Na drogowskazie już tylko 20 km do Mont Saint-Michel, dobrze to pamiętam.
Napięcie wzrasta,
bo w każdej chwili powinniśmy już zobaczyć cel naszej wędrówki.
A tu teren jest
zupełnie płaski, mijamy wieś za wsią, zakręt za zakrętem, a ja
nie mogę dostrzec tyle razy widzianej na zdjęciach strzelistej
wyspy. Wjeżdżamy do następnej wioski, drogowskaz wskazuje 5 km.
Zaczynam sama sobie nie dowierzać, może zabłądziłam. Wyjeżdżamy z tej miejscowości i widzę w oddali, we mgle, zarys długo
oczekiwanej wyspy.
Poczułam rozczarowanie. Wyspa była na wyciągnięcie ręki, a ja jeszcze musiałam do niej długo kluczyć krętymi drogami, bo oddzielała mnie bagnista łąka.
Kończyła się Niedziela
Wielkanocna.
Wjechaliśmy na groblę. Wyspa jak ogromna piramida zakończona iglicą, otoczona była murami obronnymi. Wokół nie było morza, tylko łachy błota i piasku poprzecinane strumykami. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam odpływ. Zaparkowaliśmy auto na parkingu poniżej grobli w zwartym szeregu innych aut.
Niebo było jeszcze jasne, gdy wkraczaliśmy przez bramę w murach do zaczarowanego średniowiecznego świata, który jakimś cudem przetrwał do
naszych czasów. Idąc w górę stromą uliczką
wszystkimi zmysłami chłoniemy widoki, zapachy, wibracje tej
magicznej góry, którą już w czasie, gdy Polska
przeżywała swój chrzest i wstąpienie do wspólnoty
chrześcijańskich narodów, odkryli mnisi i założyli swój
klasztor. Pniemy się wąską uliczką w górę, zapada
zmierzch.
Jasno świeciły lampy w sklepikach z pamiątkami, w
restauracjach zasiadano do kolacji. W pewnym momencie doszliśmy do
kraty, która zagradzała drogę.
Z wejściem na teren
klasztoru musieliśmy poczekać do jutra.
Wobec tego weszliśmy do
najbliższej restauracji o starym, stylowym wnętrzu i już wkrótce
jedliśmy owoce morza, ryby, kałamarnice, ostrygi i co tam jeszcze
podano nam na dużej tacy. Do tego białe wino i bagietka. Syci
wrażeń wróciliśmy w sam raz na parking, by zobaczyć
przypływ, który już prawie dochodził do naszego auta i
dopiero wtedy zauważyliśmy tablicę z ostrzeżeniem, by wieczorem
nie parkować aut na tym poziomie parkingu.
Wyjechaliśmy autem wyżej
i z aparatem fotograficznym jeszcze raz wyszliśmy na groblę. Góra
Saint-Michel świeciła setkami lamp jak wielka, magiczna latarnia, a
morze odbijało ją w swym lustrze.
Nasz bus kampingowy przytulił
nas, jak zawsze, w swoim wnętrzu.
Obudził nas hałas
przejeżdżających aut, bo w ten poniedziałkowy, świąteczny dzień
turystów przyjechało więcej, niż normy przewidują.
Ranek
błyszczał złotem na iglicy Saint-Michel. Zjedliśmy w busie
świąteczne śniadanie i gnani ciekawością, jakbyśmy byli
zazdrośni, że inni zobaczą więcej, niż my, znaną już drogą
zaczęliśmy się wspinać do klasztoru.
Idąc w górę i w
górę mijaliśmy sklepiki, restauracje, gdzie podaje się
słynny omlet smażony nad otwartym ogniem na patelni z bardzo długą rączką,
kawiarenki i domki jak z bajki, dotarliśmy w końcu do klasztornej
kraty, która dziś była już otwarta.
Wyspa Św. Michała
rozbudowywała się przez 10 wieków. Nigdy nie służyła za
kamieniołom, bloki skalne przywożono łodziami z innej wyspy,
której mglisty zarys widać na morzu.
Można tu obserwować
przekrój stylów, od solidnego romańskiego, poprzez
różne fazy gotyku. Ostatnim akcentem było zwieńczenie wieży
kościelnej iglicą w XIX wieku. Materiał budowlany wciągano
ogromnym kołowrotem, który można do dziś podziwiać na
najniższym i najstarszym poziomie. Potem budowano w górę,
gigantycznej grubości romańskich murów używając jako
fundamentu, dodając skarpy i przypory, by przenieść ciężar
nowych budowli.
W najniższej części
podparto też sklepienia gigantycznymi kolumnami. Pomiędzy nimi
zauważamy na podłodze koło ułożone z mozaiki. Gdy stajemy na
nim, bardzo silny prąd energii przenika ciało od stóp do
głów.
Poczuliśmy sami, że Mont Saint – Michel jest silnym
miejscem mocy, bo tylko takie miejsca wybierano w średniowieczu do
budowy katedr i klasztorów, uważając nie bez racji, że są
to miejsca szczególne, gdzie ludziom łatwiej jest nawiązać
kontakt z Bogiem.
Wspinamy się schodami w górę, raz są to
szerokie reprezentacyjne schody, po których chodzili
dostojnicy kościelni, licznie odwiedzający to miejsce, raz
węziutkie schodki, którymi trudno się przecisnąć, wycięte
w grubości muru.
Saint -Michel rosło w górę ku Bogu i
słońcu. Mijamy piękne, obszerne sale, gdzie mnisi przyjmowali
gości, pracowali nad księgami, modlili się i medytowali, obszerną
kuchnię i przepiękny refektarz. Jego okna wąskie i wysokie, ukryte
w grubym murze nie są widoczne od wejścia, stąd wrażenie, że
światło kładące się refleksami na kamiennej posadzce pochodzi z
niewiadomego źródła. Wychodzimy z pomieszczenia na mały
placyk z płyt zzieleniałych od mchów i widzimy przed sobą
fronton gotyckiej katedry św. Michała zwieńczony słynną wieżą
z iglicą.
Kościół nie robi na nas większego wrażenia, ale
poprzez jego nawę wychodzimy do wirydarza, istnej perły architektury
średniowiecznej.
Ten klasztorny ogród otoczony jest bowiem kwadratowym krużgankiem oddzielonym od ogrodu dwoma rzędami marmurowych, smukłych kolumienek, połączonych ostrymi łukami. Rzeźbiarski motyw na każdym łuku jest inny, a kolumienek jest o wiele więcej niż sto. Tu mnisi spacerując modlili się i medytowali. Wędrując ich śladami dochodzimy do miejsca, gdzie mur się urywa, wyrażnie widać, że pięknie zdobione przejście i dwa okna miały łączyć wirydarz z innym budynkiem. Ale po Rewolucji Francuskiej klasztor opustoszał i nie było już komu obrabiać i łączyć kamieni na bożą chwałę. Kiedyś hulał tu zapewne wiatr od morza, teraz wprawiono ogromne tafle szklane. Podchodzimy ostrożnie i spoglądamy w dół. Z wysokości wielu pięter widać wśród skał i murów malutki placyk. Widok stąd jest przepiękny. W dali, we mgle dwie małe wyspy, nic nie zasłania odległego horyzontu.
Ten klasztorny ogród otoczony jest bowiem kwadratowym krużgankiem oddzielonym od ogrodu dwoma rzędami marmurowych, smukłych kolumienek, połączonych ostrymi łukami. Rzeźbiarski motyw na każdym łuku jest inny, a kolumienek jest o wiele więcej niż sto. Tu mnisi spacerując modlili się i medytowali. Wędrując ich śladami dochodzimy do miejsca, gdzie mur się urywa, wyrażnie widać, że pięknie zdobione przejście i dwa okna miały łączyć wirydarz z innym budynkiem. Ale po Rewolucji Francuskiej klasztor opustoszał i nie było już komu obrabiać i łączyć kamieni na bożą chwałę. Kiedyś hulał tu zapewne wiatr od morza, teraz wprawiono ogromne tafle szklane. Podchodzimy ostrożnie i spoglądamy w dół. Z wysokości wielu pięter widać wśród skał i murów malutki placyk. Widok stąd jest przepiękny. W dali, we mgle dwie małe wyspy, nic nie zasłania odległego horyzontu.
Aż trudno stąd odejść, trudno się rozstać
z tym miejscem. Powoli schodzimy krętymi schodkami oplatającymi z
zewnątrz górę i znów zajdujemy się wśród
sklepików i restauracyjek. Wszędzie króluje motyw Mont
Saint – Michel, skalistej wyspy na morzu, zamienionej przez
tysiące, tysiące rąk w bezcenny skarb.
Wracamy na parking. Grobla została wybudowana dopiero w XIX wieku, przyjeżdżały tu pociągi z pielgrzymami. Wcześniej pątnicy musieli poczekać na odpływ i brnąc w błocie i mule pokonywać ostatnie kilometry do klasztoru. Teraz pociągu już nie ma, tory zastąpiła asfaltowa droga z kilku poziomami parkingów po obu stronach.
Odjeżdżamy oglądając
się za siebie i obiecując sobie, że jeszcze tu wrócimy.
>Zdjęcia z internetu<
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz