        Przyszła Lakshmi i w menażce przyniosła lekki i nieostry, jak twierdziła, obiad. Cudowna Lakshmi. Usmażyła jeden duży pojemnik frytek prawie na czarno, w drugim był ryż z warzywnymi dodatkami, tak samo ostry, jak nasze poprzednie jedzonka, i tylko w najniższym naczyniu znaleźliśmy kleik, taki jak wczoraj. 
        Pogadaliśmy w mieszaninie różnych nieznanych języków i dobrze nam szło, rozumieliśmy się wyśmienicie. Było bardzo wesoło, bo jednak języki trochę się różnią od siebie. Zrozumieliśmy chyba dobrze, gdy powiedziała, że widziała się z Anką, którą poznaliśmy jeszcze w kraju u Krystyny. Anka przyjechała do Puttaparthi przed nami i jeszcze się nie widzieliśmy. Będą razem jutro u nas około jedenastej.    
        Gdy zostaliśmy sami zjedliśmy strasznie słodki kleik, mieszając go z ryżem pozostałym z mojego wczorajszego gotowania, nadal bez soli.
        Około czwartej mój Ukochany nagle oświadczył, że idzie na darśan do aśramu, bo czuje się całkiem zdrowy i chce podziękować Swamiemu za pomoc. Ubrał się na biało w nowo zakupione ubrania, ja zaś poszłam z nim, ale obawiałam się, że nie dam rady wysiedzieć w pozie medytacyjnej przez cztery godziny, więc usiadłam na zewnątrz. 
          Słuchałam sobie badżanów przepięknie śpiewanych przez chór przy akompaniamencie różnych dziwnych instrumentów i nawet nie wiem, kiedy minął czas. 
          Potem powoli poszłam w stronę hinduskiej kantyny, którą otwierają po darśanie, czyli o siódmej. Kolejka Hindusek poprzetykanych białymi kobietami była zakręcona trzy razy, oczywiście w osznurkowany sposób. Najpierw szło się do przodu, potem z powrotem, a potem znowu do przodu. Porządku pilnowała ochrona bardzo miłych pań w sari. 

Ołtarzyk wszystkich religii w stołówce

>Zdjęcia własne<



środa, 13 lutego 2013


Część 10.

        Mój angielski ogranicza się do kilku słów jeszcze ze szkoły, złapałam więc rozmówki, znalazłam “nerki” w rozdziale o szpitalu i próbowałam zadzwonić do Lakshmi. Jednak nie było połączenia, kobiecy głos coś mówił w telugu, może forsa mi się skończyła, nie miałam czasu sprawdzać. 
        Napisałam więc numer Lakshmi na kartce i poszłam do restauracyjki na dole w nadziei, że dogadam się jakoś. 
        Trzech miłych chłopaków, tych samych, którzy wczoraj nas obsługiwali, nie miało właśnie klientów, więc wysłuchali mnie z zainteresowaniem, ale tylko jeden coś z tego pojął. 
        Wyjął swój telefon, zadzwonił do Lakszmi i podał mi aparat. Powtórzyłam trzy razy swoje imię, żeby do niej dotarło, kto dzwoni z obcego numeru i powiedziałam dokładnie to, czego nauczyłam się z rozmówek pięć minut temu - “Potrzebuję lekarza” - też trzy razy.
-“Sai Ram, Sai Ram” - powiedziała Lakszmi wesołym głosem, i gdy już myślałam, że mnie nie zrozumiała, dodała - “zaraz przyjdę”. -
       Chłopak nie chciał zapłaty za rozmowę, więc podziękowałam - “Sai Ram!” - i ukłoniłam się składając ręce. 
        Wróciłam szybko na górę. Mój Ukochany nadal leżał zwinięty w kłębek i nie odzywał się, nawet nie jęczał. Usiadłam koło niego i gładziłam jego plecy, które już pokryły się potem. 
        Lakshmi przyszła bardzo szybko, natychmiast też zorientowała się, że to nie żarty i zadzwoniła do doktora. 
        Po krótkiej chwili przyszedł starszy, bardzo miły  gościu z torbą, która wyglądała jak damska torba na zakupy.
        Usiadł na podłodze koło materaca, na którym z trudem odwracał się mój Ukochany. Wziął go za puls i już wiedziałam, że to naprawdę jest lekarz. Trzymał rękę na pulsie w różnych miejscach, potem obejrzał język, oczy i powieki. 
        Z torby i dodatkowych woreczków nylonowych wypakował aparat do mierzenia ciśnienia, bateryjki potrzebne, by go uruchomić, ampułki, strzykawkę, jednorazowe igły, pudełeczko z wacikami i inne drobiazgi. Zmierzył ciśnienie i zapytał mojego Ukochanego, czy zgadza się na zastrzyk ze środków  przeciwbólowych. To znaczy zapytał Lakshmi, ona zaś przetłumaczyła na angielski, tak mi się zdawało, a mój Ukochany zrozumiał to, co ja i zgodził się, bo trudno, żeby nie. 
         Doktor przygotował strzykawkę, Lakshmi złamała ampułkę, podała doktorowi, on w tym czasie zdezynfekował skórę na pośladku mojego Ukochanego. Zaczął modlić się do Sai Baby i zrobił zastrzyk. Potem, cały czas się modląc, rozmasował bardzo starannie cały pośladek i z uśmiechem powiedział coś, co Lakshmi przetłumaczyła - “Już jesteś zdrowy!” - i roześmiała się promiennie.
         Doktor poszedł do domu, przyniósł jakieś tabletki i płynne lekarstwo, wytłumaczył Lakshmi, jak należy dawkować, a ona przetłumaczyła tak, jak umiała. A my zrozumieliśmy tak, jak nam się wydawało. Kazał też pić sok z kokosa, a najlepiej kilka dziennie, bo oczyszcza organizm. 
         Potem posłał Lakshmi, żeby ugotowała dla pacjenta zupę i powiedział, że jutro przyjdzie znowu koło południa.  
         Mój Ukochany siedział prosto na materacu, jakby nigdy nic się nie stało. Obawiałam się, że to tylko ulga wywołana silnym środkiem przeciwbólowym, pamiętałam to z poprzednich ataków. Ale czas mijał, Lakshmi wróciła z jakimś słodkim kleikiem, mój Ukochany go zjadł, a ból na szczęście nie wracał.
          Postanowiwszy uroczyście nie włóczyć się więcej po knajpach ugotowałam trochę ryżu bez soli, bo dotąd jej nie kupiliśmy, i zjadłam nareszcie śniadanie razem z obiadem. 
          Był wczesny wieczór naszego trzeciego dnia pobytu. 
         Tym razem spaliśmy jak przytulone do siebie dzieci, nie słysząc odgłosów dworca autobusowego, żadnego wycia psów, ani orgazmów. 



niedziela, 10 lutego 2013


Część 9.
   

      Obudziliśmy się około jedenastej. Czułam się świetnie. Poleniuchowaliśmy jeszcze  troszkę, poopowiadaliśmy sobie różne bzdurki i czułości. 
- “Leż, leż” - powiedział wesoło mój Ukochany - “zrobię pyszną herbatkę“.
          Wziął tacę i przygotował szklanki, które wczoraj przezornie wyparzyliśmy i położyli do góry dnem na wypadek, gdyby spodobały się jakimś prusakom.
          Nagle odwrócił się do mnie i z jękiem zaczął powoli osuwać się na materac. Zerwałam się na równe nogi. Natychmiast przypomniałam sobie, że niecały rok temu miał piasek w nerkach. Na zakończenie leczenia zrobiono mu co prawda ultrasonograf, który wykazał, że nerki są czyste, najwyraźniej jednak się mylił. 
          Bo pod moimi nogami leżał na podłodze mój Ukochany z klasycznymi objawami ataku. Najpierw leżał na boku, potem klęczał w pozycji płodowej zwinięty w kłębuszek i zupełnie przestał się odzywać. Byłam w takiej panice, że spociłam się jak ruda mysz. 
         Wysłałam w eter błaganie o pomoc, potem trochę oprzytomniałam i napisałam sms do przyjaciółki, która jak to mówią, widzi trochę więcej, niż inni. Odpisała, że to faktycznie nerki i już robi zabieg na odległość. Napisałam też do Krystyny, która odpisała - “Spokój, spokój, Swami zajmie się wszystkim”. I faktycznie usłyszałam jak mój Ukochany szepce - “Swami, pomóż mi, Swami, pomóż mi”.
          Zabieg na odległość spowodował, że mój Ukochany podniósł się z trudem i powlókł do łazienki, gdzie zaczął wymiotować. Usiadł na sedesie mówiąc, że nie może zrobić siusiu, a bardzo ma ochotę. Po czym znów zwymiotował. 
- “Nie masz jakiś środków przeciwbólowych?” - zapytał. 
On, taki przeciwnik lekarstw, musiał naprawdę strasznie cierpieć.
- “Mam i dam ci, jeśli chcesz“.-
- “Daj” -
          Podeszłam do zlewu, ale nie było wody. Normalnie cały czas kapie, bo kurek jest nieszczelny, a jak potrzeba, to nie ma. Poszłam do łazienki zobaczyć, czy tam jest woda. Trzy dorodne prusaki rozbiegły się w popłochu, gdy zapaliłam światło. Wiem, jak trudno zabić prusaka. Miałam bose stopy, więc wskoczyłam w klapki i chciałam je nadepnąć. Mokra posadzka była jednak śliska i zanim zdałam sobie sprawę z tego, co się dzieje, rąbnęłam głową w ścianę i upadłam z wielkim łomotem. 
         Krzyk mojego Ukochanego był tak rozdzierający, a moje imię w najczulszej swej wersji powtórzone tyle razy, że obudziłoby mnie z martwych.
- “Już dobrze, dobrze, dobrze”- powtarzałam zbierając się z kafelek i wpadając w ramiona Ukochanego. 
- “O mało nie umarłem, skarbie, skarbie, kochanie” - przytulał mnie z całych sił, swoim ciałem chroniąc mnie przed niebezpieczeństwem.
- “Już dobrze, dobrze…”- mamrotałam. Czułam całym sercem jego miłość, jego bezbrzeżną miłość do mnie.
        Objęci wróciliśmy do pokoju, gdzie śmialiśmy się i płakali jak zwariowani, jakbyśmy się utracili i odnaleźli.
        Powtórnego wstrząsu mózgu chyba nie miałam, za to zaczęła mi rosnąć dorodna śliwa na skroni, ale na szczęście trochę powyżej najdelikatniejszego miejsca. Śmiejąc się przykładałam po kolei zimne, metalowe naczynia, by zmniejszyć opuchliznę, tak jak to robiła moja mama, gdy nabiłam sobie guza. Tak jak to robiłam moim córkom, gdy one gdzieś zarobiły stłuczkę.
        Przyniosłam wodę, prusaki ze stresu gdzieś się zaszyły, zagotowałam, zrobiłam lekką herbatkę i podałam mojemu Ukochanemu dwie pastylki przeciwbólowe.
        Niestety już chwilę później znów zwymiotował, więc chyba nie zdążyły zadziałać. Nie chciał jednak przyjąć następnych.
        Przyszedł sms od naszej przyjaciółki: 
- “Jeżeli zacznie wymiotować, wezwij lekarza” - 
        Było to trochę poniewczasie, bo wymiotował już trzy razy, ale był to też znak, że nie ma na co czekać.



wtorek, 5 lutego 2013




          
Część 8
          Mój Ukochany znowu zaczął się skarżyć na ból pleców, więc powoli poczłapaliśmy do domu. Tuż pod naszym mieszkankiem jest, co zauważyliśmy już wczoraj, “Darjeeling Restaurant“, więc zajrzeliśmy do niej. Usiedliśmy przy jednym stoliku, ale jakaś Hinduska siedząca z dwoma koleżankami kazała nam się rozdzielić i w knajpce mającej trzy stoliki siedzieliśmy osobno. 
          Potem przyszedł kelner i pozwolił mojemu Ukochanemu przysiąść się do mnie, ale po drugiej stronie stołu, może liczył jeszcze na jakiś klientów, a my zajmowaliśmy dwa stoliki. 
         Wybraliśmy coś z karty na chybił-trafił, okazało się, że to samo, co jadły Hinduski, tylko że nam podał łyżki, a one jadły palcami. Mieszały składniki na tacy i wkładały do buzi. Jedna robiła z dłoni coś w rodzaju tubki i wyciskała sobie do ust. Bardzo elegancko i dystyngowanie. 
         Przyszedł jakiś nowy klient i znów dostał to samo - albo to specjalność zakładu, albo nic innego nie mieli. Na metalowej tacy z przegródkami podano nam kupkę ryżu i dwa inne składniki, jakieś jarzyny w sosie, jedno żółtym, pewnie curry, drugie czerwonym oraz małą miseczkę z zielonym sosem. Ostre było jak cholera, nawet nie mogę powiedzieć, jak smakowało. Ładnie za to wyglądało, to pewne.
         W doskonałych humorach poszliśmy spać. Niestety, mój Ukochany nie może zasnąć przy brzęczeniu komarów, a okazało się, że jest  ich trochę w naszym mieszkanku, mimo siatek w oknach. Tak więc kładliśmy się na materacach, gasiliśmy światło. Potem na moje hasło “komar” mój Ukochany delikatnie wstawał z materaca, świecił światło i tłukł komara dobrze widocznego na białej poszwie. Nie wiem dlaczego, ale to mnie komary atakowały przede wszystkim. Znowu kładliśmy się, ja jak pies gończy wystawiałam następnego komara, i zabawa powtarzała się, aż do wyczerpania ilości komarów. To znaczy chyba wciąż latały, ale ja usnęłam i już ich nie słyszałam. 
         Obudził mnie koszmarny ból żołądka.
         Bolało mnie tak, że miałam zawroty głowy, co przypomniało mi o wstrząsie mózgu. Po prostu nie mogłam się podnieść, a potem utrzymać na nogach. Mój Ukochany natychmiast się obudził i pomógł mi dojść do łazienki. Siedziałam na sedesie i nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Słabym głosem poprosiłam o wiaderko z wodą i łyżkę. Zmusiłam się do wymiotów i to mi trochę pomogło. Siedziałam i czułam się jak wulkan wypluwający gorącą, rozżarzoną lawę. Mój ostatni posiłek wchodząc do brzuszka był ostry, ale nie zdawałam sobie sprawy, jak ostry będzie wychodząc. “Najostrzejsze chili świata” - pierwsza nagroda w konkursie. Siedziałam, dyszałam i co chwilę okazywało się, że erupcja jeszcze się nie skończyła. W końcu przepłukałam usta mineralną, położyłam się spać. 
         Obudził mnie okrzyk orgazmu. Jakaś młoda kobieta powiadamiała całe Puttaparthi, że właśnie się kocha. Uśmiechnęłam się do siebie, ciesząc się, że jest szczęśliwa. Posłuchałam jeszcze kilku okrzyków i próbowałam zasnąć.
         Niestety, mój wulkan nie był nieczynny i znowu pół godziny siedziałam w ubikacji. Mój Ukochany też oczywiście się obudził i dodawał mi otuchy.
W końcu dowlokłam się do wyra i usnęłam. 
         Po godzince obudziły mnie klaksony na dworcu autobusowym, było wpół do piątej. Znów posiedzenie w kibelku, rzyganko i mogłam się położyć. Do gardła podchodziły mi fale palące jak lawa, ale postanowiłam się przyzwyczaić, po prostu nie miałam już siły. 

piątek, 1 lutego 2013

Część 7.

           Minęła jedna chwila, druga, a my nie zasypiamy. No tak. Wyspaliśmy się przez pół dnia, do tego zmiana czasu, trudno się dziwić. Na dodatek straszny hałas, jakieś cykady, czy co, woda gdzieś się głośno leje, a jakiś najbliższy sąsiad zaczyna remont waląc młotkiem chyba w naszą ścianę. Ludzie śmieją się i gadają, i co chwilę głośno odzywa się melodyjka z jakiejś pozytywki. Więc zaświeciliśmy znowu, wypakowaliśmy rzeczy i próbowaliśmy jakoś się zadomowić. Poczytaliśmy książki, a w tym czasie Puttaparthi powoli kładło się do snu. 
           Było już chyba po dwunastej, gdy wszystko ucichło. Pozostał tylko dźwięk cykad i woda lejąca się chyba z rynny. Rano sprawdzimy. 
           Nie wiem, jak długo spałam, gdy obudziło mnie wycie. Zauważyliśmy tutaj masę psów, chyba bezpańskich. Są ciche i nie zaczepiają ludzi. Aż tu jakiś pies poczuł się królem Puttaparthi. Teraz posłuchacie, co ja mam do powiedzenia! Chyba pobudził wszystkich, bo jakieś dziecko zaczęło mu wtórować. 
          Myślałam, że nigdy nie przestaną. Próbowałam się przyzwyczaić, bo mam taki sposób, że staram się polubić to, czego nie mogę zmienić. W końcu podziałało. Czy pies przestał, czy ja usnęłam, naprawdę nie wiem.
          Obudził mnie straszny hałas. Autobus używał klaksonu ile tylko wlezie, a kilkaset, jak mi się wydawało, kobiet usiłowało go przekrzyczeć, opowiadając sobie podniesionym głosem jakieś fascynujące zdarzenia, zapewne z całego życia. Pokrzykiwania mężczyzn i gwizdki dopełniały całości. No tak, mieszkamy przez ścianę z dworcem autobusowym! I pomyśleć, że sprzedaliśmy dom, bo uważaliśmy, że na skrzyżowaniu dwóch asfaltowych dróg poza małym miasteczkiem jest zbyt głośno! W końcu chyba kobiety załadowały się do autobusu, ten użył klaksonu jeszcze kilka razy i nastała cisza. 
          Obudziliśmy się około jedenastej. Plecy mnie bolały i byłam kompletnie wytrącona z równowagi. 
          Zwlekliśmy się z wyra. Ponieważ byliśmy okropnie głodni, mój Ukochany,  wziął jakąś metalową miskę, którą znaleźliśmy w kuchni, żeby uniknąć pakowania jedzenia w gazetę i poszedł do sąsiedniej restauracyjki. Przyniósł ryż z jakimiś dodatkami w misce przykrytej gazetą tak solidnie, że była po prostu wbita w jedzenie. Doszliśmy do wniosku, że ta gazeta musi mieć jakieś ukryte znaczenie, bo po co by się tak upierali, że ma być i koniec! Ryż był strasznie ostry, ale byliśmy głodni, zresztą wszędzie było tak samo ostro. Zjedliśmy. 
         Potem przyszedł Ramesh, a za chwilę Lakshmi, jego żona z malutkim dzieckiem na ręku. 
        -”Sisters son, sisters son - powtórzyła kilka razy wskazując na tłuściutkie, słodkie i śliczne stworzonko. Tyle po angielsku to my rozumiemy.



Lakshmi jest chodzącym dobrym humorem. Uśmiechnięta, entuzjastyczna, taki dobry duszek. Jest pulchniutka i bardzo chętnie się przytula. Krystyna opowiadała, że maluje wzory na kuponach materiału na sari i dobrze na tym zarabia. Zaprosiła nas do siebie, ale nie wiem, czy to tylko kurtuazja, bo nie znamy tutejszych zwyczajów. 
         Ramesh przyniósł telefon komórkowy i kartę. Zapłaciliśmy i teraz już mamy wszystko. Ramesh wstawił swój numer i numer Lakshmi do spisu na wszelki wypadek. Posiedzieliśmy jeszcze trochę i poszli sobie.
        Ramesh jest właścicielem sklepu z miejscowymi instrumentami muzycznymi, naprzeciwko bramy aśramu. Wiedzieliśmy o tym od Krystyny. 
  
        Wobec tego my też wybraliśmy się, bo byliśmy ciekawi, jak wygląda aśram za dnia. Mój Ukochany skarżył się na ból w plecach, ale wiadomo, materac twardy jak decha, w domu tak nie mamy.
        Znowu brama, kontrola, zaczynamy się przyzwyczajać. 
        Wędrując tu i tam wśród domów i ogrodów odkryliśmy Centrum Handlowe, oczywiście pod wezwaniem Sai Baby. Dla kobiet czynne dwie godziny rano, dla mężczyzn, dwie po południu.  Przestaliśmy dziwić się czemukolwiek. 
         Dla mężczyzn miało być otwarte już za godzinę, więc pospacerowaliśmy wśród domów dla pielgrzymów, niektóre były okrągłe, inne prostokątne jak bloki, wszystkie w kolorze kremowym, to dla bogatszych, a dla Hindusów baraki, jedna hala i same materace, oczywiście osobno kobiety, osobno mężczyźni. Wszędzie stare drzewa, kwitnące kwiaty, przystrzyżone żywopłoty, wszystko podlane i starannie utrzymane. 
          Przed wejściami narysowane kredą mandale, przejdzie się kilka razy i już znikną. 




Napiliśmy się wody z orzecha kokosowego przez słomkę, podziwialiśmy zręczność i precyzję operującego maczetą i czas minął.            
         Usiadłam na murku pod drzewem, starannie unikając sąsiedztwa mężczyzn i oddałam się czekaniu, podczas gdy mój Ukochany stał w kolejce razem z co najmniej setką innych chętnych na zakupy. W końcu bramy raju się otworzyły i wszyscy zniknęli. Ci, którzy potem dochodzili, przynajmniej nie musieli stać w kolejce.



          Trwało to chyba dużo więcej niż godzinę. Ale co tam. Wyciszenie, relaks, medytacja, po to przyjechałam. I tylko zżerała mnie ciekawość, co tam jest takiego, że chłopy stały tyle czasu  i mój też, chociaż dobrze go znam i wiem, że już po trzech minutach shoppingu zaczyna być nerwowy, a po pięciu wychodzi i mówi, że poczeka na zewnątrz. Wreszcie wyszedł dźwigając siaty.
          Kupił dla siebie ciuchy: bawełniane białe spodnie, haftowaną maszynowo bluzę, koszulę też z haftem, jeszcze jedne spodnie, co do których sądziłam, że są rozmiar 60, a sprzedawca powiedział podobno, że w sam raz, czyli 42, no ale były ściągane w pasie na konopny sznurek. 
          Do jedzenia mój Ukochany kupił to, co wydawało mu się najbardziej bezpieczne, czyli ryż, herbatę i płatki kukurydziane tej samej firmy, której płatki można kupić chyba na całym świecie, nie będę robić reklamy, chociaż może by dobrze zapłacili. No i proszek z jakiś orzeszków, ale nie potrafił wytłumaczyć, do czego mogłoby się to nam przydać. Z zakupów był zadowolony, to najważniejsze. 
          W budce, - uwaga na osobne miejsca przedzielone barierką, kobiety kupują po prawej stronie, mężczyźni po lewej, - kupiliśmy następną upiornie słodką kawę. Przyjrzeliśmy się procesowi produkcji - sprzedawca nabierał cukier brzegiem tekturowego kubka, na oko jedną trzecią i do tego lał kawę z ekspresu razem z mlekiem. Zrezygnowani wypiliśmy, chociaż nie cierpimy mleka, nie mówiąc o cukrze.