niedziela, 14 kwietnia 2013


Część 24

           Rozmawiając o dziele Sai Baby wędrujemy ścieżką w dół stoku, aż pod drzewo medytacyjne. Otoczone jest kręgiem kamieni i małymi murkami, na których można usiąść do medytacji. Jest to duże drzewo, nie znam gatunku, które wypuszcza z gałęzi korzenie powietrzne, jak nasz doniczkowy filodendron. Korzenie te wrastają w ziemię, tworząc następne pnie. I tak drzewo się przemieszcza, zajmując coraz większy obszar. 
           Kilka osób siedzi w skupieniu pod drzewem, siadamy i my na chwilę. Jest cudownie cicho, jakby nie było obok gwarnego Puttaparthi, i pogrążamy się w błogości. Potem milcząc wracamy do domu. 


           Po obiedzie chwilę śpimy. Są takie dni, gdy jeszcze nie czuje się upału i takie, gdy czuć już gorący oddech lata. Dziś jest gorąco, szliśmy niezacienioną drogą i czujemy się zmęczeni.
          Budzimy się, gdy do naszego mieszkanka docierają pierwsze słowa Wed, śpiewanych na rozpoczęcie darśanu. Powoli zbieramy się, bierzemy poduszki do medytacji i idziemy do aśramu.
           Okazuje się, że przez noc znikła cała dekoracja - może to był wystrój z okazji Nowego Roku, w każdym razie z hali medytacyjnej zniknęły łańcuchy staniolowych pasków, choinkowe oświetlenie, parasole, latawce i cały ten tani, odpustowy blichtr. Hala prezentuje się teraz o wiele dostojniej.
           Dość długo czekamy na Sai Babę, śpiewając badżany i hymny. Duża orkiestra gra na różnych dziwnych instrumentach, czas szybko mija. W końcu przyjeżdża osobowym autem, w którym siedzi na wózku inwalidzkim.
         Pomocnicy wytaczają wózek z auta. Widać, że Sai Bab jest już stary, gdy wiozą go wśród siedzących tłumów. Czasem ktoś próbuje wstać, ale służba porządkowa czuwa. Listy do Sai Baby trzeba podać komuś z obsługi, a on podaje mu do ręki. 

          Dziś byłam świadkiem materializacji złotego naszyjnika. Błysnęły flesze, bo chociaż nie wolno zwykłym odwiedzający wnosić aparatów fotograficznych, co jest kontrolowane przy wejściu, jednak cały czas darśan jest filmowany, a szczególnie ważne momenty dodatkowo fotografowane. 

             Mój Ukochany znów został dziś wyróżniony, dostał z wielkiej misy z darami od Sai Baby szare ciasteczko, coś w rodzaju chałwy. Jeszcze przed wyjściem z darśanu spotkał Marka i ten wziął go do kaplicy medytacyjnej, do mandiru Sai Baby. Mieści się w niej niewiele kobiet i mężczyzn, więc kolejka ustawiła się duża. Jednak oni się załapali i mój Ukochany opowiedział mi z zachwytem, jak silnych emocji tam doznał. Można w niej przebywać niestety tylko 10 minut.
          Poszliśmy razem na kolację, kolejka kobiet była bardzo długa, ale jedzenie naprawdę smaczne.
          Po kolacji postaliśmy trochę koło budki z kawą, ale nasi rodacy są czasem bardzo męczący i niezadowoleni ze wszystkiego, więc szybko ich opuściliśmy.
          Mamy teraz nowy zwyczaj, że wieczorem idziemy do restauracji, jeżeli tak można nazwać ten lokal, na herbatę masala, bardzo ostro doprawioną i z mlekiem. Traktujemy ją jako lek na przeziębienie, bo niestety znów kaszlemy i mamy katar.
         Zaczęliśmy też używać wibuthi. Jest to białawy proszek mineralny, którego pokłady znajdują się w pobliżu Puttaparthi. Na początku działalności Sai Baba materializował ten proszek, którego wielkie ilości sypały się z przewróconego do góry dnem dzbana, do którego wkładał rękę. 
         Teraz błogosławi pozyskane ze złoża wibuthi, jak opowiedzieli mi rodacy. Ma ono podobno niezwykłe właściwości lecznicze, o których postanowiliśmy się przekonać na własnej skórze. Na skórze w sensie dosłownym, bo mam na udzie czarny pieprzyk, który budzi mój niepokój i postanowiłam go codziennie smarować wibuthi.
        Także po każdym posiłku, gdy wychodzę z kantyny, biorę odrobinę wibuthi, która jest w miseczce przed portretem Sai Baby i jak Hinduski robię kropkę na czole, a resztę zlizuję z palców. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz