Część 27
Magda wyjeżdżała na następną Vipasanę gdzieś w pobliże Bangalore, a potem chciałaby jechać do Gokarny na najpiękniejszą plażę świata, ale nie chciała zdradzić nazwy, żeby się tam nie zjechało za dużo turystów, jak już zrobię jej reklamę w internecie, bo przestanie być najpiękniejsza. Problem miała taki, ze szukała wspólników do wynajęcia domku, bo nie miała za dużo kasy. Okazało się, że z nami podzieli się sekretem, jeżeli z nią pojedziemy i umówiliśmy się w Bangalore na dworcu za tydzień.
To były dni pełne napięcia, ale i wiary w opiekę Swamiego, bo na nic innego nie mogliśmy liczyć. Nie znamy angielskiego. W tym cały problem.
Na dodatek spotkaliśmy znajomego, który nam opowiedział o swoim niedawnym pobycie nad oceanem - wciąż jeszcze miał niezagojoną ranę na skroni po spotkaniu z falą, która nieźle go sponiewierała. Powiedział, że beznadziejnie, strasznie drogo, nawet nie mógł sobie pozwolić na świeżą rybę, bo kosztowała krocie, o owocach morza nie wspominając. Noclegi byle jakie, brudno i w ogóle okropnie. Żałuje, że pojechał.
Potem spytał - “A jak wasz angielski?” Gdy mu powiedzieliśmy, że ostatni raz miałam z nim do czynienia 48 lat temu na egzaminie maturalnym, a mój Ukochany w ogóle nie miał, bo w szkole i na uczelni uczył się łaciny, złapał się za głowę. -”Jesteście szaleńcami! Okradną was, oszukają, a może nawet zabiją! Chcę zobaczyć waszą minę, jak wrócicie, o ile w ogóle wrócicie!”.
Zapewniliśmy go, że będziemy mieli miny tak samo uśmiechnięte jak teraz i tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy rozmowę.
Kupiliśmy w Sai Bazar (tu wszystko nazywa się Sai) w mieście moskitierę za 250 rupii, plandekę nieprzemakalną, spray na komary i wszystko to wpakowaliśmy do plecaka.
Kostiumy kąpielowe wzięliśmy przezornie z domu na wszelki wypadek, nie wiem dlaczego, bo przecież byliśmy świadomi tego, że Puttaparthi nie leży nad morzem, a planowaliśmy przecież spędzić tutaj trzy miesiące. Oprócz tego wzięliśmy mały plecak na małe wypady, jeszcze nie wiedzieliśmy, jakie. Też na wszelki wypadek.
Tak wyposażeni zjawiliśmy się o 5,30 na dworcu autobusowym, po raz pierwszy ciesząc się, że jest tak blisko naszego mieszkania.
Mój Ukochany kupił bilet powtarzając gościowi w kasie kilka razy Bangalore, Bangalore. Zrozumiał, mimo że sam powtórzył Banglur, szybko i niewyraźnie, to jednak okazało się, że chodzi o to samo miejsce. Teraz pozostało tylko znaleźć właściwy autobus. Na każdym była tabliczka z całymi rządkami ślicznych robaczków i żadnego napisu w tak nam bliskim alfabecie łacińskim.
Ale mój Ukochany i na to znalazł radę powtarzając jakiemuś facetowi w mundurku khaki: Banglur, Banglur, aż ten się zorientował z jakimi łajzami ma do czynienia, zaopiekował się nami i wsadził do właściwego autobusu.
Był to pojazd stary jak świat i tak wysłużony, że obawialiśmy się, że nigdzie nie dojedzie. Ale po obu stronach w wielu miejscach wgniecionego przedniego zderzaka miał przyczepione dla dekoracji dwie błyszczące kitki ze staniolowych pasków, zaś w środku piękny ołtarzyk poświęcony wszystkim możliwym bóstwom łącznie z Chrystusem i ozdobiony świeżymi kwiatami, że nabraliśmy otuchy, iż pod taką opieką na pewno wszystko będzie dobrze.
Kierowca był oddzielony od pospólstwa ozdobną kratą, a na fotelu po jego prawej stronie konduktor umieścił nasz bagaż.
I całe szczęście, bo autobus był prawie pełny. Kierowca kilka razy użył klaksonu, konduktor coś wołał w telugu, jacyś spóźnieni pasażerowie nadbiegli i ruszyliśmy w naszą pierwszą samodzielną podróż w Indiach zdani tylko na siebie i bożą opatrzność.
Magda wyjeżdżała na następną Vipasanę gdzieś w pobliże Bangalore, a potem chciałaby jechać do Gokarny na najpiękniejszą plażę świata, ale nie chciała zdradzić nazwy, żeby się tam nie zjechało za dużo turystów, jak już zrobię jej reklamę w internecie, bo przestanie być najpiękniejsza. Problem miała taki, ze szukała wspólników do wynajęcia domku, bo nie miała za dużo kasy. Okazało się, że z nami podzieli się sekretem, jeżeli z nią pojedziemy i umówiliśmy się w Bangalore na dworcu za tydzień.
To były dni pełne napięcia, ale i wiary w opiekę Swamiego, bo na nic innego nie mogliśmy liczyć. Nie znamy angielskiego. W tym cały problem.
Na dodatek spotkaliśmy znajomego, który nam opowiedział o swoim niedawnym pobycie nad oceanem - wciąż jeszcze miał niezagojoną ranę na skroni po spotkaniu z falą, która nieźle go sponiewierała. Powiedział, że beznadziejnie, strasznie drogo, nawet nie mógł sobie pozwolić na świeżą rybę, bo kosztowała krocie, o owocach morza nie wspominając. Noclegi byle jakie, brudno i w ogóle okropnie. Żałuje, że pojechał.
Potem spytał - “A jak wasz angielski?” Gdy mu powiedzieliśmy, że ostatni raz miałam z nim do czynienia 48 lat temu na egzaminie maturalnym, a mój Ukochany w ogóle nie miał, bo w szkole i na uczelni uczył się łaciny, złapał się za głowę. -”Jesteście szaleńcami! Okradną was, oszukają, a może nawet zabiją! Chcę zobaczyć waszą minę, jak wrócicie, o ile w ogóle wrócicie!”.
Zapewniliśmy go, że będziemy mieli miny tak samo uśmiechnięte jak teraz i tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy rozmowę.
Kupiliśmy w Sai Bazar (tu wszystko nazywa się Sai) w mieście moskitierę za 250 rupii, plandekę nieprzemakalną, spray na komary i wszystko to wpakowaliśmy do plecaka.
Kostiumy kąpielowe wzięliśmy przezornie z domu na wszelki wypadek, nie wiem dlaczego, bo przecież byliśmy świadomi tego, że Puttaparthi nie leży nad morzem, a planowaliśmy przecież spędzić tutaj trzy miesiące. Oprócz tego wzięliśmy mały plecak na małe wypady, jeszcze nie wiedzieliśmy, jakie. Też na wszelki wypadek.
Tak wyposażeni zjawiliśmy się o 5,30 na dworcu autobusowym, po raz pierwszy ciesząc się, że jest tak blisko naszego mieszkania.
Mój Ukochany kupił bilet powtarzając gościowi w kasie kilka razy Bangalore, Bangalore. Zrozumiał, mimo że sam powtórzył Banglur, szybko i niewyraźnie, to jednak okazało się, że chodzi o to samo miejsce. Teraz pozostało tylko znaleźć właściwy autobus. Na każdym była tabliczka z całymi rządkami ślicznych robaczków i żadnego napisu w tak nam bliskim alfabecie łacińskim.
Ale mój Ukochany i na to znalazł radę powtarzając jakiemuś facetowi w mundurku khaki: Banglur, Banglur, aż ten się zorientował z jakimi łajzami ma do czynienia, zaopiekował się nami i wsadził do właściwego autobusu.
Był to pojazd stary jak świat i tak wysłużony, że obawialiśmy się, że nigdzie nie dojedzie. Ale po obu stronach w wielu miejscach wgniecionego przedniego zderzaka miał przyczepione dla dekoracji dwie błyszczące kitki ze staniolowych pasków, zaś w środku piękny ołtarzyk poświęcony wszystkim możliwym bóstwom łącznie z Chrystusem i ozdobiony świeżymi kwiatami, że nabraliśmy otuchy, iż pod taką opieką na pewno wszystko będzie dobrze.
Kierowca był oddzielony od pospólstwa ozdobną kratą, a na fotelu po jego prawej stronie konduktor umieścił nasz bagaż.
I całe szczęście, bo autobus był prawie pełny. Kierowca kilka razy użył klaksonu, konduktor coś wołał w telugu, jacyś spóźnieni pasażerowie nadbiegli i ruszyliśmy w naszą pierwszą samodzielną podróż w Indiach zdani tylko na siebie i bożą opatrzność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz