czwartek, 28 marca 2013



       Na drogowskazie już tylko  20 km do Mont Saint-Michel, dobrze to pamiętam. 
Napięcie wzrasta, bo w każdej chwili powinniśmy już zobaczyć cel naszej wędrówki. 
       A tu teren jest zupełnie płaski, mijamy wieś za wsią, zakręt za zakrętem, a ja nie mogę dostrzec tyle razy widzianej na zdjęciach strzelistej wyspy. Wjeżdżamy do następnej wioski, drogowskaz wskazuje 5 km. 
       Zaczynam sama sobie nie dowierzać, może zabłądziłam. Wyjeżdżamy z tej miejscowości i widzę w oddali, we mgle, zarys długo oczekiwanej wyspy. 

Poczułam rozczarowanie. Wyspa była na wyciągnięcie ręki, a ja jeszcze musiałam do niej długo kluczyć krętymi drogami, bo oddzielała mnie bagnista łąka.
    Kończyła się Niedziela Wielkanocna.
    Wjechaliśmy na groblę. Wyspa jak ogromna piramida zakończona iglicą, otoczona była murami obronnymi. Wokół nie było morza, tylko łachy błota i piasku poprzecinane strumykami. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam odpływ. Zaparkowaliśmy auto na parkingu poniżej grobli w zwartym szeregu innych aut.
       Niebo było jeszcze jasne, gdy wkraczaliśmy przez bramę w murach do zaczarowanego średniowiecznego świata, który jakimś cudem przetrwał do naszych czasów. Idąc w górę stromą uliczką wszystkimi zmysłami chłoniemy widoki, zapachy, wibracje tej magicznej góry, którą już w czasie, gdy Polska przeżywała swój chrzest i wstąpienie do wspólnoty chrześcijańskich narodów, odkryli mnisi i założyli swój klasztor. Pniemy się wąską uliczką w górę, zapada zmierzch. 
        Jasno świeciły lampy w sklepikach z pamiątkami, w restauracjach zasiadano do kolacji. W pewnym momencie doszliśmy do kraty, która zagradzała drogę. 
       Z wejściem na teren klasztoru musieliśmy poczekać do jutra. 
       Wobec tego weszliśmy do najbliższej restauracji o starym, stylowym wnętrzu i już wkrótce jedliśmy owoce morza, ryby, kałamarnice, ostrygi i co tam jeszcze podano nam na dużej tacy. Do tego białe wino i bagietka. Syci wrażeń wróciliśmy w sam raz na parking, by zobaczyć przypływ, który już prawie dochodził do naszego auta i dopiero wtedy zauważyliśmy tablicę z ostrzeżeniem, by wieczorem nie parkować aut na tym poziomie parkingu. 
      Wyjechaliśmy autem wyżej i z aparatem fotograficznym jeszcze raz wyszliśmy na groblę. Góra Saint-Michel świeciła setkami lamp jak wielka, magiczna latarnia, a morze odbijało ją w swym lustrze. 

      
        Nasz bus kampingowy przytulił nas, jak zawsze, w swoim wnętrzu.
Obudził nas hałas przejeżdżających aut, bo w ten poniedziałkowy, świąteczny dzień turystów przyjechało więcej, niż normy przewidują. 
       Ranek błyszczał złotem na iglicy Saint-Michel. Zjedliśmy w busie świąteczne śniadanie i gnani ciekawością, jakbyśmy byli zazdrośni, że inni zobaczą więcej, niż my, znaną już drogą zaczęliśmy się wspinać do klasztoru. 
       Idąc w górę i w górę mijaliśmy sklepiki, restauracje, gdzie podaje się słynny omlet smażony nad otwartym ogniem na patelni z bardzo długą rączką, kawiarenki i domki jak z bajki, dotarliśmy w końcu do klasztornej kraty, która dziś była już otwarta.
       Wyspa Św. Michała rozbudowywała się przez 10 wieków. Nigdy nie służyła za kamieniołom, bloki skalne przywożono łodziami z innej wyspy, której mglisty zarys widać na morzu. 
       Można tu obserwować przekrój stylów, od solidnego romańskiego, poprzez różne fazy gotyku. Ostatnim akcentem było zwieńczenie wieży kościelnej iglicą w XIX wieku. Materiał budowlany wciągano ogromnym kołowrotem, który można do dziś podziwiać na najniższym i najstarszym poziomie. Potem budowano w górę, gigantycznej grubości romańskich murów używając jako fundamentu, dodając skarpy i przypory, by przenieść ciężar nowych budowli.
      W najniższej części podparto też sklepienia gigantycznymi kolumnami. Pomiędzy nimi zauważamy na podłodze koło ułożone z mozaiki. Gdy stajemy na nim, bardzo silny prąd energii przenika ciało od stóp do głów. 
       Poczuliśmy sami, że Mont Saint – Michel jest silnym miejscem mocy, bo tylko takie miejsca wybierano w średniowieczu do budowy katedr i klasztorów, uważając nie bez racji, że są to miejsca szczególne, gdzie ludziom łatwiej jest nawiązać kontakt z Bogiem. 
      Wspinamy się schodami w górę, raz są to szerokie reprezentacyjne schody, po których chodzili dostojnicy kościelni, licznie odwiedzający to miejsce, raz węziutkie schodki, którymi trudno się przecisnąć, wycięte w grubości muru. 
      Saint -Michel rosło w górę ku Bogu i słońcu. Mijamy piękne, obszerne sale, gdzie mnisi przyjmowali gości, pracowali nad księgami, modlili się i medytowali, obszerną kuchnię i przepiękny refektarz. Jego okna wąskie i wysokie, ukryte w grubym murze nie są widoczne od wejścia, stąd wrażenie, że światło kładące się refleksami na kamiennej posadzce pochodzi z niewiadomego źródła. Wychodzimy z pomieszczenia na mały placyk z płyt zzieleniałych od mchów i widzimy przed sobą fronton gotyckiej katedry św. Michała zwieńczony słynną wieżą z iglicą. 
        Kościół nie robi na nas większego wrażenia, ale poprzez jego nawę wychodzimy do wirydarza, istnej perły architektury średniowiecznej. 


Ten klasztorny ogród otoczony jest bowiem kwadratowym krużgankiem oddzielonym od ogrodu dwoma rzędami marmurowych, smukłych kolumienek, połączonych ostrymi łukami. Rzeźbiarski motyw na każdym łuku jest inny, a kolumienek jest o wiele więcej niż sto. Tu mnisi spacerując modlili się i medytowali. Wędrując ich śladami dochodzimy do miejsca, gdzie mur się urywa, wyrażnie widać, że pięknie zdobione przejście i dwa okna miały łączyć wirydarz z innym budynkiem. Ale po Rewolucji Francuskiej klasztor opustoszał i nie było już komu obrabiać i łączyć kamieni na bożą chwałę. Kiedyś hulał tu zapewne wiatr od morza, teraz wprawiono ogromne tafle szklane. Podchodzimy ostrożnie i spoglądamy w dół. Z wysokości wielu pięter widać wśród skał i murów malutki placyk. Widok stąd jest przepiękny. W dali, we mgle dwie małe wyspy, nic nie zasłania odległego horyzontu. 

       Aż trudno stąd odejść, trudno się rozstać z tym miejscem. Powoli schodzimy krętymi schodkami oplatającymi z zewnątrz górę i znów zajdujemy się wśród sklepików i restauracyjek. Wszędzie króluje motyw Mont Saint – Michel, skalistej wyspy na morzu, zamienionej przez tysiące, tysiące rąk w bezcenny skarb.
        


          Wracamy na parking. Grobla została wybudowana dopiero w XIX wieku, przyjeżdżały tu pociągi z pielgrzymami. Wcześniej pątnicy musieli poczekać na odpływ i brnąc w błocie i mule pokonywać ostatnie kilometry do klasztoru. Teraz pociągu już nie ma, tory zastąpiła asfaltowa droga z kilku poziomami parkingów po obu stronach.


Odjeżdżamy oglądając się za siebie i obiecując sobie, że jeszcze tu wrócimy.


                                                                                                                              >Zdjęcia z internetu<




Część 22
         Zaskoczona i wstrząśnięta, schodziłam piechotą ze wzgórza, na którym stoi Muzeum. 
         Usiadłam na chwilę przy drzewie, przy którym mały chłopiec z biednej wioski Puttaparthi uparł się medytować, ponieważ poczuł, że jest wcieleniem Absolutu. 


        Chłopiec, który kilkadziesiąt lat później mówi: -“ Jestem Bogiem. Jedyna różnicą pomiędzy mną a tobą jest taka, że ja wiem, że jestem Bogiem, a ty jeszcze wątpisz, że jesteś Bogiem!“- 
         Co trzeba poczuć, jaką determinację, by sprzeciwić się rodzinie i istniejącemu porządkowi… Jaką wiarę trzeba mieć, by postawić wszystko na jedną kartę. Zupełnie jak Jezus dwa tysiące lat temu.  Myślałam o Sai Babie i jego życiu, o jego dziele, tak niezwykłym, że wymyka się wszelkiemu osądowi, że graniczy lub po prostu jest cudem. 
         Z tym nastawieniem postanowiłam następnego dnia pójść do Muzeum Chaitanya Jyoti, muzeum Sai Baby.
          Na ten dzień mieliśmy zaplanowaną jeszcze jedną atrakcję. Niedaleko Kliniki Dr Rao jest tak zwany Dom Polski - każdy taksówkarz go zna. Mieszka w nim Polak, Mariusz, podobno zdolny biznesmen, który go wybudował w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku i w sezonie między listopadem a marcem można go tam spotkać. Nie znaliśmy Mariusza i byliśmy go bardzo ciekawi. Wybieraliśmy się na śpiewanie badżanów, czyli hymnów ku czci Śhiwy, Durgi i nie wiem jeszcze jakich hinduskich bóstw z bogatego panteonu hinduizmu. 
         Tuk-tukiem pojechaliśmy po kolacji, znajomi już tam byli. Gospodarz siedział przy syntetyzatorze, grał i śpiewał z wielkim zaangażowaniem. Nasze wejście przerwało imprezę, przywitaliśmy się krótko. Dostaliśmy kartki z sanskryckim i polskim tekstem, ale w takim słabym oświetleniu jakie było jestem ślepa jak kret, więc i tak oddałam się tylko słuchaniu. 
        To było to, o czym dziś rano myślałam na tarasie u dr Rao. Ten człowiek śpiewał swoją własną pieśń, własnymi słowami, do własnej melodii. Melodii, która może chwilami chropowata, była melodią jego życia. Bóstwa występujące w jego tekście były tylko pretekstem. 
        On śpiewał własną pieśń oddania i miłości do Boga, pieśń połączenia z Bogiem. Zaczęliśmy powtarzać melodię, ona rosła i potężniała, wypełniła cały duży dom. 
        Była prosta i osobista jak modlitwa pewnych świętobliwych mnichów, o których mówi opowieść:
- Pewien biskup dowiedział się, że w jego diecezji, na wyspie na jeziorze żyje trzech świętobliwych mnichów. Postanowił ich odwiedzić z całą biskupią świtą. Popłynęli łodzią i biskup był zauroczony ich uduchowieniem - “Jakie modlitwy odmawiacie, że osiągnęliście taki rezultat?” - 
- ”Nasza modlitwa jest bardzo prosta” - powiedzieli mnisi - “Nas jest trzech i Was jest trzech, wybacz nam grzech” - 
Biskup był oburzony: -” Cóż to za modlitwa, ja was nauczę właściwej modlitwy”-  i uczył ich cały dzień. 
Wieczorem świta wsiadła do łodzi, by udać się do biskupiego pałacu. Będąc już na środku jeziora zauważyli, że od strony wyspy do łodzi zbliża się ogromny tuman wody, jak trąba powietrzna. 
Zatrzymali się i zobaczyli, że oto w wielkim pośpiechu biegnie jeden z mnichów. - “Biskupie, biskupie, zapomnieliśmy słów modlitwy, której nas uczyłeś! Powtórz ją jeszcze raz!” - 
Biskup widząc cud chodzenia po wodzie, powiedział - “ Módlcie się jak dotychczas. To bardzo dobra modlitwa!” -  
         Potem Mariusz opowiadał o sobie, swojej drodze życia. I dowiedzieliśmy się, że w Bangalore jest Biblioteka Liści Palmowych, jedna z pięciu w Indiach, która przechowuje spisane pięć tysięcy lat temu życiorysy kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy będą żyli w różnych okresach historii. Strasznie jestem ciekawa, czy moje życie też jest tam opisane. Ale trudno się o to dowiedzieć, bo trzeba się zapisać na wiele tygodni wcześniej. Chyba nam czasu nie starczy, zresztą mój Ukochany oświadczył, że go to w ogóle nie interesuje i nie ma zamiaru niczego się dowiadywać. Więc chyba tym razem nie pojedziemy tam, chociaż analizując dotychczasowe “zbiegi okoliczności” można się wszystkiego spodziewać.
        Życie Mariusza jest tam opisane, jego wcześniejsze wcielenia i czyny, których dokonał. Mówi, że chyba wolałby nie wiedzieć. 
        Gawędziliśmy długi czas, wszyscy mieliśmy spostrzeżenia i ciekawe historie do opowiedzenia. Mariusz przekazał też nam starą radę, by każdy dzień był owocny i przyniósł korzyść zarówno duchową, jak i materialną.
         Przede wszystkim trzeba koniecznie wstawać przed szóstą rano. Muszę się dokładnie dowiedzieć, ale chyba chodzi o czas astronomiczny, a nie wynalazki typu “czas letni”. Leżąc jeszcze w łóżku trzeba sprawdzić, którą dziurką w nosie się oddycha. Jeżeli prawą, należy wymusić oddychanie lewą, np. leżąc na prawym boku i pomiędzy bok a pachę wkładając poduszeczkę lub chociaż dłoń. Jeżeli już lewa dziurka się udrożni, należy wstać z łóżka lewą nogą. Czyli teraz jasno widać, wystarczy tylko znaleźć winowajcę i go surowo ukarać, że komuś cały czas nie zależało na naszym powodzeniu, albo mówiąc obrazowo, zależało, żeby wiodło nam się pod psem, gdy nas ostrzegano, by nie wstawać z łóżka lewą nogą.
         Chyba dziś mam jakiś dzień przypowiastkowy, bo przypomniała mi się następna opowieść.
W pewnym klasztorze siostra przełożona miała ten sam problem. 
Pewnego pięknego poranka wstała raniutko i udała się na jutrznię. Po drodze do kaplicy minęła dwie młode nowicjuszki i pozdrowiła je uprzejmie. Gdy się oddalała, usłyszała jak mówią do siebie - “Nasza siostra przełożona wstała dziś z łóżka z niewłaściwej strony” -.
- “Co to znaczy?” - pomyślała siostra - “Czyżby uważały, że wstałam dziś z łóżka lewą nogą? Czyżbym nie była dla nich dość uprzejma?” - 
Postanowiła naprawić błąd i gdy spotkała dwie inne zakonnice, zatrzymała je ze słowami: - “Jaki piękny dzień dał nam dziś Pan Bóg! Witam was, kochane siostrzyczki” - 
Siostry odwzajemniły pozdrowienie, ale po cichu też szepnęły do siebie - “Nasza siostra przełożona wstała dziś z łóżka z niewłaściwej strony”.
Siostra była bardzo zaniepokojona. Z przeciwka, szurając głośno i sapiąc, szła najstarsza w klasztorze zakonnica. 
- “Szczęść Boże, siostro przełożona“, - powiedziała - “widzę, że wstałaś dziś z łóżka z niewłaściwej strony” 
Tego już było za wiele. - “Co to znaczy, siostro, błagam, powiedz, o co chodzi, bo wszyscy dziś mówią mi to samo“.
- “To bardzo proste, siostro” - odpowiedziała z uśmiechem staruszka - “Masz na nogach pantofle ojca Mateusza” -. 
         Ja też uśmiechnęłam się, ale tylko do siebie, bo nie wypadało w podniosłym nastroju Wed i badżanów opowiadać tak frywolnych historyjek, i wszyscy razem poszliśmy na taras podziwiać księżyc w pełni. 
        Ci, którzy mieszkają w aśramie musieli zostać u Mariusza na noc, bo bramy aśramu otwierają o czwartej rano, a była dopiero druga. My, jako osoby niezależne, poszliśmy sobie piechotką, wcale nie jest daleko, do miasta. 
        Było cicho, Puttaparthi nareszcie spało po całym pracowitym dniu, nawet psy zwinęły się w wykopanych przez siebie dołkach w ziemi i też straciły czujność. Cała okolica spała spokojnie pod opieką Boga.
        My też usnęliśmy spokojnie, a mnie śniła się Sara i podziemia romańskiego kościoła ze sklepieniem czarnym od tysięcy świec palących się u jej bosych stóp. Miała na sobie błyszczące sari. Płomyki świec lekko się chwiały, jak łan zboża. Taka, jaką zapamiętałam z naszego pobytu w delcie Rodanu, wiele lat temu, gdy jeszcze nie wiedziałam kim ona jest. 

                                                                         Drzewo medytacyjne w Puttaparthi - >zdjęcie własne<

niedziela, 24 marca 2013


Część 21

         Chrześcijaństwo, jakie współcześnie znamy, jest oparte na naukach bardzo charyzmatycznej postaci, Największego Kupca Świata, jak go określa Og Mandino, Pawła, zwanego dawniej Szawłem, rzymskiego obywatela, który zachwycił się przesłaniem Jezusa, którego osobiście nawet nie znał. 
          Kościół przewrotnie dołączył go do grona Apostołów, i jak ktoś dobrze policzy, w ten sposób jest ich trzynastu. 
          Ale kto się przejmuje takimi drobiazgami, skoro nawet z Dziesięciu Przykazań Boskich, niewzruszonego kanonu moralnego, Kościół zrobił dziewięć i pół, wyrzucając trzecie: “Nie będziesz czynił wizerunku tego, co na ziemi…” , za co ja, jako plastyk, muszę mu szczególnie podziękować, bo sztuka sakralna pozwoliła na przestrzeni wieków wielu moim kolegom na przyzwoite, a nawet dostatnie życie.
        Tak więc, legendy mówią, że Święta Krew przetrwała w królewskiej dynastii Merowingów, a nawet, że przetrwała do dziś i nadal jest chroniona przez jakiś tajny zakon. 
         Niestety gmina chrześcijańska Marii z Magdali nie przetrwała, choć kto to wie, do dziś. Gdy Kościół zaczął chrystianizować południową Francję wiele wieków później, wyrżnął ich wszystkich jako heretyków i spokój. 
         Wspaniałą dla mnie sprawą byłoby prześledzić najstarsze legendy cygańskie, szukając tropu, który mi się nasunął w Muzeum…..
          Być może Cyganie wiedzą więcej, niż chcą mówić. 
          Jak dziwnie drogi się plotą, że trzeba wielu lat i wielu wędrówek, by coś skojarzyć. Te cudowne sploty długich do ziemi włosów otulające Marię z Magdali na obrazach i rzeźbach, te, którymi ocierała stopy Jezusa w intymnym geście uwielbienia po namaszczeniu ich cennym olejkiem, który być może był “made in India“, nosi tu, w Puttaparthi, wiele Hindusek. 
         Także szlachetną twarz Czarnej Madonny o idealnym owalu i wąskim nosie można zobaczyć wiele razy dziennie. Jeżeli tylko ma się oczy otwarte.  
         Że Maria z Magdali zajmowała specjalne miejsce wśród apostołów i uczniów Jezusa, to zauważa każdy, kto choć raz w życiu przeczytał Nowy Testament. Stała pod krzyżem, na którym umierał, choć niektórzy twierdzą, że wcale nie umarł, lecz ranny został zdjęty z krzyża i odratowany. 
         Świat pełen jest spiskowych teorii i może nie wszystkie są wyssane z palca. W każdym razie z nią pierwszą się spotkał dwa dni później. Na pewno wieki wcześniej jej rola była bardziej znana, lecz zinstytucjonalizowany Kościół postarał się, by ją poniżyć. Okrzyknął ją jawnogrzesznicą i próbował wymazać z pamięci. 
         Największą zaś ironią losu, chichotem historii jest to, że w moim ulubionym ultrakatolickim kraju, być może, czci się ją pod postacią Matki Boskiej Częstochowskiej, jako największą świętość.    
         I pomyśleć, że musiałam podjąć pomysł wyjazdu do Indii i zaliczyć wstrząs mózgu, co wiele tłumaczy, poznać Krystynę, przyjechać do Puttaparthi,  a wszystko po to, by zobaczyć to, co zobaczyłam.
         Niezbadane są wyroki boskie. Tyle tylko, że teraz, jeśli ktoś moherowy przeczyta ten tekst, będę musiała chodzić kanałami, by nie zostać ukamienowana, jak za dawnych, dobrych biblijnych czasów.

środa, 20 marca 2013


Część 20

            Wstajemy wcześnie rano, po śniadaniu bierzemy motorikszę, czyli tuk-tuka i jedziemy na wzgórza ponad aśramem Sai Baby do jednego z dwóch muzeów wybudowanych z jego inicjatywy. Ich niespotykane, nieprawdopodobne bryły widać z każdego miejsca w Puttaparthi. 



           Trójkołowiec ledwie dyszy, droga jest stroma, a my mijamy wielu ludzi idących na piechotę, widocznie muzeum jest ciekawe. Przed bramą, której strzegą dwa betonowe słonie i dwa lwy, wszystko pięknie pomalowane olejną farbą na tzw, kolory naturalne, czekamy na resztę towarzystwa. Ziemia jest miedziana, o gruzełkowatej budowie i wątpię, czy żyzna, bo po monsunowych deszczach wszystko powinno rosnąć jak szalone, a w mojej ocenie, nie rośnie. Może pomyliło mi się z tropikiem. Niektóre drzewa tracą chyba liście, bo na ziemi leży pełno zeschniętych i dużo jest ogołoconych gałęzi. Będziemy tu wystarczająco długo, by się przekonać, czy wyrosną nowe liście, a może też zakwitną kwiaty….
          W końcu towarzystwo nadjeżdża i całe szczęście, bo wstęp jest tylko do 12-tej. Przed budynkiem są modlitewne młynki tybetańskie, nie możemy sobie odmówić przyjemności pokręcenia nimi. To o wiele łatwiejszy sposób, niż klepanie modłów i podobno tak samo skuteczny.
         Nie płaci się żadnych biletów za wstęp do muzeum, zresztą nie zauważyliśmy tej zachłanności na pieniądze, jaką znamy z naszych religii - rzeczy związane z jej wyznawaniem są bezpłatne. 
         Pobyt w aśramie też jest naprawdę na każdą kieszeń - można spać na ogólnej sali  i jeść w stołówce 2 posiłki za 10 rupii na dzień,  można mieszkać w sali na 7 osób lub w dwuosobowym pokoju, albo wynająć sobie apartament lub pokój w hotelu, co też, jak się okazuje z rozmów z rodakami, kosztuje jakiś ułamek ceny z Europy lub Ameryki. Można też jeść w różnego rodzaju stołówkach i restauracjach różnych kategorii. 
          Zresztą ilość chętnych do pobytu tutaj świadczy na korzyść naszej teorii - przebywa tu równocześnie około 30 tys. ludzi, a posiłki je prawie tyle samo, dwa lub trzy razy dziennie. To gigantyczne przedsiębiorstwo, trust bardzo skutecznie zarządzany. 
          Ciekawe, czy gdyby Jezus żył dzisiaj, to miałby sieć piekarni i smażalni ryb oraz wspaniałe i gigantyczne piwnice znanych na całym świecie win, bo przecież nie potrzebowałby żadnych winnic ani tłoczni. I karmiłby po 30 tys. głodnych trzy razy dziennie przez cały rok, przez kilkadziesiąt lat. 
          Oto cuda naszych czasów. Przepraszam, jeżeli uraziłam czyjeś uczucie religijne. 
          Ciekawe, co się stanie z tą firmą, gdy Baba umrze, co ma nastąpić, według jego słów, już za 11 lat.   
          Muzeum, według mnie, jest budynkiem chroniącym jakieś cenne zbiory, coś istotnego dla ludzkości, co musi być strzeżone, bo są to egzemplarze o bezcennej, unikalnej wartości, nie tyle materialnej, co kulturotwórczej.
         W tym sensie Muzeum Wszystkich Religii w ogóle nie jest muzeum. Wewnątrz można podziwiać plastikowe manekiny ubrane w prawdziwe stroje, ustawione w scenki obrazujące daną religię. Na pewno nie są to bezcenne i unikalne zbiory, lecz dość prymitywna lekcja poglądowa. 
         Jeżeli ktoś nie wie, że są różne religie, to się zapewne tutaj dowie. Chrześcijaństwo oczywiście jest reprezentowane, a nawet nasz ulrakatolicki odłam, bo można podziwiać obraz z Jasną Górą i tłumem pielgrzymów, nad którymi unosi się Matka Boska Częstochowska, największa świętość naszego kraju, bo i po co nam jakiś Bóg???.
         W części dotyczącej chrześcijaństwa jest też wspomniane, że czas pomiędzy 12 rokiem życia, kiedy miał miejsce opisany w Nowym Testamencie epizod z odłączeniem się Jezusa od pielgrzymki i pozostaniem w świątyni jerozolimskiej, a 30 rokiem życia, kiedy zaczął swoje nauczanie, Jezus spędził w Indiach. Przybył wędrując z jakąś karawaną kupiecką, które przemierzały ówczesny świat, przewożąc cenne towary i wieści z daleka. Wyruszył tam, by spotkać się z jednym z jedenastu zaginionych plemion Izraela, które do dziś podobno żyje w Indiach. 
          Hindusi, którzy spisują wszystko bardzo precyzyjnie w swoich klasztorach od co najmniej 5 tysięcy lat, mogą ten fakt w każdej chwili udowodnić, ale chrześcijan to w ogóle nie obchodzi. Podobno Dalaj Lama będąc w Watykanie z oficjalną wizytą przekazał niepodważalne na ten temat dokumenty, co odnotowały media. Watykan jednak nie odezwał się na ten temat nawet słówkiem. Czego należało się spodziewać. Podobno, podobno, podobno…
           I w związku z tym muszę przyznać, że Muzeum Wszystkich Religii, i fakt, że do niego pojechałam, jest niezwykle ważne i spełniło doniosłą rolę w ukształtowaniu bardzo ważnej w dziejach historii religii teorii - Bogu niech będą dzięki! Szczególnie jej wschodnioeuropejskiego odłamu, za co niechybnie będę spalona na stosie, albo jeszcze gorzej. 
          Patrząc na kopię wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej, na jej ciemną, szlachetną i jak widać na pierwszy rzut oka, gdy widzi się ich codziennie setki, hinduską twarz, w nagłym przebłysku, który może następne pokolenia nazwą oświeceniem, zrozumiałam, dlaczego w europejskiej sztuce sakralnej występuje tak niezwykłe zjawisko jak Czarna Madonna! 


           Hinduska twarz szlachetnej kobiety otulona delikatnymi fałdami sari.      
           I to nie tylko w Częstochowie, ale też w Chartres,  Montserrat, w Rzymie, na Teneryfie i w setkach innych miejsc są obrazy i rzeźby przedstawiające czarną postać kobiety o szlachetnych rysach, wcale nie murzyńskich, trzymającej na ręku czarne niemowlę. 
          To Matka Boska, tylko nie ta kobieta, która w mniej więcej zerowym roku naszej ery urodziła Jezusa, tylko ta, która trzydzieści trzy lata później urodziła Jezusowi dziecko! To kobieta, która za swym Mistrzem przywędrowała z Indii, jego żona, Maria z Magdali, zwana Magdaleną i jej i Jego dziecko, wcale nie syn lecz córka, ciemnoskóra Sara, którą w Saintes-Maries-de-la-Mer w delcie Rodanu w południowej Francji czczą Cyganie, którzy też podobno są z Indii ( zajrzyj do posta: Maria Magdalena na Camargue).
         Istnieją francuskie legendy, które mówią, że po Ukrzyżowaniu Rzymianie wsadzili kobiety, które były z Jezusem do łodzi bez żagli j w porze odpływu wysłali na pełne morze. Chcieli się ich pozbyć, by nie głosiły dalej nauk tego wywrotowego Nauczyciela, a nie chcieli mieć ich krwi na rękach. W łodzi były trzy kobiety, trzy Marie: Maria z Magdali, Maria żona Jakuba i Maria Salome. Łódź, oczywiście, cudownym zrządzeniem boskim nie zatonęła, kobiety nie umarły z głodu i pragnienia, lecz dotarły do brzegów obecnej południowej Francji, do delty Rodanu. 
          Na kilku starych, prymitywnie płaskorzeźbionych płytach w romańskim kościele w Saintes-Maries-de-la-Mer można jak na komiksie prześledzić całą tę historię. Jedna z kobiet na płaskorzeźbie trzyma w ręku jak gdyby lampę oliwną lub inny kulisty przedmiot. Istnieją podejrzenia, że to Święty Graal, Święta Krew i że ta kobieta jest brzemienna. To także, być może tłumaczy, dlaczego nie została zabita. 
         Kobietami zaopiekowała się silna w tym czasie na tym terenie gmina żydowska, która pod wpływem opowieści o Nauczycielu stworzyła najczystsze, najbardziej wiarygodne chrześcijaństwo, oparte na naukach najbliższych Jezusowi osób. 







                                                                 Czarne Madonny  >zdjęcia z internetu<
                                                                 Widok na wzgórza - zdjęcie własne


wtorek, 19 marca 2013


         Dwa lata temu spędziłam Święta  Wielkanocne u córki we Francji. Głównym punktem programu była Rezurekcja w Chartres, największej, najwspanialszej i najbardziej pogańskiej katedrze gotyckiej w Europie.
        Wyjechaliśmy z Paryża w Wielką Sobotę po późnym obiedzie, pogoda była cudowna, różowo kwitły sady jabłoniowe, trawa zieleniła się młodą zielenią w pełnym słońcu. 
Najpierw autostradą, potem drogami wśród platanów dojechaliśmy do miejsca, skąd po raz pierwszy zobaczyliśmy katedrę. Jej ogrom, nawet z dużej odległości po prostu oszałamia. 



            Koronkowa delikatność konstrukcji jest jak modlitwa ulatująca do nieba strzelistymi wieżami. Jej dwie wieże są zupełnie różne, jak księżyc i słońce. Przypomina nam się nasz malutki kościół Mariacki w Krakowie i jego wieże. To na pewno nie jest przypadek...
            Lecz patrząc na gotycką katedrę trzeba sobie zdać sprawę przede wszystkim z tego, w jaki sposób została zbudowana. 
            Wyobraźmy sobie: wczesne Średniowiecze, maszyny proste, wielokrążki, pochylnie, ogromna rzesza cierpliwych, pracowitych robotników i te gigantyczne ilości dokładnie ociosanego kamienia układane na ośmiometrowych fundamentach tylko według modelu wykonanego przez biegłego muratora i zatwierdzonego przez fundatora, którym w wypadku prawie wszystkich katedr był zakon templariuszy. 
           Notre Dame, Nasza Pani, Ma Donna. Jej poświęcone są prawie wszystkie średniowieczne katedry, kamienne tablice wszelkich prawd. Trzeba tylko odczytać je z miłością, by odnaleźć utraconą Wiarę, prawieczne dziedzictwo. To, co dla nas jest tylko figurą geometryczną, w katedrze zmienia się w przekaz, w mowę symboli. Święte figury geometryczne: koło, kwadrat, trójkąt równoboczny, powtarzają się w nieskończonej ilości wariantów tworząc święte proporcje, Złote Cięcie, na którym oparta jest konstrukcja gotyckiej katedry. 
         Odnajdujemy je właściwie wszędzie, jeżeli tylko chcemy patrzeć i czuć - w Amiens, Reims, Paryżu, Provins, a przede wszystkim w Chartres. 
         Wielki badacz katedry w Chartres, Louis Charpentier, napisał o niej książkę „Ogrody wtajemniczenia”, w której przedstawia technikę medytacyjną Cyganów francuskich - tak, tak! tych od św. Sary (czytaj post: "Maria Magdalena na Camargue") . Oparta jest ona na tzw. płytach z Chartres, przedstawiających koło, kwadrat i prostokąt składający się z dwu kwadratów. Dzięki tej technice można osiągnąć wgląd w odmienne stany świadomości.
   Przez całe Średniowiecze wyższe stany świadomości należały do chrześcijańskiej codzienności. Wizje aniołów, apokalipsy, piekła, wywierały znaczący wpływ na ówczesną mentalność. Jedni badacze przypisują to mistycznym medytacjom, np. labiryntów, takich jak w Chartres, inni zatruciu sporyszem, jeszcze inni długim, wyczerpującym postom. Być może wszyscy mają rację. 
       Nie mam jednak wątpliwości, że średniowiecze było okresem niezwykłym. Wystarczy chociaż raz w życiu zobaczyć gotycką katedrę i wyobrazić ją sobie wśród właściwego jej otoczenia, w którym powstała - parterowych domków średniowiecznego miasteczka, by zrozumieć niewyobrażalny mistycyzm tego okresu. 
         Gotycka katedra to modlitwa, to kamienny akt strzelisty budowany przez wiele pokoleń, setki lat.  
I tu katedra w Chartres jest też wyjątkiem - zbudowano ją w rekordowym tempie trzydziestu kilku lat. Żaden inny murator nie doczekał realizacji swego projektu. Istniał on tylko w makiecie i w jego marzeniach. 
      Jak śmiałe to były marzenia, możemy wnioskować po rezultatach. Trudno jest objąć wzrokiem katedrę w Chartres, Ulm, czy w Strasburgu, niemożliwym jest zrobić jej zdjęcie. Przetrwały wojny, zawieruchy, posadowione w specjalnie wyszukiwanych miejscach mocy, zwykle w starożytnych miejscach kultu Matki Ziemi, połączone pomiędzy sobą niewidzialną siecią energetycznych wpływów, oparły się czasowi, by dać świadectwo Wiary.
          I znów wracamy do Średniowiecza, które nagle okazuje się nie mrocznym okresem niewiedzy i zabobonu, lecz niezbędnym etapem, bez którego nasz współczesny świat nie mogłby powstać.
         A wejść wieczorem w Wielką Sobotę do katedry w Chartres, to jakby wszystkimi zmysłami zanurzyć się w Średniowieczu.
         U gigantycznych wrót wolontariusze rozdają wszystkim białe świece. Zmierzch na zewnątrz zamienia się w mrok wnętrza katedry, który rozjaśniają tylko płomyczki świec w rękach wiernych. Dreszcz przebiega przez całe ciało, gdy rozbrzmiewa męski chór, a katedra wtóruje mu echem, odbijającym się od tysiącletnich murów i sklepień. Rozpoczyna się Rezurekcja, wielkie widowisko „światła i dźwięku”. 
         Rytuał Wielkiej Soboty trwa wiele godzin. Towarzyszą mu śpiew, modlitwa, recytacje, litanie, chóry, dwie orkiestry i nawet zespół kobziarzy. Czas mijał niespostrzeżenie. 
         Byliśmy tak zafascynowani, tak głęboko zaangażowani w to, co się działo, że przeżyliśmy szok, gdy zauważyliśmy, że blady świt rozjaśnia już wspaniałe witraże. Jak średniowieczni mnisi spędziliśmy noc w katedrze.
          Francuskim zwyczajem po zakończeniu mszy ksiądz wychodzi pierwszy z kościoła. Tu, przechodząc w szpalerze tysięcy wiernych, katedrę opuścił biskup prowadzący Rezurekcję.
           Wtedy dopiero powoli wierni zaczęli wysypywać się na plac przed katedrą, witając się z biskupem, rozmawiając z nim niespiesznie, jak z dobrym znajomym i życząc sobie nawzajem „wesołych świąt” zaczęli rozchodzić do domów. Dzwony zaczęły swój koncert głosząc czterem stronom świata, że Chrystus zmartwychwstał! Alleluja!
         Zaraz potem kobziarze zaczęli grać stojąc wśród wiernych na placu, a biskup z pastorałem pod pachą klaskał do rytmu. 
          Zaczęła się spontaniczna zabawa. Ranek zastał nas zmęczonych, ale w świetnych humorach. Postaliśmy jeszcze trochę, potem poszliśmy na kawkę do najbliższej kawiarni. 
          Bo Święta Świętami, ale jak tu we Francji rozpocząć dzień bez kawy z mlekiem i gorącego croissanta?
          Przed nami był pierwszy świąteczny dzień Wielkanocy, który postanowiliśmy spędzić odwiedzając inną średniowieczną perłę, klasztor Mont Saint-Michel.

Czarma Madonna z Chartres
                                                                                                                                                                       >Zdjęcia z Internetu<





sobota, 16 marca 2013


Część 19

        Ćwiczenia się kończą, schodzimy na parter, odkładamy maty na miejsce. Klinika doktora Rao też już obudziła się ze snu. Śliczna, zgrabna i niezwykle cierpliwa Hinduska z dużą domieszką krwi skośnookich zapisuje nas na dwunastą na diagnozę do dr Rao.
        Wracamy tuk-tukiem do miasta, idziemy na śniadanie do aśramu, do stołówki europejskiej. 
         I tu ciekawostka. W hinduskiej stołówce nie zdejmuje się butów, a w europejskiej tak. Ciekawe, dlaczego? Nie myje się też rąk przed jedzeniem, chyba, że ktoś jest bardzo zdesperowany i odnajdzie umywalkę w najdalszym kącie. Jedzenie pyszne i o wiele bardziej różnorodne, niż w hinduskiej, ale też o wiele droższe. W cenie obiadu w hinduskiej stołówce, jak na europejskie i amerykańskie warunki i tak bardzo, bardzo tanie.
         Następna ciekawostka jest taka, że w hinduskiej stołówce w ogóle nie podają śniadania, tylko dwa posiłki: południowy i wieczorny.
         Wracamy do kliniki dr. Rao punktualnie o dwunastej, czekamy trzy minuty i możemy wchodzić, uprosiwszy uprzednio Marię, żeby była naszą tłumaczką. 
         Najpierw wchodzi mój Ukochany. Maria tłumaczy, że trzy dni temu miał atak nerek, piasek albo nawet kamień i że taki sam atak miał w domu około pół roku temu. 
        Doktor Rao starannie bada puls, ogląda stopy, kostki, potem oczy, tęczówkę i powieki od środka, a potem pyta Marię, czy naprawdę dobrze ją zrozumiał. - “Czy pani dobrze tłumaczy, czy pani znajomy miał naprawdę atak nerek?” - Zaskoczona Maria potwierdza.
-“Tutaj nie ma żadnych śladów przebytej choroby. Jeżeli nawet była, to znikła bez najmniejszych śladów“.- dziwi się dr Rao i mówi - “jest pan zupełnie zdrów! “- 
       Czyżby jednak Swami maczał w tym paluszki?
       Potem wchodzę ja z Marią, dostaję proszek z ziół do rozmieszania z miodem i syrop. Diagnoza jest bezpłatna. Lekarstwa trzeba wykupić w aptece dr Rao, moje kosztują mniej więcej 5 dol. amerykańskich - dodano do nich także słoiczek miodu. 
        Można też poddać się masażowi ajurwedyjskiemu, albo masażowi shirodara polegającemu na polewaniu ciepłym olejem. Niestety dr Rao nam go nie przepisał.
         Przed kliniką stoi rząd tuk-tuków, tak wielu przyjeżdża tu chętnych. My jako pacjenci, mieliśmy numer kolejny 28986 i 7. 
        Wracamy do Puttaparthi i idziemy na obiad. Potem mój Ukochany uczy się angielskiego, a ja czytam książkę leżąc na naszym materacu.
        Po południu darśan, wieczorem kolacja i plotki z rodakami na murku przy budce z kawą, której już nikt z nas nie chce pić. 
        Umawiamy się na następny dzień na zwiedzanie Muzeum Wszystkich Religii.

wtorek, 12 marca 2013


Część III

        Chora i bez leków, bez większych szans na fachową pomoc medyczną, wylądowałam w tunezyjskim raju, by spędzić w nim dwa tygodnie. Chciałam zmierzyć się ze swą chorobą korzystając przede wszystkim z potęgi mojej podświadomości. 
         Od lat czułam, że przyjdzie dzień, gdy wbrew prognozom lekarzy, będę zdrowa.   
         Przygotowywałam się na tę chwilę przez siedem lat, krok po kroku przebudowując moje życie. Wiedziałam, że powtarzając wciąż te same czynności, tkwiąc w tych samych układach, kultywując ten sam sposób myślenia, niczego nie osiągnę. Ten styl życia, myślenia i działania doprowadził mnie do ściśle określonych wyników - do choroby. 
         Postanowiłam zmienić radykalnie wszystko - sposób życia, myślenia o życiu, podejście do pracy i ludzi, zmienić otoczenie, znajomości, a nawet kraj i język.
        Zerwałam ze wszystkim i porzuciłam wszystko tak, jakbym umarła. I to chyba był moment, w którym na nowo zaczęłam żyć. 
         Lecz te wszystkie sprawy z całą wyrazistością uświadomiłam sobie dopiero wiele lat później. W tamtym momencie działał przede wszystkim instynkt, przemożny impuls ratowania swojego życia. 
        Teraz, jadąc do Tunezji, wkroczyłam w następną fazę. Z taką samą determinacją postanowiłam żyć bez leków, bez konieczności zażywania dwa razy dziennie dużych dawek hormonów tarczycy. 
         Ponieważ przez wiele lat czułam ucisk w gardle, jakieś zamknięcie, zdławienie, ograniczenie możliwości wypowiadania się, a medycyna traktowała to jako moje nieszkodliwe przewrażliwienie, postanowiłam odwołać się do innych, niż zachodni, systemów medycznych. 
         Kupiłam wszystkie dostępne dla mnie książki o medycynie chińskiej i ze zdumieniem odkryłam zupełnie inne podejście do zdrowia i choroby. My idziemy do lekarza, gdy jesteśmy chorzy, czasem czekamy z tym na ostatni moment, gdy choroba jest już bardzo zaawansowana. Mieszkaniec Wschodu w tym momencie zwalnia swojego lekarza, bo ten nie zatroszczył się o jego zdrowie! Bo lekarz w medycynie Wschodu cały czas opiekuje się zdrowiem swojego pacjenta, niezwykle bacznie go obserwując. 
          Nigdy wcześniej nie dotarło do mnie z taką siłą, że europejska medycyna rozwijała się poprzez badanie martwego ciała, krojenie go i wyciąganie wniosków z wyglądu tkanek, że może dla anatomopatologa jest to wspaniała wiedza, ale dla mnie, żywego organizmu, na nic nie przydatna! Że przede wszystkim diagnozowanie jest w naszej medycynie bardzo słabe. 
         W moim przypadku prawie pół roku badań przy pomocy analiz medycznych i nowoczesnego sprzętu nie przyniosło rezultatu. Przyczynę mojej choroby odkrył lekarz, który poświęcił wiele godzin na rozmowę o stylu życia, jaki prowadzę, o tym co jem, a potem precyzyjnie oglądał moją skórę, naciskał moje ciało, badał mnie zupełnie, jak na współczesnego lekarza, niekonwencjonalnie. Poświęcił na to tyle czasu i uwagi, bo grał z moim kuzynem w szachy! On odkrył, że mam szorstką skórę dłoni i kolan, i wyciągnął z tego właściwe wnioski. Skierował mnie do koleżanki endokrynologa. Ona już tylko ustaliła dawkę hormonów.
         Teraz ja też postanowiłam zająć się moim zdrowiem niekonwencjonalnie. Postanowiłam nie oddawać tego, co mam najcenniejsze, w ręce obcych, lecz wziąć sprawę we własne ręce! 
         Mój Ukochany wierzył, że mi się to uda i wspierał mnie, tym bardziej, że w pełni zdawał sobie sprawę z konsekwencji.
         Dzień zaczynaliśmy od długiego spaceru brzegiem morza. Choć nie miało ono takich ilości potrzebnego tarczycy jodu jak Bałtyk, było ciepłe i łagodne. Po śniadaniu masaż. Choć mój Ukochany nie jest masażystą, masował mnie tak, jak podpowiadało mu jego serce bym mogła wyciszyć się i zrelaksować. Przystępowałam do ćwiczeń. Znalazłam ich zestaw w jakiejś książce o jodze. Dotyczyły uruchomienia czakry gardła i wyregulowania całego systemu czakramów.
         System mówiący o równowadze energetycznej naszego ciała znany jest i kultywowany w medycynie Wschodu co najmniej od pięciu tysięcy lat. My możemy powiedzieć, że jest to system obcy, nieznany, niedawno odkryty dla nas, mieszkańców Europy. A jednak wydaje mi się, że to nieprawda. System ten jest tak silnie wpisany w podświadomość, że chyba jest jakimś pierwotnym, najgłębiej odczuwanym przez człowieka systemem. 
         Nauka o czakrach mówi, że w ciele znajdują się centra energetyczne, niektóre większe, inne mniejsze, jest jednak siedem podstawowych, usytuowanych w miejscach, gdzie mamy gruczoły dokrewne. Przedstawiane są jako wirujące kule, wiry energii. Gdy któryś czakram jest zablokowany, energia wiruje z mniejszą siłą, gdy zaś prawie zupełnie jest zamknięty, wywołuje chorobę w obrębie danego gruczołu. Potem nierównowaga energetyczna zatacza coraz większe kręgi powodując niewłaściwe działanie innych czakr i co za tym idzie, całego organizmu.


          Dlaczego sądzę, choć to może tylko moje zdanie, że system czakr jest znany całej ludzkości, choć przeważnie zupełnie zapomniany? 
          Ponieważ jego ślady przetrwały w najstarszej, najbardziej elementarnej warstwie naszej kultury - w języku. Czyż nie mówimy, że czyjeś serce jest zamknięte, że wątroba się w nas gotuje ze złości, że krew nas zalewa. A o dobrym, łagodnym człowieku zaś mówimy, że ma serce otwarte na ludzką niedolę? 
         Te skojarzenia występują we wszystkich językach europejskich.
Dla mnie centra energetyczne są łatwe do wyobrażenia i dlatego postanowiłam ćwiczyć i wizualizować ich działanie.
Rozpoczęłam od czakry podstawy. Przy odpowiedniej muzyce wyobrażałam sobie wirujące kule energii, czy może plazmy w kolorze czerwonym, pomarańczowym, złotym. Im wyżej w górę kręgosłupa, tym miałam większe trudności z wywołaniem obrazu wirującej kuli. Na wysokości gardła, mimo ćwiczeń jogi, nie potrafiłam wyobrazić sobie kręcącego się wiru. 
I nagle przyszedł mi do głowy zupełnie zwariowany obraz z jakiegoś niemego filmu. 


        Pilot siedzi w kabinie malutkiego samolociku, a mechanik usiłuje uruchomić silnik kręcąc śmigłem samolotu. Tak jak stare samochody uruchamiało się korbą. Mechanik szarpie śmigło tyr, tyr tyr... nic z tego, więc znowu szarpie. Tyr, tyr, tyr, teraz ja starałam się pomóc mechanikowi i znowu nic. 
      Tak wciągnęła mnie ta zabawa w wyobraźni, że siedziałam nieruchomo z zamkniętymi oczami nie wiem jak długo.

        I nagle sukces - śmigło zrobiło kilka obrotów, zanim znów stanęło! Więc próbowałam dalej. Tyr, tyr, tyr… I nagle silnik zaskoczył, śmigło zaczęło się kręcić, potem zobaczyłam już tylko mgiełkę z przodu samolotu - silnik działał!

        Od tego momentu dzień w dzień wyobrażałam sobie malutki samolocik i mechanika. Tylko, że teraz śmigło kręciło się w moim gardle. Czasem od razu udawało mi się uruchomić 
silnik, czasem potrzeba było dłuższej chwili. Ale zawsze w końcu śmigło ruszało na ogromnych obrotach.
        Mijały dni, czułam się wspaniale. Nie byłam wcale zmęczona. Kąpałam się w wodzie z aromatycznymi olejkami, byłam masowana. Czułam ogromną więź z moim Ukochanym. Rozmawialiśmy godzinami. Pływaliśmy w morzu albo w basenie z podgrzewaną morską wodą, spacerowaliśmy brzegiem morza, opalałam się na leżaku pod palmami wśród ćwierkania wróbli budujących gniazda. Jadłam różne egzotyczne potrawy, piłam miętową herbatę w złoconych szklaneczkach, specjalność Orientu. Ćwiczyłam całymi godzinami, słuchałam muzyki otwierającej czakry, bo już wiedziałam, że to właściwa dla mnie droga. Byłam tak radosna, tak szczęśliwa, po prostu w euforii. Jak w raju!
       Wróciliśmy do domu. Mijały tygodnie, miesiące, a ja czułam się świetnie, czułam, że jestem zdrowa. Pierwsze, co zrobiłam po powrocie, to wyrzuciłam lekarstwa. Poza tym ćwiczyłam w dalszym ciągu. Może już nie tak intensywnie jak w Tunezji, ale systematycznie. Po roku zrobiłam pierwsze badania. Wypadły tak dobrze, jakbym nigdy nie była chora. 
         Na pewno była to najważniejsza i najdalsza podróż w moim życiu.
Bo podróż do raju, gdziekolwiek byśmy go odnaleźli, pozwala wrócić do utraconej równowagi, do harmonii ciała i duszy, odkryć na nowo drogę do własnej podświadomości, która przecież wie, co dla nas jest najlepsze....

                                                                                                             >Ilustracje z internetu<

niedziela, 10 marca 2013


Część 18.

         Czym różni się Śhiwa, który odrąbuje głowę swemu synowi Ganeszy od Jezusa, który przeklina drzewo figowe, ponieważ nie rodzi owoców w zimie?
         Obaj są wspaniałymi wysłannikami Absolutu, ale jednak żyją na ziemi i podlegają ziemskim emocjom i ziemskim iluzjom. Przyjęli ludzkie ciało ze wszystkimi tego konsekwencjami. 

          Bo tylko w ten sposób Absolut może doświadczać emocji - poprzez nas.

         Gdy gotuję zupełnie nową wersję starej zupy, bo na przykład nie miałam wszystkich składników lub miałam ochotę na jakieś urozmaicenie, mówię do Ukochanego - “ Dziś Bóg wymyślił nową zupę, a ja ją zrealizowałam”. Zawsze jest wyjątkowo pyszna, bo wszystko, co Bóg stworzył jest dobre, jak mówi stara Biblia. 
         W moim rozumieniu Bóg tworzy przez nas i przez nas bawi się światem, swoją zabawką. W pewnym momencie mówi do siebie: - “Chcę stworzyć zupę dyniową w wersji, jakiej jeszcze nie było“. - 
        Wielu kucharzy na Ziemi ma w tym momencie pomysł, by ugotować tę zupę, ale tylko kilku akceptuje boski przepis i gotuje według niego. A czasem tylko jeden. Ci, którzy jedzą taką zupę mówią - “Co za genialny kucharz!“ -, bo nie wiedzą, że to Bóg gotował jego rękoma. 
        Bardzo łatwo jest działać według wskazówek Boga. Wystarczy tylko wszystko robić w skupieniu - malować, pisać, haftować, kochać się, budować, prowadzić badania, gotować itd., by usłyszeć ten boski przepis. 
I jestem pewna, że wielu ludzi potrafi rozpoznać dzieła boskie stworzone przez ludzi według Jego wskazówek. Po prostu są doskonałe.  

        Chcę, by życie było dla mnie jedyną formą Boga. Uważne obserwowanie życia, kontemplowanie życia w każdej postaci, zachwycanie się życiem. 
         Przeżywanie, doświadczanie życia. Przeżywanie, doświadczanie Boga.
        Tak jak teraz obserwuję i biorę udział w spektaklu wschodu słońca. Pięknym, celowym, niezwykłym i chociaż wciąż tym samym, jednak za każdym razem innym.



 >Zdjęcie z internetu<

sobota, 9 marca 2013


Część II.          

  Tak jak mówiłam, Tunezja wczesną wiosną jest rajem na ziemi. Łagodna bryza od morza, aleje palmowe, szafirowe baseny wśród ogrodów hotelowych tonących w zieleni i kwiatach, piaszczysta plaża. Żyć, nie umierać!
            I ja właśnie przyjechałam tu, by żyć. Żyć bez lekarstw. 
Ale najpierw o Tunezji. Pojechaliśmy po raz pierwszy na wczasy zorganizowane przez biuro podróży. TUI - piękne podróże. Chcieliśmy, by żadne przyziemne troski nie zakłócały nam pobytu, który w całości lub prawie w całości chciałam poświęcić na wyciszenie i samoleczenie.


          Biały hotel wśród palm całe wewnętrzne ściany miał pokryte kafelkami w orientalnym stylu, w kolorach niebiesko, zielono, złotym. W pokoju wykafelkowane było nawet podwyższenie, na którym leżał luksusowy materac i bardzo piękna satynowa pościel. Białe zasłony powiewały na wietrze, jak w filmie, a za oknem tropikalny ogród pełen kwiatów kusił do przechadzki. 
          Śniadanie w formie szwedzkiego stołu, chyba kilkunastometrowej długości. Za stołem kelnerzy w czerwonych kamizelkach i fezach podawali rozliczne potrawy, których nazw nawet nie starałam się zapamiętać. Rozmowy przy stołach i wśród obsługi tylko w języku francuskim i niemieckim. 
            Mimo zaplanowania sobie zupełnie innych zajęć, skusiliśmy się na wycieczkę do Tunisu i Kartaginy.


            Nasz przewodnik miał duże poczucie humoru, i wydaje mi się, że również odwagę, gdy pokazał nam w Tunisie z okien autokaru pięciogwiazdkowy hotel z pełnym wyżywieniem i obsługą za darmo, jak mówił. Jednak wysokie mury, maleńkie, zakratowane okienka i wieże strażnicze nie pozwalały mieć złudzeń, co do przeznaczenia tego hotelu.
            Zanim poszliśmy na bazar, zostaliśmy uprzedzeni o konieczności noszenia przez kobiety maxi spódnic i bluzek z długim rękawem. I trudno się dziwić, arabskie kobiety owinięte były od stóp do głowy kremowym materiałem, przytrzymywanym od spodu ręką. Jeżeli niosła jedną siatę z zakupami, było jeszcze jako tako, jeżeli niosła dwie siaty, to materiał musiała trzymać w zębach. Wcale nie robię sobie hecy. Na  suku, czyli zadaszonym bazarze, gdzie można się zupełnie zgubić w krętych uliczkach i przejściach, pooglądaliśmy sobie różne wyroby. 
         Gdy sprzedawcy usłyszeli, że mówimy po polsku, od razu znaleźli się elegancko, odśpiewując nam: "Monika, dziewczyna ratownika" i potem jeszcze wśród gwaru wielonarodowych rozmów, raz po raz słyszeliśmy tę piosenkę. Chyba w ten sposób przekazywali sobie wiadomość, że nadchodzą Polacy, choć było nas tylko dwoje w niemieckojęzycznej grupie.


          Jeżeli ktoś chce kupić zapachowe bazy perfum, to właśnie w Tunisie jest we właściwym miejscu. Tunezja słynie bowiem z dostarczania do Francji olejków zapachowych, nawet do najdroższych perfum. Dlatego była dla Francji taka cenna przed wojną, ale nie była kolonią, tylko protektoratem, co z naciskiem podkreślał nasz pan przewodnik. 

Ulice Tunisu wyglądały trochę tak, jakby trwał strajk generalny we wszystkich dziedzinach gospodarki Tłumy dorosłych mężczyzn stały grupkami na ulicach. Nasz przewodnik poinformował nas, że bezrobocie jest ogromne, czasem w całej wielopokoleniowej rodzinie pracuje tylko jeden mężczyzna. 
        
 Był to okres tuż przed Ramadanem. Na trawnikach dzieci pasły baranki przeznaczone na świąteczną ucztę. Dobrze, że w Europie baranki świąteczne są z cukru. 

         Dojechaliśmy w końcu do miejsca, gdzie stała Kartagina.





         Skalisty półwysep nad cudownej urody zatoką był grobem tego fenickiego miasta. Nie całe zostało dotąd odkopane. Na części ruin stoi pałac prezydencki chroniony przez wyprostowanych żołnierzy patrzących bez zmrużenie oczu wprost na turystów. Nie wolno robić zdjęć w tamtym kierunku, uprzedził nas przewodnik. I choć zerkaliśmy co trochę w zakazaną stronę, jednak bez reszty wciągnęła nas historia Kartaginy. 
         Założona przez Fenicjan rozwijała się bez przeszkód, póki nie stała się zagrożeniem dla Rzymu. Raz zburzona, podniosła się z ruin i znów stała się potęgą na Morzu Śródziemnym tak wielką, że zaczęła kolonizować dzisiejszą Hiszpanię. 
         Fenicjanie byli przedsiębiorczymi kupcami, podobno wynaleźli pieniądze, z czego do dziś jedni cieszą się, a inni smucą. 
         W końcu Rzym poczuł się tak zagrożony, że jeden z senatorów, wielki mówca Katon, każde swe przemówienie w senacie kończył stwierdzeniem: „ a Kartagina i tak musi zostać zniszczona”, bez względu na to, na jaki temat mówił. 
         U nas też go naśladował inny wielki mówca, który swe przemówienia kończył: „ a Balcerowicz i tak musi odejść”. 
         Tak silny jest wpływ klasycznego wychowania w Polsce.     
         Katon tak długo męczył Senat, aż doprowadził do wojny z Kartaginą i rzeczywiście została ona zdobyta i zburzona.
          I tu potwierdza się to, co kiedyś pisałam: dobry wróg jest wart naprawdę wiele. Rzym pozbawiony silnego wroga popadł w samozadowolenie i powoli zaczął chylić się ku upadkowi. Upadek Kartaginy stał się przyczyną upadku Rzymu. 

Tak więc kochajmy i szanujmy naszych wrogów, bo dzięki nim zachowujemy czujność!






środa, 6 marca 2013


Część 17.

         
        Dlaczego tak skonstruowana jest ludzka psychika, że koniecznie potrzebuje bóstw na swoje własne podobieństwo, że zauważa i akceptuje tylko wielkości średnie, a w nich Absolut po prostu się nie mieści? 
          Dlatego nasi praprzodkowie widząc na przykład rozszerzający się pożar, który niszczył ogromne połacie lasu lub wylew potężnej rzeki, albo szalejące w czasie sztormu morze, robili jedyną rzecz, jaką mogli zrobić, by oswoić żywioł - w swoim mózgu, jak w komputerze znajdowali polecenie: “zmień rozmiar” i klikali strzałeczką. I od razu dziki żywioł stawał się bóstwem.
        Teraz już mieścił się w ludzkich wielkościach średnich. Jako bóstwo miał swoje imię, swoje życie, namiętności i emocje. Wściekał się lub był łagodny i dobroczynny. Można było mu pomóc ofiarami, rytuałami i modlitwami w jego problemach a on odwdzięczył się, pomagając w ludzkich sprawach. Jak potężny, możny sąsiad, albo władca. 
         I tak bogowie zamieszkali wśród ludzi i w tej pierwotnej, najbliższej naszej psychice postaci, mieszkają po dziś dzień.   
         Stąd przebłagalne rytuały, pielgrzymki i posty, stąd modlitwy, psalmy, mantry i badżany. Zastępcza forma Boga żyje wśród nas i ma się bardzo dobrze.
        Jeżeli odmówisz ileś tam litanii, nowenn, cząstek różańca, to bóstwo ci się odwdzięczy. Jeżeli zamówisz ileś tam mszy, nabożeństw i do tego pójdziesz na pielgrzymkę, to przekupisz bóstwo jeszcze skuteczniej. 
        I obojętne, czy to Allach, Śhiwa, Jezus, czy Jahwe. Według ludzkich kryteriów - coś za coś - to najlepiej sprawdzona metoda. Według ludzkich wielkości średnich - zapewne tak.
        Zapominamy jednak o tym małym kliknięciu: “zmień rozmiar”. To, co odnosi się do ludzi, działa według ludzkich zasad. To, co odnosi się do Absolutu…
        W moim ultra, podobno, katolickim kraju mam wspaniały poligon doświadczalny. Religia biegnie swoją szyną, życie swoją - równolegle i bez żadnych punktów wspólnych i jak prawdziwe szyny nigdy się nie łączą, tak i tutaj tylko katastrofa może spowodować, że na krótką chwilę skręcą się i zwiną i połączą w całość.
        W Niemczech, gdzie mieszkałam kilkanaście lat, jest już trochę inaczej. Pierwszą naszą Wigilię i Święta Bożego Narodzenia, co zawsze ze wzruszeniem wspominam, spędziliśmy w zupełnie nieznanej rodzinie. W rodzinie, która chciała gościć w Święta obcych, cudzoziemców, by w taki sposób uczcić niezwykły klimat Bożego Narodzenia.  
        Bruno i Karin Meyer - pamiętam o Was! 
        Ile osób w moim kraju zdecydowałoby się na to? Wiele osób nie chce przy wspólnym stole w Święta usiąść z osobami, których nie lubią, a co dopiero z obcymi. Ale mimo to na każdym stole stoi pusty talerz dla samotnego przechodnia, którym może okazać się przecież tak gorąco czczony Jezus.
       Pusty talerz i pusty gest. Obłuda, obłuda i obłuda. 
       I tak dwie szyny nie tworzą torów, po których pięknie i bezpiecznie mknie ludzkie życie, lecz oddzielone od siebie biegną w nieskończoność bez żadnej korzyści dla kogokolwiek.


Zdjęcia: >Wschód słońca w Himalajach< Zdzisław Groblewski
             >Zachód słońca nad Zatoką Arabską< - zdjęcie własne

wtorek, 5 marca 2013

Część I

        To była najważniejsza podróż w moim dotychczasowym życiu. Długo zastanawiałam się, czy w ogóle o niej napisać, czy to, co w czasie niej przeżyłam jest możliwe do zaakceptowania przez osoby, które na ten temat nie mają żadnych doświadczeń. Jednak każde tu napisane słowo jest prawdą, sama co dzień zaświadczam o tym swoim życiem.
         Podróż jak wiele innych, która z banalnego przemieszczania się w przestrzeni zmieniła się w podróż do krainy mojej podświadomości, do krainy mojej duszy.
         Tuż przed Wielkanocą przechodząc obok biura podróży zauważyliśmy kuszącą ofertę Last Minut - dwa tygodnie w Tunezji w przystępnej cenie w ośrodku w Hammamet. Wielkanoc była dość wczesna, nie spodziewaliśmy się upałów, tylko miłego trzydziestostopniowego ciepełka. Czasu mieliśmy niewiele, ale wyjazd przygotowaliśmy bardzo dokładnie.
        Lot do Afryki ogromnym Boeingiem wiozącym przeszło 300 osób przebiegł spokojnie, potem godzinka autem, które po nas przyjechało z hotelu i już mogliśmy podziwiać palmy, kwitnącą tropikalną roślinność, spacerować piaszczystą plażą nad ciepłym morzem, kąpać się w basenach wśród bujnej roślinności. 
        Raj.


         
           A jak raj, to pełnia szczęścia, wieczna młodość i żadnych chorób.
Ja jednak od kilkunastu lat byłam chora. Przez tyle lat co dzień zażywałam w dużych dawkach hormony tarczycy i miałam je zażywać przez wszystkie dni mojego życia. 
          Wiele lat wcześniej moja tarczyca zbuntowała się. Zdiagnozowano niedoczynność. A wyglądało na to, że jest to w ogóle nieczynność. Tak że diagnoza „niedoczynność“ wydawała mi się w tej sytuacji raczej komplementem w stosunku do organu, który nie działał.
         Na setkach opakowań, które zużyłam, precyzyjnie było napisane: poniedziałek, wtorek, środa… żeby, broń Boże, nie zapomnieć.
         Mimo wszystko zdarzyło mi się to kilka razy. Wtedy powracały objawy - przede wszystkim zmęczenie tak wielkie, że każdy krok był okupiony koszmarnym wysiłkiem, jakbym brnęła w głębokiej wodzie. Nie mogłam nic zrobić, nie mogłam nawet podnieść rąk, żeby się uczesać. Głos stawał się prawie niezrozumiały, bełkot jak u kogoś, kto zbyt dużo wypił alkoholu. Dlatego nigdy nie rozstawałam się z opakowaniami hormonów. 


          
         Teraz jednak, do tego raju pełnego kwiatów, ptasich świergotów i wypełnionego nieznanymi, orientalnymi zapachami, postanowiłam nie wnosić mojej choroby i jej atrybutów. 
Zrobiłam to po długim zastanowieniu i mocnym, bardzo mocnym stwierdzeniu - dość tego! Nie chcę! Mam tego dosyć! 
I żadnych półśrodków!!!
         Dlatego nie wzięłam ze sobą lekarstw! 

          Zamiast tego w bagażu miałam aromatyczne olejki, muzykę relaksacyjną oraz pobudzającą działanie czakr, kamienie lapis lazuli, kamienie granatu, jedwabną chusteczkę w kolorze szafirowym, kilka książek i dużo, dużo wiary, że sama się uzdrowię.




















                >Zdjęcia własne<