czwartek, 28 marca 2013


Część 22
         Zaskoczona i wstrząśnięta, schodziłam piechotą ze wzgórza, na którym stoi Muzeum. 
         Usiadłam na chwilę przy drzewie, przy którym mały chłopiec z biednej wioski Puttaparthi uparł się medytować, ponieważ poczuł, że jest wcieleniem Absolutu. 


        Chłopiec, który kilkadziesiąt lat później mówi: -“ Jestem Bogiem. Jedyna różnicą pomiędzy mną a tobą jest taka, że ja wiem, że jestem Bogiem, a ty jeszcze wątpisz, że jesteś Bogiem!“- 
         Co trzeba poczuć, jaką determinację, by sprzeciwić się rodzinie i istniejącemu porządkowi… Jaką wiarę trzeba mieć, by postawić wszystko na jedną kartę. Zupełnie jak Jezus dwa tysiące lat temu.  Myślałam o Sai Babie i jego życiu, o jego dziele, tak niezwykłym, że wymyka się wszelkiemu osądowi, że graniczy lub po prostu jest cudem. 
         Z tym nastawieniem postanowiłam następnego dnia pójść do Muzeum Chaitanya Jyoti, muzeum Sai Baby.
          Na ten dzień mieliśmy zaplanowaną jeszcze jedną atrakcję. Niedaleko Kliniki Dr Rao jest tak zwany Dom Polski - każdy taksówkarz go zna. Mieszka w nim Polak, Mariusz, podobno zdolny biznesmen, który go wybudował w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku i w sezonie między listopadem a marcem można go tam spotkać. Nie znaliśmy Mariusza i byliśmy go bardzo ciekawi. Wybieraliśmy się na śpiewanie badżanów, czyli hymnów ku czci Śhiwy, Durgi i nie wiem jeszcze jakich hinduskich bóstw z bogatego panteonu hinduizmu. 
         Tuk-tukiem pojechaliśmy po kolacji, znajomi już tam byli. Gospodarz siedział przy syntetyzatorze, grał i śpiewał z wielkim zaangażowaniem. Nasze wejście przerwało imprezę, przywitaliśmy się krótko. Dostaliśmy kartki z sanskryckim i polskim tekstem, ale w takim słabym oświetleniu jakie było jestem ślepa jak kret, więc i tak oddałam się tylko słuchaniu. 
        To było to, o czym dziś rano myślałam na tarasie u dr Rao. Ten człowiek śpiewał swoją własną pieśń, własnymi słowami, do własnej melodii. Melodii, która może chwilami chropowata, była melodią jego życia. Bóstwa występujące w jego tekście były tylko pretekstem. 
        On śpiewał własną pieśń oddania i miłości do Boga, pieśń połączenia z Bogiem. Zaczęliśmy powtarzać melodię, ona rosła i potężniała, wypełniła cały duży dom. 
        Była prosta i osobista jak modlitwa pewnych świętobliwych mnichów, o których mówi opowieść:
- Pewien biskup dowiedział się, że w jego diecezji, na wyspie na jeziorze żyje trzech świętobliwych mnichów. Postanowił ich odwiedzić z całą biskupią świtą. Popłynęli łodzią i biskup był zauroczony ich uduchowieniem - “Jakie modlitwy odmawiacie, że osiągnęliście taki rezultat?” - 
- ”Nasza modlitwa jest bardzo prosta” - powiedzieli mnisi - “Nas jest trzech i Was jest trzech, wybacz nam grzech” - 
Biskup był oburzony: -” Cóż to za modlitwa, ja was nauczę właściwej modlitwy”-  i uczył ich cały dzień. 
Wieczorem świta wsiadła do łodzi, by udać się do biskupiego pałacu. Będąc już na środku jeziora zauważyli, że od strony wyspy do łodzi zbliża się ogromny tuman wody, jak trąba powietrzna. 
Zatrzymali się i zobaczyli, że oto w wielkim pośpiechu biegnie jeden z mnichów. - “Biskupie, biskupie, zapomnieliśmy słów modlitwy, której nas uczyłeś! Powtórz ją jeszcze raz!” - 
Biskup widząc cud chodzenia po wodzie, powiedział - “ Módlcie się jak dotychczas. To bardzo dobra modlitwa!” -  
         Potem Mariusz opowiadał o sobie, swojej drodze życia. I dowiedzieliśmy się, że w Bangalore jest Biblioteka Liści Palmowych, jedna z pięciu w Indiach, która przechowuje spisane pięć tysięcy lat temu życiorysy kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy będą żyli w różnych okresach historii. Strasznie jestem ciekawa, czy moje życie też jest tam opisane. Ale trudno się o to dowiedzieć, bo trzeba się zapisać na wiele tygodni wcześniej. Chyba nam czasu nie starczy, zresztą mój Ukochany oświadczył, że go to w ogóle nie interesuje i nie ma zamiaru niczego się dowiadywać. Więc chyba tym razem nie pojedziemy tam, chociaż analizując dotychczasowe “zbiegi okoliczności” można się wszystkiego spodziewać.
        Życie Mariusza jest tam opisane, jego wcześniejsze wcielenia i czyny, których dokonał. Mówi, że chyba wolałby nie wiedzieć. 
        Gawędziliśmy długi czas, wszyscy mieliśmy spostrzeżenia i ciekawe historie do opowiedzenia. Mariusz przekazał też nam starą radę, by każdy dzień był owocny i przyniósł korzyść zarówno duchową, jak i materialną.
         Przede wszystkim trzeba koniecznie wstawać przed szóstą rano. Muszę się dokładnie dowiedzieć, ale chyba chodzi o czas astronomiczny, a nie wynalazki typu “czas letni”. Leżąc jeszcze w łóżku trzeba sprawdzić, którą dziurką w nosie się oddycha. Jeżeli prawą, należy wymusić oddychanie lewą, np. leżąc na prawym boku i pomiędzy bok a pachę wkładając poduszeczkę lub chociaż dłoń. Jeżeli już lewa dziurka się udrożni, należy wstać z łóżka lewą nogą. Czyli teraz jasno widać, wystarczy tylko znaleźć winowajcę i go surowo ukarać, że komuś cały czas nie zależało na naszym powodzeniu, albo mówiąc obrazowo, zależało, żeby wiodło nam się pod psem, gdy nas ostrzegano, by nie wstawać z łóżka lewą nogą.
         Chyba dziś mam jakiś dzień przypowiastkowy, bo przypomniała mi się następna opowieść.
W pewnym klasztorze siostra przełożona miała ten sam problem. 
Pewnego pięknego poranka wstała raniutko i udała się na jutrznię. Po drodze do kaplicy minęła dwie młode nowicjuszki i pozdrowiła je uprzejmie. Gdy się oddalała, usłyszała jak mówią do siebie - “Nasza siostra przełożona wstała dziś z łóżka z niewłaściwej strony” -.
- “Co to znaczy?” - pomyślała siostra - “Czyżby uważały, że wstałam dziś z łóżka lewą nogą? Czyżbym nie była dla nich dość uprzejma?” - 
Postanowiła naprawić błąd i gdy spotkała dwie inne zakonnice, zatrzymała je ze słowami: - “Jaki piękny dzień dał nam dziś Pan Bóg! Witam was, kochane siostrzyczki” - 
Siostry odwzajemniły pozdrowienie, ale po cichu też szepnęły do siebie - “Nasza siostra przełożona wstała dziś z łóżka z niewłaściwej strony”.
Siostra była bardzo zaniepokojona. Z przeciwka, szurając głośno i sapiąc, szła najstarsza w klasztorze zakonnica. 
- “Szczęść Boże, siostro przełożona“, - powiedziała - “widzę, że wstałaś dziś z łóżka z niewłaściwej strony” 
Tego już było za wiele. - “Co to znaczy, siostro, błagam, powiedz, o co chodzi, bo wszyscy dziś mówią mi to samo“.
- “To bardzo proste, siostro” - odpowiedziała z uśmiechem staruszka - “Masz na nogach pantofle ojca Mateusza” -. 
         Ja też uśmiechnęłam się, ale tylko do siebie, bo nie wypadało w podniosłym nastroju Wed i badżanów opowiadać tak frywolnych historyjek, i wszyscy razem poszliśmy na taras podziwiać księżyc w pełni. 
        Ci, którzy mieszkają w aśramie musieli zostać u Mariusza na noc, bo bramy aśramu otwierają o czwartej rano, a była dopiero druga. My, jako osoby niezależne, poszliśmy sobie piechotką, wcale nie jest daleko, do miasta. 
        Było cicho, Puttaparthi nareszcie spało po całym pracowitym dniu, nawet psy zwinęły się w wykopanych przez siebie dołkach w ziemi i też straciły czujność. Cała okolica spała spokojnie pod opieką Boga.
        My też usnęliśmy spokojnie, a mnie śniła się Sara i podziemia romańskiego kościoła ze sklepieniem czarnym od tysięcy świec palących się u jej bosych stóp. Miała na sobie błyszczące sari. Płomyki świec lekko się chwiały, jak łan zboża. Taka, jaką zapamiętałam z naszego pobytu w delcie Rodanu, wiele lat temu, gdy jeszcze nie wiedziałam kim ona jest. 

                                                                         Drzewo medytacyjne w Puttaparthi - >zdjęcie własne<

1 komentarz:

  1. Kochana Jagodo, widać, że piszesz z duchem,
    tylko tak lekko i subtelnie zapisuje pióro,
    gdy poddajesz je sama sobie, jak gdyby Jaźni
    Dar słowa lekkiego jest darem Boga wyobraźni,
    więc pisz dalej z Jego błogosławieństwem słowa!

    Marek

    Dzięki za piękny komentarz, nie ma przypadków...

    OdpowiedzUsuń