środa, 20 marca 2013


Część 20

            Wstajemy wcześnie rano, po śniadaniu bierzemy motorikszę, czyli tuk-tuka i jedziemy na wzgórza ponad aśramem Sai Baby do jednego z dwóch muzeów wybudowanych z jego inicjatywy. Ich niespotykane, nieprawdopodobne bryły widać z każdego miejsca w Puttaparthi. 



           Trójkołowiec ledwie dyszy, droga jest stroma, a my mijamy wielu ludzi idących na piechotę, widocznie muzeum jest ciekawe. Przed bramą, której strzegą dwa betonowe słonie i dwa lwy, wszystko pięknie pomalowane olejną farbą na tzw, kolory naturalne, czekamy na resztę towarzystwa. Ziemia jest miedziana, o gruzełkowatej budowie i wątpię, czy żyzna, bo po monsunowych deszczach wszystko powinno rosnąć jak szalone, a w mojej ocenie, nie rośnie. Może pomyliło mi się z tropikiem. Niektóre drzewa tracą chyba liście, bo na ziemi leży pełno zeschniętych i dużo jest ogołoconych gałęzi. Będziemy tu wystarczająco długo, by się przekonać, czy wyrosną nowe liście, a może też zakwitną kwiaty….
          W końcu towarzystwo nadjeżdża i całe szczęście, bo wstęp jest tylko do 12-tej. Przed budynkiem są modlitewne młynki tybetańskie, nie możemy sobie odmówić przyjemności pokręcenia nimi. To o wiele łatwiejszy sposób, niż klepanie modłów i podobno tak samo skuteczny.
         Nie płaci się żadnych biletów za wstęp do muzeum, zresztą nie zauważyliśmy tej zachłanności na pieniądze, jaką znamy z naszych religii - rzeczy związane z jej wyznawaniem są bezpłatne. 
         Pobyt w aśramie też jest naprawdę na każdą kieszeń - można spać na ogólnej sali  i jeść w stołówce 2 posiłki za 10 rupii na dzień,  można mieszkać w sali na 7 osób lub w dwuosobowym pokoju, albo wynająć sobie apartament lub pokój w hotelu, co też, jak się okazuje z rozmów z rodakami, kosztuje jakiś ułamek ceny z Europy lub Ameryki. Można też jeść w różnego rodzaju stołówkach i restauracjach różnych kategorii. 
          Zresztą ilość chętnych do pobytu tutaj świadczy na korzyść naszej teorii - przebywa tu równocześnie około 30 tys. ludzi, a posiłki je prawie tyle samo, dwa lub trzy razy dziennie. To gigantyczne przedsiębiorstwo, trust bardzo skutecznie zarządzany. 
          Ciekawe, czy gdyby Jezus żył dzisiaj, to miałby sieć piekarni i smażalni ryb oraz wspaniałe i gigantyczne piwnice znanych na całym świecie win, bo przecież nie potrzebowałby żadnych winnic ani tłoczni. I karmiłby po 30 tys. głodnych trzy razy dziennie przez cały rok, przez kilkadziesiąt lat. 
          Oto cuda naszych czasów. Przepraszam, jeżeli uraziłam czyjeś uczucie religijne. 
          Ciekawe, co się stanie z tą firmą, gdy Baba umrze, co ma nastąpić, według jego słów, już za 11 lat.   
          Muzeum, według mnie, jest budynkiem chroniącym jakieś cenne zbiory, coś istotnego dla ludzkości, co musi być strzeżone, bo są to egzemplarze o bezcennej, unikalnej wartości, nie tyle materialnej, co kulturotwórczej.
         W tym sensie Muzeum Wszystkich Religii w ogóle nie jest muzeum. Wewnątrz można podziwiać plastikowe manekiny ubrane w prawdziwe stroje, ustawione w scenki obrazujące daną religię. Na pewno nie są to bezcenne i unikalne zbiory, lecz dość prymitywna lekcja poglądowa. 
         Jeżeli ktoś nie wie, że są różne religie, to się zapewne tutaj dowie. Chrześcijaństwo oczywiście jest reprezentowane, a nawet nasz ulrakatolicki odłam, bo można podziwiać obraz z Jasną Górą i tłumem pielgrzymów, nad którymi unosi się Matka Boska Częstochowska, największa świętość naszego kraju, bo i po co nam jakiś Bóg???.
         W części dotyczącej chrześcijaństwa jest też wspomniane, że czas pomiędzy 12 rokiem życia, kiedy miał miejsce opisany w Nowym Testamencie epizod z odłączeniem się Jezusa od pielgrzymki i pozostaniem w świątyni jerozolimskiej, a 30 rokiem życia, kiedy zaczął swoje nauczanie, Jezus spędził w Indiach. Przybył wędrując z jakąś karawaną kupiecką, które przemierzały ówczesny świat, przewożąc cenne towary i wieści z daleka. Wyruszył tam, by spotkać się z jednym z jedenastu zaginionych plemion Izraela, które do dziś podobno żyje w Indiach. 
          Hindusi, którzy spisują wszystko bardzo precyzyjnie w swoich klasztorach od co najmniej 5 tysięcy lat, mogą ten fakt w każdej chwili udowodnić, ale chrześcijan to w ogóle nie obchodzi. Podobno Dalaj Lama będąc w Watykanie z oficjalną wizytą przekazał niepodważalne na ten temat dokumenty, co odnotowały media. Watykan jednak nie odezwał się na ten temat nawet słówkiem. Czego należało się spodziewać. Podobno, podobno, podobno…
           I w związku z tym muszę przyznać, że Muzeum Wszystkich Religii, i fakt, że do niego pojechałam, jest niezwykle ważne i spełniło doniosłą rolę w ukształtowaniu bardzo ważnej w dziejach historii religii teorii - Bogu niech będą dzięki! Szczególnie jej wschodnioeuropejskiego odłamu, za co niechybnie będę spalona na stosie, albo jeszcze gorzej. 
          Patrząc na kopię wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej, na jej ciemną, szlachetną i jak widać na pierwszy rzut oka, gdy widzi się ich codziennie setki, hinduską twarz, w nagłym przebłysku, który może następne pokolenia nazwą oświeceniem, zrozumiałam, dlaczego w europejskiej sztuce sakralnej występuje tak niezwykłe zjawisko jak Czarna Madonna! 


           Hinduska twarz szlachetnej kobiety otulona delikatnymi fałdami sari.      
           I to nie tylko w Częstochowie, ale też w Chartres,  Montserrat, w Rzymie, na Teneryfie i w setkach innych miejsc są obrazy i rzeźby przedstawiające czarną postać kobiety o szlachetnych rysach, wcale nie murzyńskich, trzymającej na ręku czarne niemowlę. 
          To Matka Boska, tylko nie ta kobieta, która w mniej więcej zerowym roku naszej ery urodziła Jezusa, tylko ta, która trzydzieści trzy lata później urodziła Jezusowi dziecko! To kobieta, która za swym Mistrzem przywędrowała z Indii, jego żona, Maria z Magdali, zwana Magdaleną i jej i Jego dziecko, wcale nie syn lecz córka, ciemnoskóra Sara, którą w Saintes-Maries-de-la-Mer w delcie Rodanu w południowej Francji czczą Cyganie, którzy też podobno są z Indii ( zajrzyj do posta: Maria Magdalena na Camargue).
         Istnieją francuskie legendy, które mówią, że po Ukrzyżowaniu Rzymianie wsadzili kobiety, które były z Jezusem do łodzi bez żagli j w porze odpływu wysłali na pełne morze. Chcieli się ich pozbyć, by nie głosiły dalej nauk tego wywrotowego Nauczyciela, a nie chcieli mieć ich krwi na rękach. W łodzi były trzy kobiety, trzy Marie: Maria z Magdali, Maria żona Jakuba i Maria Salome. Łódź, oczywiście, cudownym zrządzeniem boskim nie zatonęła, kobiety nie umarły z głodu i pragnienia, lecz dotarły do brzegów obecnej południowej Francji, do delty Rodanu. 
          Na kilku starych, prymitywnie płaskorzeźbionych płytach w romańskim kościele w Saintes-Maries-de-la-Mer można jak na komiksie prześledzić całą tę historię. Jedna z kobiet na płaskorzeźbie trzyma w ręku jak gdyby lampę oliwną lub inny kulisty przedmiot. Istnieją podejrzenia, że to Święty Graal, Święta Krew i że ta kobieta jest brzemienna. To także, być może tłumaczy, dlaczego nie została zabita. 
         Kobietami zaopiekowała się silna w tym czasie na tym terenie gmina żydowska, która pod wpływem opowieści o Nauczycielu stworzyła najczystsze, najbardziej wiarygodne chrześcijaństwo, oparte na naukach najbliższych Jezusowi osób. 







                                                                 Czarne Madonny  >zdjęcia z internetu<
                                                                 Widok na wzgórza - zdjęcie własne


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz