czwartek, 28 marca 2013



       Na drogowskazie już tylko  20 km do Mont Saint-Michel, dobrze to pamiętam. 
Napięcie wzrasta, bo w każdej chwili powinniśmy już zobaczyć cel naszej wędrówki. 
       A tu teren jest zupełnie płaski, mijamy wieś za wsią, zakręt za zakrętem, a ja nie mogę dostrzec tyle razy widzianej na zdjęciach strzelistej wyspy. Wjeżdżamy do następnej wioski, drogowskaz wskazuje 5 km. 
       Zaczynam sama sobie nie dowierzać, może zabłądziłam. Wyjeżdżamy z tej miejscowości i widzę w oddali, we mgle, zarys długo oczekiwanej wyspy. 

Poczułam rozczarowanie. Wyspa była na wyciągnięcie ręki, a ja jeszcze musiałam do niej długo kluczyć krętymi drogami, bo oddzielała mnie bagnista łąka.
    Kończyła się Niedziela Wielkanocna.
    Wjechaliśmy na groblę. Wyspa jak ogromna piramida zakończona iglicą, otoczona była murami obronnymi. Wokół nie było morza, tylko łachy błota i piasku poprzecinane strumykami. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam odpływ. Zaparkowaliśmy auto na parkingu poniżej grobli w zwartym szeregu innych aut.
       Niebo było jeszcze jasne, gdy wkraczaliśmy przez bramę w murach do zaczarowanego średniowiecznego świata, który jakimś cudem przetrwał do naszych czasów. Idąc w górę stromą uliczką wszystkimi zmysłami chłoniemy widoki, zapachy, wibracje tej magicznej góry, którą już w czasie, gdy Polska przeżywała swój chrzest i wstąpienie do wspólnoty chrześcijańskich narodów, odkryli mnisi i założyli swój klasztor. Pniemy się wąską uliczką w górę, zapada zmierzch. 
        Jasno świeciły lampy w sklepikach z pamiątkami, w restauracjach zasiadano do kolacji. W pewnym momencie doszliśmy do kraty, która zagradzała drogę. 
       Z wejściem na teren klasztoru musieliśmy poczekać do jutra. 
       Wobec tego weszliśmy do najbliższej restauracji o starym, stylowym wnętrzu i już wkrótce jedliśmy owoce morza, ryby, kałamarnice, ostrygi i co tam jeszcze podano nam na dużej tacy. Do tego białe wino i bagietka. Syci wrażeń wróciliśmy w sam raz na parking, by zobaczyć przypływ, który już prawie dochodził do naszego auta i dopiero wtedy zauważyliśmy tablicę z ostrzeżeniem, by wieczorem nie parkować aut na tym poziomie parkingu. 
      Wyjechaliśmy autem wyżej i z aparatem fotograficznym jeszcze raz wyszliśmy na groblę. Góra Saint-Michel świeciła setkami lamp jak wielka, magiczna latarnia, a morze odbijało ją w swym lustrze. 

      
        Nasz bus kampingowy przytulił nas, jak zawsze, w swoim wnętrzu.
Obudził nas hałas przejeżdżających aut, bo w ten poniedziałkowy, świąteczny dzień turystów przyjechało więcej, niż normy przewidują. 
       Ranek błyszczał złotem na iglicy Saint-Michel. Zjedliśmy w busie świąteczne śniadanie i gnani ciekawością, jakbyśmy byli zazdrośni, że inni zobaczą więcej, niż my, znaną już drogą zaczęliśmy się wspinać do klasztoru. 
       Idąc w górę i w górę mijaliśmy sklepiki, restauracje, gdzie podaje się słynny omlet smażony nad otwartym ogniem na patelni z bardzo długą rączką, kawiarenki i domki jak z bajki, dotarliśmy w końcu do klasztornej kraty, która dziś była już otwarta.
       Wyspa Św. Michała rozbudowywała się przez 10 wieków. Nigdy nie służyła za kamieniołom, bloki skalne przywożono łodziami z innej wyspy, której mglisty zarys widać na morzu. 
       Można tu obserwować przekrój stylów, od solidnego romańskiego, poprzez różne fazy gotyku. Ostatnim akcentem było zwieńczenie wieży kościelnej iglicą w XIX wieku. Materiał budowlany wciągano ogromnym kołowrotem, który można do dziś podziwiać na najniższym i najstarszym poziomie. Potem budowano w górę, gigantycznej grubości romańskich murów używając jako fundamentu, dodając skarpy i przypory, by przenieść ciężar nowych budowli.
      W najniższej części podparto też sklepienia gigantycznymi kolumnami. Pomiędzy nimi zauważamy na podłodze koło ułożone z mozaiki. Gdy stajemy na nim, bardzo silny prąd energii przenika ciało od stóp do głów. 
       Poczuliśmy sami, że Mont Saint – Michel jest silnym miejscem mocy, bo tylko takie miejsca wybierano w średniowieczu do budowy katedr i klasztorów, uważając nie bez racji, że są to miejsca szczególne, gdzie ludziom łatwiej jest nawiązać kontakt z Bogiem. 
      Wspinamy się schodami w górę, raz są to szerokie reprezentacyjne schody, po których chodzili dostojnicy kościelni, licznie odwiedzający to miejsce, raz węziutkie schodki, którymi trudno się przecisnąć, wycięte w grubości muru. 
      Saint -Michel rosło w górę ku Bogu i słońcu. Mijamy piękne, obszerne sale, gdzie mnisi przyjmowali gości, pracowali nad księgami, modlili się i medytowali, obszerną kuchnię i przepiękny refektarz. Jego okna wąskie i wysokie, ukryte w grubym murze nie są widoczne od wejścia, stąd wrażenie, że światło kładące się refleksami na kamiennej posadzce pochodzi z niewiadomego źródła. Wychodzimy z pomieszczenia na mały placyk z płyt zzieleniałych od mchów i widzimy przed sobą fronton gotyckiej katedry św. Michała zwieńczony słynną wieżą z iglicą. 
        Kościół nie robi na nas większego wrażenia, ale poprzez jego nawę wychodzimy do wirydarza, istnej perły architektury średniowiecznej. 


Ten klasztorny ogród otoczony jest bowiem kwadratowym krużgankiem oddzielonym od ogrodu dwoma rzędami marmurowych, smukłych kolumienek, połączonych ostrymi łukami. Rzeźbiarski motyw na każdym łuku jest inny, a kolumienek jest o wiele więcej niż sto. Tu mnisi spacerując modlili się i medytowali. Wędrując ich śladami dochodzimy do miejsca, gdzie mur się urywa, wyrażnie widać, że pięknie zdobione przejście i dwa okna miały łączyć wirydarz z innym budynkiem. Ale po Rewolucji Francuskiej klasztor opustoszał i nie było już komu obrabiać i łączyć kamieni na bożą chwałę. Kiedyś hulał tu zapewne wiatr od morza, teraz wprawiono ogromne tafle szklane. Podchodzimy ostrożnie i spoglądamy w dół. Z wysokości wielu pięter widać wśród skał i murów malutki placyk. Widok stąd jest przepiękny. W dali, we mgle dwie małe wyspy, nic nie zasłania odległego horyzontu. 

       Aż trudno stąd odejść, trudno się rozstać z tym miejscem. Powoli schodzimy krętymi schodkami oplatającymi z zewnątrz górę i znów zajdujemy się wśród sklepików i restauracyjek. Wszędzie króluje motyw Mont Saint – Michel, skalistej wyspy na morzu, zamienionej przez tysiące, tysiące rąk w bezcenny skarb.
        


          Wracamy na parking. Grobla została wybudowana dopiero w XIX wieku, przyjeżdżały tu pociągi z pielgrzymami. Wcześniej pątnicy musieli poczekać na odpływ i brnąc w błocie i mule pokonywać ostatnie kilometry do klasztoru. Teraz pociągu już nie ma, tory zastąpiła asfaltowa droga z kilku poziomami parkingów po obu stronach.


Odjeżdżamy oglądając się za siebie i obiecując sobie, że jeszcze tu wrócimy.


                                                                                                                              >Zdjęcia z internetu<



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz