sobota, 9 marca 2013


Część II.          

  Tak jak mówiłam, Tunezja wczesną wiosną jest rajem na ziemi. Łagodna bryza od morza, aleje palmowe, szafirowe baseny wśród ogrodów hotelowych tonących w zieleni i kwiatach, piaszczysta plaża. Żyć, nie umierać!
            I ja właśnie przyjechałam tu, by żyć. Żyć bez lekarstw. 
Ale najpierw o Tunezji. Pojechaliśmy po raz pierwszy na wczasy zorganizowane przez biuro podróży. TUI - piękne podróże. Chcieliśmy, by żadne przyziemne troski nie zakłócały nam pobytu, który w całości lub prawie w całości chciałam poświęcić na wyciszenie i samoleczenie.


          Biały hotel wśród palm całe wewnętrzne ściany miał pokryte kafelkami w orientalnym stylu, w kolorach niebiesko, zielono, złotym. W pokoju wykafelkowane było nawet podwyższenie, na którym leżał luksusowy materac i bardzo piękna satynowa pościel. Białe zasłony powiewały na wietrze, jak w filmie, a za oknem tropikalny ogród pełen kwiatów kusił do przechadzki. 
          Śniadanie w formie szwedzkiego stołu, chyba kilkunastometrowej długości. Za stołem kelnerzy w czerwonych kamizelkach i fezach podawali rozliczne potrawy, których nazw nawet nie starałam się zapamiętać. Rozmowy przy stołach i wśród obsługi tylko w języku francuskim i niemieckim. 
            Mimo zaplanowania sobie zupełnie innych zajęć, skusiliśmy się na wycieczkę do Tunisu i Kartaginy.


            Nasz przewodnik miał duże poczucie humoru, i wydaje mi się, że również odwagę, gdy pokazał nam w Tunisie z okien autokaru pięciogwiazdkowy hotel z pełnym wyżywieniem i obsługą za darmo, jak mówił. Jednak wysokie mury, maleńkie, zakratowane okienka i wieże strażnicze nie pozwalały mieć złudzeń, co do przeznaczenia tego hotelu.
            Zanim poszliśmy na bazar, zostaliśmy uprzedzeni o konieczności noszenia przez kobiety maxi spódnic i bluzek z długim rękawem. I trudno się dziwić, arabskie kobiety owinięte były od stóp do głowy kremowym materiałem, przytrzymywanym od spodu ręką. Jeżeli niosła jedną siatę z zakupami, było jeszcze jako tako, jeżeli niosła dwie siaty, to materiał musiała trzymać w zębach. Wcale nie robię sobie hecy. Na  suku, czyli zadaszonym bazarze, gdzie można się zupełnie zgubić w krętych uliczkach i przejściach, pooglądaliśmy sobie różne wyroby. 
         Gdy sprzedawcy usłyszeli, że mówimy po polsku, od razu znaleźli się elegancko, odśpiewując nam: "Monika, dziewczyna ratownika" i potem jeszcze wśród gwaru wielonarodowych rozmów, raz po raz słyszeliśmy tę piosenkę. Chyba w ten sposób przekazywali sobie wiadomość, że nadchodzą Polacy, choć było nas tylko dwoje w niemieckojęzycznej grupie.


          Jeżeli ktoś chce kupić zapachowe bazy perfum, to właśnie w Tunisie jest we właściwym miejscu. Tunezja słynie bowiem z dostarczania do Francji olejków zapachowych, nawet do najdroższych perfum. Dlatego była dla Francji taka cenna przed wojną, ale nie była kolonią, tylko protektoratem, co z naciskiem podkreślał nasz pan przewodnik. 

Ulice Tunisu wyglądały trochę tak, jakby trwał strajk generalny we wszystkich dziedzinach gospodarki Tłumy dorosłych mężczyzn stały grupkami na ulicach. Nasz przewodnik poinformował nas, że bezrobocie jest ogromne, czasem w całej wielopokoleniowej rodzinie pracuje tylko jeden mężczyzna. 
        
 Był to okres tuż przed Ramadanem. Na trawnikach dzieci pasły baranki przeznaczone na świąteczną ucztę. Dobrze, że w Europie baranki świąteczne są z cukru. 

         Dojechaliśmy w końcu do miejsca, gdzie stała Kartagina.





         Skalisty półwysep nad cudownej urody zatoką był grobem tego fenickiego miasta. Nie całe zostało dotąd odkopane. Na części ruin stoi pałac prezydencki chroniony przez wyprostowanych żołnierzy patrzących bez zmrużenie oczu wprost na turystów. Nie wolno robić zdjęć w tamtym kierunku, uprzedził nas przewodnik. I choć zerkaliśmy co trochę w zakazaną stronę, jednak bez reszty wciągnęła nas historia Kartaginy. 
         Założona przez Fenicjan rozwijała się bez przeszkód, póki nie stała się zagrożeniem dla Rzymu. Raz zburzona, podniosła się z ruin i znów stała się potęgą na Morzu Śródziemnym tak wielką, że zaczęła kolonizować dzisiejszą Hiszpanię. 
         Fenicjanie byli przedsiębiorczymi kupcami, podobno wynaleźli pieniądze, z czego do dziś jedni cieszą się, a inni smucą. 
         W końcu Rzym poczuł się tak zagrożony, że jeden z senatorów, wielki mówca Katon, każde swe przemówienie w senacie kończył stwierdzeniem: „ a Kartagina i tak musi zostać zniszczona”, bez względu na to, na jaki temat mówił. 
         U nas też go naśladował inny wielki mówca, który swe przemówienia kończył: „ a Balcerowicz i tak musi odejść”. 
         Tak silny jest wpływ klasycznego wychowania w Polsce.     
         Katon tak długo męczył Senat, aż doprowadził do wojny z Kartaginą i rzeczywiście została ona zdobyta i zburzona.
          I tu potwierdza się to, co kiedyś pisałam: dobry wróg jest wart naprawdę wiele. Rzym pozbawiony silnego wroga popadł w samozadowolenie i powoli zaczął chylić się ku upadkowi. Upadek Kartaginy stał się przyczyną upadku Rzymu. 

Tak więc kochajmy i szanujmy naszych wrogów, bo dzięki nim zachowujemy czujność!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz