wtorek, 5 marca 2013

Część I

        To była najważniejsza podróż w moim dotychczasowym życiu. Długo zastanawiałam się, czy w ogóle o niej napisać, czy to, co w czasie niej przeżyłam jest możliwe do zaakceptowania przez osoby, które na ten temat nie mają żadnych doświadczeń. Jednak każde tu napisane słowo jest prawdą, sama co dzień zaświadczam o tym swoim życiem.
         Podróż jak wiele innych, która z banalnego przemieszczania się w przestrzeni zmieniła się w podróż do krainy mojej podświadomości, do krainy mojej duszy.
         Tuż przed Wielkanocą przechodząc obok biura podróży zauważyliśmy kuszącą ofertę Last Minut - dwa tygodnie w Tunezji w przystępnej cenie w ośrodku w Hammamet. Wielkanoc była dość wczesna, nie spodziewaliśmy się upałów, tylko miłego trzydziestostopniowego ciepełka. Czasu mieliśmy niewiele, ale wyjazd przygotowaliśmy bardzo dokładnie.
        Lot do Afryki ogromnym Boeingiem wiozącym przeszło 300 osób przebiegł spokojnie, potem godzinka autem, które po nas przyjechało z hotelu i już mogliśmy podziwiać palmy, kwitnącą tropikalną roślinność, spacerować piaszczystą plażą nad ciepłym morzem, kąpać się w basenach wśród bujnej roślinności. 
        Raj.


         
           A jak raj, to pełnia szczęścia, wieczna młodość i żadnych chorób.
Ja jednak od kilkunastu lat byłam chora. Przez tyle lat co dzień zażywałam w dużych dawkach hormony tarczycy i miałam je zażywać przez wszystkie dni mojego życia. 
          Wiele lat wcześniej moja tarczyca zbuntowała się. Zdiagnozowano niedoczynność. A wyglądało na to, że jest to w ogóle nieczynność. Tak że diagnoza „niedoczynność“ wydawała mi się w tej sytuacji raczej komplementem w stosunku do organu, który nie działał.
         Na setkach opakowań, które zużyłam, precyzyjnie było napisane: poniedziałek, wtorek, środa… żeby, broń Boże, nie zapomnieć.
         Mimo wszystko zdarzyło mi się to kilka razy. Wtedy powracały objawy - przede wszystkim zmęczenie tak wielkie, że każdy krok był okupiony koszmarnym wysiłkiem, jakbym brnęła w głębokiej wodzie. Nie mogłam nic zrobić, nie mogłam nawet podnieść rąk, żeby się uczesać. Głos stawał się prawie niezrozumiały, bełkot jak u kogoś, kto zbyt dużo wypił alkoholu. Dlatego nigdy nie rozstawałam się z opakowaniami hormonów. 


          
         Teraz jednak, do tego raju pełnego kwiatów, ptasich świergotów i wypełnionego nieznanymi, orientalnymi zapachami, postanowiłam nie wnosić mojej choroby i jej atrybutów. 
Zrobiłam to po długim zastanowieniu i mocnym, bardzo mocnym stwierdzeniu - dość tego! Nie chcę! Mam tego dosyć! 
I żadnych półśrodków!!!
         Dlatego nie wzięłam ze sobą lekarstw! 

          Zamiast tego w bagażu miałam aromatyczne olejki, muzykę relaksacyjną oraz pobudzającą działanie czakr, kamienie lapis lazuli, kamienie granatu, jedwabną chusteczkę w kolorze szafirowym, kilka książek i dużo, dużo wiary, że sama się uzdrowię.




















                >Zdjęcia własne<

1 komentarz: