czwartek, 23 maja 2013


Część 29

          Włóczymy się od sklepu do sklepu, sami nie wiedząc, czego chcemy. Tu kupimy ściereczki, tam spodnie z bawełny, zjemy ogórki z masalą, albo ananasa. Mój Ukochany kupuje dla swojej wnuczki strój, tak zwany pendżab, bardzo ozdobny, niebieski ze złotym, może pójdzie w nim do szkoły ma zabawę karnawałową. I tak łazimy bez celu, aż robi się szarawo i już można iść do biura podróży. Jeszcze coś jemy na kolację i jesteśmy gotowi na przygodę. 
           Pracownik biura prowadzi nas na sąsiednią ulicę, gdzie stoją ich autobusy. Wietrzę podstęp, bo ciągle nie mogę uwierzyć w autobusy sypialne. 
          Robi się już ciemno, chodnik zastawiony jest stertami jakichś pudeł i pakunków. Przychodzi facet i mówi, że małe opóźnienie, pojedziemy o 9,30. Pasażerowie znudzeni stoją na chodniku. Gdzie jadą, nie wiemy. Zero informacji. 
          Z tego wszystkiego zaczepiamy jakiegoś faceta, Kanadyjczyka, który, jak się okazuje, też jedzie do Gokarny, bo tam mieszka, jak mówi. Magda go zagaduje, bo popatrzył na nas z przepięknym uśmiechem i jestem pewna, że to Francuz, ale jak widać Kanadyjczycy też się pięknie uśmiechają.  
          W końcu podjeżdża  autobus, ale nie nasz. Podchodzą do niego nie tylko pasażerowie, ale także tragarze w specjalnych turbanach na głowach. Dwóch, a czasem trzech mężczyzn podnosi ciężar i umieszcza go na głowie tragarza bardzo ostrożnie i precyzyjnie, by złapać środek ciężkości. Teraz tragarz niesie go bez widocznego wysiłku, wchodzi po drabinie na dach autobusu i tam zrzuca schylając głowę. Dziwimy się, że nie łamie przy tym karku. Kilku facetów na dachu układa paczki, worki, tłumoki, zapakowane opony i co tam jeszcze, po czym przykrywają wszystko plandeką i obwiązują sznurami. Widocznie autobusy pełnią także funkcję ciężarówek. Pasażerowie też już się zapakowali, walizki oddali do luku bagażowego i autobus rusza. 
         Czekamy już godzinę i wreszcie przychodzi pracownik biura podróży i mówi, że jeszcze tylko chwilka. W końcu nasz autobus podjeżdża i jestem usatysfakcjonowana, co Magda podsumowuje, że cieszę się jak dziecko. 
         W środku są łóżka piętrowe, po lewej stronie podwójne, po prawej pojedyncze, przykryte białymi prześcieradłami. Od strony przejścia są zasłonięte bordowymi kotarami.  Ładujemy się na nasze łóżko, które jest na górze, Magdy zresztą też, tylko po drugiej stronie przejścia. Co za przyjemność wyciągnąć nogi!
           - Jak mówiła pewna wiekowa babcia: “Najbardziej lubię jeździć małym fiatem, bo tam nie można wyciągnąć kopyt!”       
          To jednak na szczęście, nie jest mały fiat i kładziemy się z całą rozkoszą.
Autobus rusza i zasypiamy zmęczeni całym upalnym dniem. Co jakiś czas czuję przez sen, jak zwalnia i podskakuje pokonując garby na jezdni, które redukują nadmierną prędkość, ale nic to. Śpię dalej. 
          Budzi mnie zimno. Jest środek nocy, temperatura spadła, a my nie mamy nic do przykrycia. Wyciągamy spod pupy prześcieradło, przykrywamy się i śpimy dalej. 
         Nagle słyszę odgłos wymiotów. To rzyga mój Ukochany do jakiegoś worka nylonowego. Opuściliśmy widocznie bardziej cywilizowane okolice i jedziemy serpentynami przez jakieś niewidoczne w ciemności góry. Zakręt za zakrętem, chyba spirala 360 stopni. Nasze łóżka są na górze, amplituda wychyleń autobusu powoduje, że prawie spadamy. Trzymam się listwy przy oknie, a mój Ukochany wymiotuje. Potem płucze usta mineralną, kładzie się i trzęsie. Z zimna i ze stresu. Przytulam się do jego pleców, otulam go całym ciałem, okrywam prześcieradłem, ale nie mogę zatrzymać trzęsących się ramion. Czekam, kiedy uśnie i gdy sama już prawie zasypiam, on zrywa się i znowu wymiotuje. Boję się, że wszyscy w autobusie będą rzygać, ale pasażerowie na szczęście śpią. 
          Dwa razy w szczerym polu kierowca robi przerwę na siusiu, panowie do rowu, a ja w cieniu autobusu, na samym środku szosy. Dobrze, że ruch jest mały.  Wychodzi może ze cztery osoby, reszta śpi.           
         Bladym świtem dojeżdżamy do Gokarny. Mój blady i zielony Ukochany ledwo się rusza. Magda przejmuje dowództwo, zna tutaj wszystko. Musimy z dworca międzymiastowego dojść na lokalny. Na szczęście nie jest daleko. 
         Dźwigając plecaki, ja mały, a mój Ukochany duży, wleczemy się przez śpiące miasteczko. 

niedziela, 19 maja 2013


Część 28

        Zatrzymaliśmy się na dworcu autobusowym jeszcze tylko dwa razy, bo widocznie jest tu taki zwyczaj, żeby zabrać także wszystkich maruderów i nareszcie na dobre opuściliśmy Puttaparthi w autobusie wypełnionym po brzegi. 
         Mieliśmy miejsca siedzące, bo byliśmy na dworcu wystarczająco wcześnie, nie było też zbyt gorąco. 
         Gdy jednak po trzech godzinach, zwiedzeniu wszystkich wiosek na trasie i w pobliżu, odparciu nawały kolejnych pasażerów, wysiadaliśmy w Bangalore na dworcu autobusowym o pięknej nazwie Majestic, nie byliśmy już tacy świeży, jak rano. Wysadzono nas w pobliżu koszmarnie śmierdzących na tym upale publicznych toalet i musieliśmy przejść w pełnym słońcu z plecakami do głównego holu dworca. 
         Tam padliśmy na ławkę i zaczęliśmy dzwonić do Magdy, ale numer nie odpowiadał. Wobec tego kupiliśmy sobie kaweczkę, oczywiście z mlekiem i cukrem. Do tego jakieś bułeczki, które wyglądały na słodkie, a okazały się potwornie ostre, więc wypiliśmy samą kawę. Siedzieliśmy w cieniu, wiaterek robił przeciąg - żyć, nie umierać. Już po godzinie przyszedł sms od Magdy, że jest w drodze i będzie za godzinę do dwóch, bo w Indiach nigdy nic nie wiadomo na pewno. 
        Wobec tego wypiliśmy jeszcze po jednej kawie, a mój Ukochany kupił pudełko bardzo smacznych Butter Cookies. Na dodatek okazało się, że “przypadkiem” usiedliśmy na ławce koło stanowiska z napisem “Gokarna” w zrozumiałym dla nas alfabecie, więc byliśmy dobrej myśli. Przed nami rozgrywało się jakieś przedstawienie, którego scenariusz pozostał dla nas do końca tajemnicą - konduktorzy krzyczeli coś podniesionymi do maksimum głosami, powtarzając kilkakrotnie tę samą frazę, na dodatek toczył się pomiędzy nimi jakiś ostry dramat, wrzeszczeli coś do siebie, a raz nawet o mało się nie pobili.                 
          Nagle stanęła przed nami Magda, jakby spadła z nieba prosto tuż przed nasze nosy. 
-”Poprzednio z tego stanowiska odjeżdżałam, więc przyszłam zobaczyć, o której jest odjazd”- powiedziała na powitanie. I jak tu nie pomyśleć, że Swami macza w tym paluszki. 
         No i Magda powiedziała bardzo ważną dla mnie rzecz, że nie muszę już nosić szala. Zwinęłam go i wrzuciłam do plecaka. Faktycznie pełno było wszędzie kobiet ubranych po europejsku Zaraz też, nie wiadomo jakim cudem, zjawił się przedstawiciel prywatnych linii autobusowych, który miał dla nas lepszą propozycję, niż tłoczenie się 15 godzin w tłumie pasażerów do Gokarny. 
          Magda pogadała chwilę i poszliśmy za nim na drugą stronę ulicy, co nie było wcale takie proste przy tym niesamowitym ruchu, jaki panuje tu wszędzie. Miał następujące propozycje: autobus jego firmy Seebird jedzie do Gokarny za trzy godziny i po 12 godzinach jazdy w luksusowych warunkach z klimatyzacją będziemy na miejscu w środku nocy, albo poczekamy do 9-tej wieczorem i pojedziemy autobusem sypialnym za dopłatą 100 rupii, czyli za 700 od osoby. Magda radziła jeszcze jechać na dworzec kolejowy, bo jest taniej, ale ja już dostałam bzika i interesował mnie tylko autobus sypialny. Wprost uwierzyć nie mogłam, że w autobusie mogą być łóżka, jak zapewniał przedstawiciel. Zarażony moim entuzjazmem mój Ukochany też chciał jechać autobusem i Magda została przegłosowana. 
         Zostawiliśmy plecaki w biurze u przewoźnika i ruszyliśmy zwiedzać Bangalore. Najpierw poszliśmy zjeść do hinduskiej restauracyjki. I tu muszę wnieść poprawkę do naszych europejskich opinii, że Hindusi to brudasy. Oni naprawdę cały czas sprzątają i myją wszystko. Tylko nie widać żadnego efektu. I nie malują nic, chyba tylko w razie remontu generalnego, bo farby są naprawdę bardzo drogie. 10 litrów farby do ścian kosztuje 3000 rupii, kwotę niewyobrażalnie dużą. Wiemy, bo w naszym mieszkanku w Puttaparthi mój Ukochany pomalował zniszczoną przez wilgoć ścianę, żeby się nam miło mieszkało.     
          W restauracji było czysto - nie wiem, jak w kuchni - ale ściany były odrapane, a stoły zużyte długotrwałą eksploatacją. Na sali prawie pełno ludzi, żadnych turystów, sami miejscowi. Hindusi chyba uwielbiają posiłki poza domem, bo wszędzie są pełne restauracje. Magda zamówiła jedzenie, prosiła o nieostre, ale jest to niemożliwe. Więc zjedliśmy placek dosa z nadzieniem i sosami, smażony ryż i ulubioną przez Magdę pakotę, a najpierw pyszną pomidorową zupę, zupełnie inną niż w domu. Posiłek był tańszy niż w restauracji w Puttaparthi. Teraz już mieliśmy porównanie. 
         Zadowoleni wybraliśmy się na zakupy. Sklepów jest zatrzęsienie, nie wiadomo, gdzie zajrzeć. Nawet nie bardzo nagabują, żeby wejść, ale jak już wejdziesz, obsługa jest tobą w pełni zajęta, pokazuje wszystko, co chcesz zobaczyć i czego nie chcesz. Sposób sprzedawania narodów Wschodu, które od tysiącleci utrzymują się z handlu. 
        - Żyd zapytany, czy ma w swoim sklepiku pastę do butów odpowie, że właśnie dostał świeżą dostawę bananów.- znamy te opowieści starych ludzi, którzy jeszcze sprzed wojny pamiętają żydowskie sklepiki. I jest to logiczne, bo może ty sam jeszcze nie wiesz, że chętnie kupiłbyś banany, trzeba ci to tylko uświadomić….-
         Ulice w Bangalore są zaśmiecone, chyba maja kłopoty z miejskim zakładem oczyszczania miasta, dokładnie jak w Paryżu. Ale w Paryżu na porządku dziennym są strajki, a tu to chyba kwestia przyzwyczajenia. Pijesz soczek z ulicznej tłoczni soczków, a kubek ląduje na środku ulicy. Inna sprawa to kwestia jakości śmieci - te z Bangalore naprawdę nikomu się już do niczego nie przydadzą. 
          Niektóre domy są tak zrujnowane, jak w miejskich slumsach na całym świecie, ale wychodzą z nich kobiety zadbane, w pięknych, błyszczących strojach, biżyterii i ze świeżymi kwiatami we włosach. To chyba hinduska specjalność. Inne domy są na poziomie europejskim lub amerykańskim i stoją obok siebie bez żadnego porządku. Przed bankami siedząc na stołeczkach, często z poduszeczkami podłożonymi pod plecy, nudzą się ochroniarze z karabinami gotowymi do strzału. 
          Chodniki są co najmniej 40 cm powyżej jezdni, wózki inwalidzkie nie mają tu żadnych szans. 
          A oprócz tego wszystko w normie.  

środa, 15 maja 2013

Część 27
          Magda wyjeżdżała na następną Vipasanę gdzieś w pobliże Bangalore, a potem chciałaby jechać do Gokarny na najpiękniejszą plażę świata, ale nie chciała zdradzić nazwy, żeby się tam nie zjechało za dużo turystów, jak już zrobię jej reklamę w internecie, bo przestanie być najpiękniejsza. Problem miała taki, ze szukała wspólników do wynajęcia domku, bo nie miała za dużo kasy. Okazało się, że z nami podzieli się sekretem,  jeżeli z nią pojedziemy i umówiliśmy się w Bangalore na dworcu za tydzień.
         To były dni pełne napięcia, ale i wiary w opiekę Swamiego, bo na nic innego nie mogliśmy liczyć. Nie znamy angielskiego. W tym cały problem.
         Na dodatek spotkaliśmy znajomego, który nam opowiedział o swoim niedawnym pobycie nad oceanem - wciąż jeszcze miał niezagojoną ranę na skroni po spotkaniu z falą, która nieźle go sponiewierała. Powiedział, że beznadziejnie, strasznie drogo, nawet nie mógł sobie pozwolić na świeżą rybę, bo kosztowała krocie, o owocach morza nie wspominając. Noclegi byle jakie, brudno i w ogóle okropnie. Żałuje, że pojechał. 
          Potem spytał - “A jak wasz angielski?”  Gdy mu powiedzieliśmy, że ostatni raz miałam z nim do czynienia 48 lat temu na egzaminie maturalnym, a mój Ukochany w ogóle nie miał, bo w szkole i na uczelni uczył się łaciny, złapał się za głowę. -”Jesteście szaleńcami! Okradną was, oszukają, a może nawet zabiją! Chcę zobaczyć waszą minę, jak wrócicie, o ile w ogóle wrócicie!”. 
         Zapewniliśmy go, że będziemy mieli miny tak samo uśmiechnięte jak teraz i tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy rozmowę.
         Kupiliśmy w Sai Bazar (tu wszystko nazywa się Sai) w mieście moskitierę za 250 rupii, plandekę nieprzemakalną, spray na komary i wszystko to wpakowaliśmy do plecaka. 
          Kostiumy kąpielowe wzięliśmy przezornie z domu na wszelki wypadek, nie wiem dlaczego, bo przecież byliśmy świadomi tego, że Puttaparthi nie leży nad morzem, a planowaliśmy przecież spędzić tutaj trzy miesiące. Oprócz tego wzięliśmy mały plecak na małe wypady, jeszcze nie wiedzieliśmy, jakie. Też na wszelki wypadek. 
          Tak wyposażeni zjawiliśmy się o 5,30 na dworcu autobusowym, po raz pierwszy ciesząc się, że jest tak blisko naszego mieszkania. 
          Mój Ukochany kupił bilet powtarzając gościowi w kasie kilka razy Bangalore, Bangalore. Zrozumiał, mimo że sam powtórzył Banglur, szybko i niewyraźnie, to jednak okazało się, że chodzi o to samo miejsce. Teraz pozostało tylko znaleźć właściwy autobus. Na każdym była tabliczka z całymi rządkami ślicznych robaczków  i żadnego napisu w tak nam bliskim alfabecie łacińskim. 
          Ale mój Ukochany i na to znalazł radę powtarzając jakiemuś facetowi w mundurku khaki: Banglur, Banglur, aż ten się zorientował z jakimi łajzami ma do czynienia, zaopiekował się nami i wsadził do właściwego autobusu. 
         Był to pojazd stary jak świat i tak wysłużony, że obawialiśmy się, że nigdzie nie dojedzie. Ale po obu stronach w wielu miejscach wgniecionego przedniego zderzaka miał przyczepione dla dekoracji dwie błyszczące kitki ze staniolowych pasków, zaś w środku piękny ołtarzyk poświęcony wszystkim możliwym bóstwom łącznie z Chrystusem i ozdobiony świeżymi kwiatami, że nabraliśmy otuchy, iż pod taką opieką na pewno wszystko będzie dobrze.   
         Kierowca był oddzielony od pospólstwa ozdobną kratą, a na fotelu po jego prawej stronie konduktor umieścił nasz bagaż. 
         I całe szczęście, bo autobus był prawie pełny. Kierowca kilka razy użył klaksonu, konduktor coś wołał w telugu, jacyś spóźnieni pasażerowie nadbiegli i ruszyliśmy w naszą pierwszą samodzielną podróż w Indiach zdani tylko na siebie i bożą opatrzność. 

czwartek, 2 maja 2013

Część 26

          Poznaliśmy Magdę i Marzenę, a raczej poznał je mój nieoceniony w tych sprawach Ukochany, który zawsze zwraca uwagę na młode dziewczyny, szczególnie, gdy są ładne, a one były. Wróciły właśnie z tygodniowej Vipasany i były bardzo uduchowione. Dowiedzieliśmy się od nich o amricie, oleju wydobywającym się z ziemi, boskim napoju nieśmiertelności. Jako osoby wychowane na kulturze antycznej natychmiast skojarzyliśmy z Olimpem i ambrozją. 
          Oczywiście też chcieliśmy mieć, bo kto by nie chciał być równy olimpijskim bogom. Po amritę trzeba było jechać tam i z powrotem od świtu do nocy, zapłacić za taksówkę po tysiąc rupii i na miejscu też złożyć ofiarę tysiaka od osoby na ryż dla sierot z domu dziecka, ale jako cena za nieśmiertelność to po prostu były grosze. One też tak uważały. 
         Niestety w aucie było wolne tylko jedno miejsce, no i mój Ukochany podkreślał trudy wyjazdu, upał i niedawny mój wstrząs mózgu. Więc do wyjazdu po amritę wybrałam w tajnym głosowaniu właśnie jego, bo oddałabym mu chętnie nie tylko nieśmiertelność. 
         Dwa dni cieszyliśmy się jak głuptasy, aż tu trzeciego dnia okazało się, że jednak nie ma miejsca w aucie i kto jedzie, ten jedzie, a reszta pozostaje śmiertelna. 
- “Trudno, taka karma” - powiedzieliśmy sobie, bo teraz używamy pojęć z hinduizmu, żeby być bardziej na topie, tym bardziej, że los tłumaczy wszystko i nie ma się co buntować. Widocznie jeszcze nie czas na naszą nieśmiertelność...   
         Amrita, nektar życia, boska ambrozja dająca nieśmiertelność, przedmiot pożądania bogów, demonów i ludzi. W zamierzchłych dziejach wyłoniła się z Praoceanu i bogowie walczyli o nią z demonami - bogom się udało, są teraz nieśmiertelni. 
         Tego samego pragną ludzie. Dlatego jadą do Majsur. 
Z wielkim napięciem czekamy więc do następnego dnia. 
         Dziewczyny przyszły na śniadanie i wyglądały dokładnie tak, jak zawsze, młode i ładne, ale może w tym wieku jeszcze tak wyraźnie nie widać różnicy pomiędzy śmiertelnikiem a bóstwem, w końcu wszystkie bóstwa są wiecznie młode.  
         Tak więc wypytujemy dziewczyny o wszystko i od razu na początek okazuje się, że nie jedzie się do samego Majsur, tylko do jakiejś małej miejscowości, gdzie Sai Baba miał pierwszy aśram, czy coś takiego. Jest tam teraz dom dziecka, który prowadzi jakiś jego wielbiciel.


        
      Sai Baba zadbał o to, by sierociniec miał źródło utrzymania i prowadzącemu sierociniec dał malutki medalik ze swoją podobizną - z niego wydobywa się amrita.
         Po przyjeździe zwiedza się aśram. Leżał on w bardzo idyllicznym miejscu nad rzeką, piszę leżał, bo dziewczyny opowiedziały, że teraz leży tuż obok drogi szybkiego ruchu tak, że rzeka odgrywa już jakby mniejszą rolę. W czasie, gdy się go zwiedza, stary, gruby mnich obserwuje przybyszów. Zdarza się podobno, że odmawia amrity z powodu, jak mówi, niskich wibracji odwiedzającego. Żeby się przekonać, czy ma się dziś wysokie wibracje, należy wejść do dużej sali, poczekać chwilę na mnicha, od razu złożyć ofiarę i wyciągnąć buteleczki na amritę. To rozwiewa zastrzeżenia mnicha i nie ma już mowy o żadnych wibracjach. Ofiara nie może być mała, choć nie taka, jak w anegdocie o Żydach, którzy składali się na cel charytatywny -”Jak duży mam złożyć datek? - pyta Icek rabina. - “Taki, żebyś nie mógł spać w nocy!” - odpowiada rabin.
        Oni ofiarowali 5 tys rupii czyli ok. 150 dolarów, co dzieląc na cztery osoby, na pewno nie pozbawi ich snu tej nocy, a dzieci będą miały ryż na pół roku.  


        
       Mnich przyniósł medalik wielkości paznokcia z wizerunkiem Sai Baby i położył po kolei na wyciągniętych dłoniach. Medalik poleżał chwileczkę, po czym zaczęła się z niego sączyć amrita, aż wypełniła wgłębienie dłoni, wtedy mnich przekładał medalik na dłoń następnej osoby, a obdarowany mógł już zlizać nektar nieśmiertelności. Na dłoni Grzesia, którego pobyt u Sai Baby wyleczył z alkoholizmu, amrita sączyła się i sączyła, aż mnich musiał zbierać ją łyżeczką, żeby się nie przelała. 

       Amrita jest konsystencji miodu, ale się nie klei i ma smak - dziewczyny nie umiały do niczego go przyrównać, czyli na pewno ma smak boski. W każdym razie były świadkami ewidentnego cudu, ale nie wiem, jak to na nie podziałało. 
         Nie wolno filmować, ani robić zdjęć samego momentu wypływania ambity z medalika, tak że musimy im wierzyć na słowo. Obejrzeliśmy za to zdjęcia aśramu i okolicy.


         
        Uczestnicy wyprawy przywieźli cztery buteleczki napełnione amritą. Teraz już oni i ich ukochane osoby będą nieśmiertelne.   
         Młodzi bogowie są jednak zazdrośni o swoją nieśmiertelność i jak to bywało już w starożytności, nie mają zamiaru z nikim się dzielić. Trudno więc się dziwić, że nas nie poczęstowali. No cóż, taka karma…
         Ale myśl o nieśmiertelności, tak łatwo dostępnej, zaczęła już kiełkować w naszych główkach. 
                                                                                  

                                                                                                                                     Zdjęcia: > Magda <