czwartek, 18 kwietnia 2013


Część 25
         Jest rano, dobrze przed godziną siódmą, siedzę na ganku, na wysokości pierwszego piętra i patrzę jak moja mała uliczka budzi się ze snu. To znaczy, ze snu obudziła się zapewne już dawno, ale aktywność na zewnątrz zaczyna właśnie teraz. Uliczka, a raczej zaułek jest stromy, ale nie za bardzo, pokryty betonem, jak wszystkie inne uliczki w Puttaparthi, w bardzo fantazyjny sposób, bo pod ścianami, koło schodków i losowo, jak mi się wydaje, a zapewne w bardzo przemyślany sposób, dołożono do mniej więcej gładkiej powierzchni dodatkowe placki betonu. 
           Teraz dwie kobiety z sąsiednich domów wychodzą z miotełkami chyba ze słomy ryżowej i schylone zamiatają beton podnosząc strasznie dużo kurzu. Teraz kolej na mycie. Wynoszą wiaderka z wodą i myją beton. Woda ścieka gdzieś na niższe partie, ale tam nikt nic nie myje, chyba tylko te dwie są takimi czyścioszkami. 
          Uliczką przechodzi wyprostowana jak struna Hinduska z płaskim koszem na głowie, w którym jest jakaś zielenina, wyglądająca jak flance roślinek do zasadzenia, tyle tylko, że tu nie ma żadnych ogródków. Mimo, że nawołuje śpiewnie, nikt nic nie kupuje. 
         Teraz przechodzi Hindus, który żałuje swojego gardła, bo ewentualnych chętnych zwołuje bębnieniem na tamburynie, zaraz po nim idzie drugi, też z jakimś bębenkiem, widocznie tamten był tylko heroldem, a ten drugi wykonuje jakąś usługę, bo wchodzi do jednego z domów. 
         Jedna z moich czyścioszek przed swoim domem rysuje  mandalę sypiąc jakiś proszek wyglądający jak mąka. Potem mandalę uzupełnia świeżymi kwiatkami, które przyniosła z domu - może mimo wszystko ma na podwórku, którego nie widać, jakiś ogródek?  
         Pojawia się ten drugi Hindus, którego zaanonsował tamten z tamburynem i przekonuję się, że to młody chłopak, który chyba żebrze, bo stoi chwilę przed domem, a potem idzie dalej. Chyba nic nie dostaje. Przypominają mi się żebracy zarażeni trądem, którzy też w ten sposób ostrzegali innych przed bliższym kontaktem, ale mam nadzieję że to nie jest trędowaty.
        Już słychać śpiewy z aśramu. Męski głos, jednostajny jak głos muezina recytuje Wedy dokładnie tak samo każdego dnia, aż zaczynam podejrzewać, że to głos nagrany. 
         Uliczką przechodzi teraz dwóch chudych Hindusów w prześcieradłach, jak to nazywam, owiniętych wokół bioder, ukazujących nogi tak szkieletowate, jak u kościotrupa. Sądzę, że to jakaś cecha genetyczna, bo często Hinduski, skądinąd całkiem pulchne, mają nogi zupełnie bez łydek i ud. Ciekawe, czy piękne aktorki z Bollywood też ukrywają takie brzydkie nogi pod błyszczącymi sari.     
         Przechodzi sprzedawca czegoś z termosa, bo dźwiga dwa duże pojemniki, jakich używa się w wojsku i zachęca wołaniem, ale nie ma chętnych, przynajmniej na tym odcinku uliczki, który obserwuję. 
          Dziewczynka z wielkimi, białymi wstążkami w czarnych włosach idzie z wdziękiem dźwigając tornister i koszyczek w ręku, teraz inna, większa, w białym sari przyciska do piersi kilka książek. I jeszcze jedna, w granatowym fartuszku i z kokardami, też z tornistrem i koszyczkiem. Uliczka na chwilę pustoszeje, tylko jakieś sąsiadki przemykają czasem z domu do domu. 
         Młody Hindus z brzuszkiem, co tu jest rzadko spotykane, ma na koszulce nadrukowany napis: Radio Sai i pewnie spieszy do aśramu, gdzie to radio ma swoją siedzibę. Chłopiec w granatowych spodniach i białej koszuli wyprowadza rower i też gdzieś się wybiera. 
         Uliczką bardzo szybko przebiegają trzy psy, chyba dwa gonią tego pierwszego, bo za chwilę słuchać skowyt, najprawdopodobniej oberwał za naruszenie terytorium. 
          Moja uliczka zakręca w lewo, a na tym zakręcie stoi dziewięciopiętrowy blok, który dziwnie wygląda wśród jedno- i dwupiętrowych domków. Przeprowadzają tam jakiś remont, a może tylko prace wykończeniowe, bo wieczorem widzę światło tylko w jednym oknie. Codziennie na kilka godzin pojawia się tam ekipa budowlana. Zza rogu wychodzą też Hinduski, przeważnie młode dziewczyny, które pełnią rolę taśmociągu, jak przed wiekami niosąc ciężary na głowach, w tym okropnie ciężkie pustaki betonowe, po trzy sztuki na głowę. Robią to z takim wdziękiem, że nie do opisania.
          Czasem jeszcze ktoś przechodzi moją małą uliczką, ale do czwartej powoli usypia ona w rytm badżanów, które nadal. sączą się z aśramu. Budzi się do życia wraz z zapadający zmierzchem….

niedziela, 14 kwietnia 2013


Część 24

           Rozmawiając o dziele Sai Baby wędrujemy ścieżką w dół stoku, aż pod drzewo medytacyjne. Otoczone jest kręgiem kamieni i małymi murkami, na których można usiąść do medytacji. Jest to duże drzewo, nie znam gatunku, które wypuszcza z gałęzi korzenie powietrzne, jak nasz doniczkowy filodendron. Korzenie te wrastają w ziemię, tworząc następne pnie. I tak drzewo się przemieszcza, zajmując coraz większy obszar. 
           Kilka osób siedzi w skupieniu pod drzewem, siadamy i my na chwilę. Jest cudownie cicho, jakby nie było obok gwarnego Puttaparthi, i pogrążamy się w błogości. Potem milcząc wracamy do domu. 


           Po obiedzie chwilę śpimy. Są takie dni, gdy jeszcze nie czuje się upału i takie, gdy czuć już gorący oddech lata. Dziś jest gorąco, szliśmy niezacienioną drogą i czujemy się zmęczeni.
          Budzimy się, gdy do naszego mieszkanka docierają pierwsze słowa Wed, śpiewanych na rozpoczęcie darśanu. Powoli zbieramy się, bierzemy poduszki do medytacji i idziemy do aśramu.
           Okazuje się, że przez noc znikła cała dekoracja - może to był wystrój z okazji Nowego Roku, w każdym razie z hali medytacyjnej zniknęły łańcuchy staniolowych pasków, choinkowe oświetlenie, parasole, latawce i cały ten tani, odpustowy blichtr. Hala prezentuje się teraz o wiele dostojniej.
           Dość długo czekamy na Sai Babę, śpiewając badżany i hymny. Duża orkiestra gra na różnych dziwnych instrumentach, czas szybko mija. W końcu przyjeżdża osobowym autem, w którym siedzi na wózku inwalidzkim.
         Pomocnicy wytaczają wózek z auta. Widać, że Sai Bab jest już stary, gdy wiozą go wśród siedzących tłumów. Czasem ktoś próbuje wstać, ale służba porządkowa czuwa. Listy do Sai Baby trzeba podać komuś z obsługi, a on podaje mu do ręki. 

          Dziś byłam świadkiem materializacji złotego naszyjnika. Błysnęły flesze, bo chociaż nie wolno zwykłym odwiedzający wnosić aparatów fotograficznych, co jest kontrolowane przy wejściu, jednak cały czas darśan jest filmowany, a szczególnie ważne momenty dodatkowo fotografowane. 

             Mój Ukochany znów został dziś wyróżniony, dostał z wielkiej misy z darami od Sai Baby szare ciasteczko, coś w rodzaju chałwy. Jeszcze przed wyjściem z darśanu spotkał Marka i ten wziął go do kaplicy medytacyjnej, do mandiru Sai Baby. Mieści się w niej niewiele kobiet i mężczyzn, więc kolejka ustawiła się duża. Jednak oni się załapali i mój Ukochany opowiedział mi z zachwytem, jak silnych emocji tam doznał. Można w niej przebywać niestety tylko 10 minut.
          Poszliśmy razem na kolację, kolejka kobiet była bardzo długa, ale jedzenie naprawdę smaczne.
          Po kolacji postaliśmy trochę koło budki z kawą, ale nasi rodacy są czasem bardzo męczący i niezadowoleni ze wszystkiego, więc szybko ich opuściliśmy.
          Mamy teraz nowy zwyczaj, że wieczorem idziemy do restauracji, jeżeli tak można nazwać ten lokal, na herbatę masala, bardzo ostro doprawioną i z mlekiem. Traktujemy ją jako lek na przeziębienie, bo niestety znów kaszlemy i mamy katar.
         Zaczęliśmy też używać wibuthi. Jest to białawy proszek mineralny, którego pokłady znajdują się w pobliżu Puttaparthi. Na początku działalności Sai Baba materializował ten proszek, którego wielkie ilości sypały się z przewróconego do góry dnem dzbana, do którego wkładał rękę. 
         Teraz błogosławi pozyskane ze złoża wibuthi, jak opowiedzieli mi rodacy. Ma ono podobno niezwykłe właściwości lecznicze, o których postanowiliśmy się przekonać na własnej skórze. Na skórze w sensie dosłownym, bo mam na udzie czarny pieprzyk, który budzi mój niepokój i postanowiłam go codziennie smarować wibuthi.
        Także po każdym posiłku, gdy wychodzę z kantyny, biorę odrobinę wibuthi, która jest w miseczce przed portretem Sai Baby i jak Hinduski robię kropkę na czole, a resztę zlizuję z palców. 

wtorek, 9 kwietnia 2013


       Opowiadałam już o Aniołach, których ślady spotkałam na swej drodze, o miejscach pięknych jak z bajki, najwyższy więc czas opowiedzieć o mrocznej stronie  życia.
      Prawie w środku Niemiec, ale trochę na północ i zachód, jest niezwykłe miejsce. 
Chroni swe tajemnice, strzeże je przed badaczami, niechętnie opowiada coś o sobie, choć jego dzieje są fascynujące. 
      To Externsteine.



       Pojechaliśmy tam z grupą radiestetów  ze „Stowarzyszenia Polskich Radiestetów w Niemczech”,  którego jesteśmy współzałożycielami. Grupa składała się z dwudziestu kilku osób. 
       Spotkaliśmy się w Hotelu „Pod Żabą”, który prowadził były marynarz. Osobliwością tego hotelu jest to, że goście są proszeni o przywiezienie, oprócz zapłaty oczywiście, jakiejś żaby. My przywieźliśmy obrazek, bardzo zresztą ładny, żaby duszącej bociana. Na miejscu okazało się, że nie byliśmy zbyt oryginalni, najróżniejszych obrazków były po prostu setki. Oprócz tego maskotki zalegały wszystkie kąty, w każdym pokoju było ich kilkanaście.  Na ścianach, gzymsach, pólkach, fotelach i kanapach, nawet na lampach i suficie królowały żaby. Marynarz chodził marynarskim krokiem, był bardzo gruby, brodaty i wesoły. Jedzenie było pyszne, ale chyba udek żabich nie podawano. 
       Rano, po śniadaniu całe towarzystwo pojechało do Lasu Teutoburskiego na spotkanie ze starogermańską magią.
      Jeżeli jakieś czarownice wybierają się w tej okolicy na zlot, to na pewno lecą na miotłach odwiedzić Externsteine. Takie nieodparte wrażenie mieliśmy, gdy wychodząc z lasu na otwarty teren zobaczyliśmy je pierwszy raz.


Łagodna dolina przedzielona jest palisadą ogromnych  wieżyc z piaskowca. Sama natura stworzyła to dzieło. Wygląda jak dolna szczęka jakiegoś potwornego giganta pełna nierównych zębisków. Nie ma wprost określenia. Ani z przodu przed nimi, ani z tyłu doliny nie ma żadnych skał, tylko ten jeden pas ostańców z jakiejś zamierzchłej epoki. Trudno się dziwić, że budziły wyobraźnię już w pragermańskich czasach. 


Prawdopodobnie wędrowne plemiona odkryły to miejsce i zauroczone jego niezwykłą mocą urządzały tu rytuały. Na szczyt jednej z wieżyc można wejść po skalistych schodkach, przez mostek przejść na sąsiednią wieżę i zobaczyć dużą niszę wykutą w skale z rodzajem wąskiego ołtarza. Nad nim widać okrągły otwór. Jedna z teorii mówi, że to neolityczne obserwatorium astronomiczne, a w otworze pokazuje się słońce w dzień wiosennego zrównania.


Gdyby to było takie proste, co roku przyjeżdżaliby obserwatorzy i już nie byłoby żadnych tajemnic. A jednak tak nie jest. 
      Legendy mówią także, że w zamierzchłych czasach rósł tutaj ogromny dąb podtrzymujący sklepienie niebios, ale został wycięty przez Karola Wielkiego, co dało początek długotrwałym wojnom. W każdym razie po interwencji Karola pogańskie kulty odeszły w niepamięć, a w skałach pojawili się eremici. 



Wykuli następne jaskinie, a w jednej urządzili kaplicę. Na ścianie można podziwiać do dziś wspaniałą płaskorzeźbę przedstawiającą zdjęcie z krzyża, jeden z największych i najpiękniejszych wczesnośredniowiecznych reliefów tego typu w Europie. 
Co dziwne, pod krzyżem widać korzenie jakiegoś ogromnego drzewa. Czyżby to były korzenie świętego dębu... 
   
Nas także najbardziej interesowały korzenie starogermańskie. Jedna ze skalnych wieżyc pochyla się nad czarnymi wodami jeziora i choć wiedzieliśmy, że jezioro powstało dopiero w XIX wieku na fali zainteresowań romantycznych, jednak wyobraźnia raczej widziała ofiary rytuałów strącane ze skał w przepaść. Poszliśmy więc nad jezioro. Tam w bocznej skałce natrafiliśmy na jeszcze jedną niszę.


Po prostu horror. W półce skalnej było dokładnie odtworzone wgłębienie, może trzydziestocentymetrowej głębokości, na kształt ludzkiego ciała. To na pewno było miejsce, gdzie kładziono ofiarę, a z boku był rowek, chyba na ściekającą ludzką krew! Miejsce to zasłonięte było kratą. Ponad tym ołtarzem był okrągły otwór, może na lampę lub coś innego. Wiało grozą zupełnie realnie, szczególnie, że w przewodniku nie było na ten temat ani słowa! 
         Nasza dyżurna radiestetka wahadełkiem sprawdziła promieniowanie, a nam dech zaparło, bo wahadełko nie tylko zaczęło się kręcić jak szalone, ale na dodatek w lewo, co jak wiadomo, oznacza wszystkie możliwe złe siły. Zrobiło nam się naprawdę niewyraźnie! Poczuliśmy w ten przepiękny, słoneczny dzień prawdziwy zimny dreszcz. 
          Prędko oddaliliśmy się z tego miejsca. Trudno powiedzieć, czy to tylko wyobraźnia, czy jednak coś jeszcze... 
                                                                                                                             > Zdjęcia z internetu <

Część 23
          Poznajemy tutaj wielu ludzi, którzy z katolicyzmu przeszli właśnie na saibabizm połączony z hinduizmem i teraz wielbią Babę śpiewając badżany, modląc się do Ganeszy i okrążając betonową, pomalowaną na “kolory naturalne”, ubraną w prawdziwe szaty i obwieszoną festonami kwiatów figurę pięciogłowej Gayathri zgodnie z ruchem wskazówek zegara siedem razy. I robią to z podziwu godnym oddaniem i zaangażowaniem. Zafascynowali się formą, nie słuchają treści. 
           Chęć zmiany religii jest dla mnie czymś dziwnym i niezrozumiałymi. Bóg jest jeden, uczą wszystkie religie objawione, Religie Księgi. Schody zaczynają się dopiero, gdy różnicuje się Boga. Zamiast jednego, powstaje wielu Bogów, po jednym dla każdej religii. Ci Bogowie nie są wcale jednakowo dobrzy, najlepszy jest oczywiście Bóg osoby, która właśnie o nim mówi. -“Mój Bóg jest lepszy od muzułmańskiego Boga, który nie jest prawdziwy” - to zdanie chrześcijanina. -“Mój Bóg jest prawdziwy, a mormoński nie” .-” Czczę prawdziwego Boga, nie tak jak ci jehowici“--. -” Bóg Starego Testamentu jest dla mnie nie do przyjęcia, bo jest mściwy”-. -”Krishna jest jakimś Bogiem z bajki, a nie prawdziwym Bogiem”- .

          Znajomość własnej religii jest wśród katolików zastraszająco nędzna. 
Mój znajomy, który ogólniak skończył w klasztornej szkole z internatem, oburzył się na mnie, gdyż w trakcie rozmowy oświadczył, że Modlitwa Pańska “Ojcze nasz…” jest modlitwą nie do Boga Ojca, który wszystko stworzył i wszystkim rządzi, tylko do Jezusa, a ja się uśmiałam z jego ignorancji. I nic nie pomógł cytat z Nowego Testamentu, w którym Jezus uczy apostołów, jak modlić się do Ojca. On i tak wiedział lepiej niż sam Jezus.   
         Oskar Wilde napisał w “Buncie aniołów”, że chociaż Bóg wysłał na ziemię swojego Syna, by pomógł ludziom wrócić do Niego, nic to nie pomogło, bo teraz czczą wysłannika, a o Bogu nadal nie pamiętają.  
        Nawet najbardziej zagorzałe dewotki nie znają podstawowych prawd wiary, za nic mają słowa Jezusa, za to za swojego księdza z parafii gotowe są zabić. 
        Obawiam się nawet, że najwyżsi hierarchowie też za nic mają słowa Jezusa.

        A Sai Baba naucza: -Każda religia prowadzi cię do zjednoczenia z Bogiem. W każdej religii najważniejsza jest Miłość i możesz ją okazywać każdej istocie w najwspanialszej, najpełniejszej, najdoskonalszej formie, bo każda religia jest po to stworzona.
        Każda religia ma swoje rytuały i metody poznania ludzkiej natury, każda też ma sposoby na poznanie natury Boga i zbliżenia się do niej. A że człowiek i jego psychika kochają rytuały, każda religia wykorzystuje ten fakt dla siebie.
        Hinduizm, najstarsza z religii świata, która wypracowuje swoje metody od siedmiu tysięcy lat, a opisuje je od pięciu tysięcy z niesamowitą wręcz szczegółowością, łącznie z opisem strunowej budowy Wszechświata, najnowszym odkryciem fizyki, wciąż pozostaje hinduizmem. Jej formy przekazu dostosowują się do zmieniających się warunków życia na Ziemi poprzez Awatarów, którzy rodzą się w ludzkiej postaci, by w danym, często przełomowym dla ludzkości momencie pomóc rozpoznać i odnaleźć boskość w każdym stworzeniu, odtworzyć utracone połączenie z Bogiem. 
          Za takiego Awatara podaje się Sai Baba. Jego posłaniem, można to być może tak podsumować, jest stworzenie Unii Wszystkich Religii, znakiem jest lotos, na którego pięciu płatkach są symbole pięciu największych współcześnie religii: chrześcijaństwa, judaizmu, islamu, buddyzmu i hinduizmu. Ponieważ Sai Baba urodził się i wychował w hinduizmie, nigdy go nie opuścił, lecz poprzez rytuały hinduizmu pokazuje nową, a może starą, lecz zapomnianą prawdę: “Kochaj wszystkich, wszystkim służ“.   
        Jednak niestety, tak mi się wydaje, poznaje też smak goryczy, które poznali jego poprzednicy, również Jezus. Charyzmatyczna postać Sai Baby, jego cuda, wspaniałe czyny, miłość promieniejąca, ogarniająca wszystkich i wszystko, tak zachwyciła jego wyznawców, że grzeją się w jego blasku, czują się wybrani, zaproszeni i przez to lepsi od innych, a ich Ego jest uszczęśliwione. Blask, blichtr, cuda i niezwykłości przesłaniają wszystko.
        Niewielu w spokoju i ciszy, bez rozgłosu, spełnia jego nauki. A może się na szczęście mylę, może teraz jest ten czas, ten moment historii świata, że nauki i posłanie tego właśnie Awatara dotrą do serc słuchaczy…