niedziela, 10 lutego 2013


Część 9.
   

      Obudziliśmy się około jedenastej. Czułam się świetnie. Poleniuchowaliśmy jeszcze  troszkę, poopowiadaliśmy sobie różne bzdurki i czułości. 
- “Leż, leż” - powiedział wesoło mój Ukochany - “zrobię pyszną herbatkę“.
          Wziął tacę i przygotował szklanki, które wczoraj przezornie wyparzyliśmy i położyli do góry dnem na wypadek, gdyby spodobały się jakimś prusakom.
          Nagle odwrócił się do mnie i z jękiem zaczął powoli osuwać się na materac. Zerwałam się na równe nogi. Natychmiast przypomniałam sobie, że niecały rok temu miał piasek w nerkach. Na zakończenie leczenia zrobiono mu co prawda ultrasonograf, który wykazał, że nerki są czyste, najwyraźniej jednak się mylił. 
          Bo pod moimi nogami leżał na podłodze mój Ukochany z klasycznymi objawami ataku. Najpierw leżał na boku, potem klęczał w pozycji płodowej zwinięty w kłębuszek i zupełnie przestał się odzywać. Byłam w takiej panice, że spociłam się jak ruda mysz. 
         Wysłałam w eter błaganie o pomoc, potem trochę oprzytomniałam i napisałam sms do przyjaciółki, która jak to mówią, widzi trochę więcej, niż inni. Odpisała, że to faktycznie nerki i już robi zabieg na odległość. Napisałam też do Krystyny, która odpisała - “Spokój, spokój, Swami zajmie się wszystkim”. I faktycznie usłyszałam jak mój Ukochany szepce - “Swami, pomóż mi, Swami, pomóż mi”.
          Zabieg na odległość spowodował, że mój Ukochany podniósł się z trudem i powlókł do łazienki, gdzie zaczął wymiotować. Usiadł na sedesie mówiąc, że nie może zrobić siusiu, a bardzo ma ochotę. Po czym znów zwymiotował. 
- “Nie masz jakiś środków przeciwbólowych?” - zapytał. 
On, taki przeciwnik lekarstw, musiał naprawdę strasznie cierpieć.
- “Mam i dam ci, jeśli chcesz“.-
- “Daj” -
          Podeszłam do zlewu, ale nie było wody. Normalnie cały czas kapie, bo kurek jest nieszczelny, a jak potrzeba, to nie ma. Poszłam do łazienki zobaczyć, czy tam jest woda. Trzy dorodne prusaki rozbiegły się w popłochu, gdy zapaliłam światło. Wiem, jak trudno zabić prusaka. Miałam bose stopy, więc wskoczyłam w klapki i chciałam je nadepnąć. Mokra posadzka była jednak śliska i zanim zdałam sobie sprawę z tego, co się dzieje, rąbnęłam głową w ścianę i upadłam z wielkim łomotem. 
         Krzyk mojego Ukochanego był tak rozdzierający, a moje imię w najczulszej swej wersji powtórzone tyle razy, że obudziłoby mnie z martwych.
- “Już dobrze, dobrze, dobrze”- powtarzałam zbierając się z kafelek i wpadając w ramiona Ukochanego. 
- “O mało nie umarłem, skarbie, skarbie, kochanie” - przytulał mnie z całych sił, swoim ciałem chroniąc mnie przed niebezpieczeństwem.
- “Już dobrze, dobrze…”- mamrotałam. Czułam całym sercem jego miłość, jego bezbrzeżną miłość do mnie.
        Objęci wróciliśmy do pokoju, gdzie śmialiśmy się i płakali jak zwariowani, jakbyśmy się utracili i odnaleźli.
        Powtórnego wstrząsu mózgu chyba nie miałam, za to zaczęła mi rosnąć dorodna śliwa na skroni, ale na szczęście trochę powyżej najdelikatniejszego miejsca. Śmiejąc się przykładałam po kolei zimne, metalowe naczynia, by zmniejszyć opuchliznę, tak jak to robiła moja mama, gdy nabiłam sobie guza. Tak jak to robiłam moim córkom, gdy one gdzieś zarobiły stłuczkę.
        Przyniosłam wodę, prusaki ze stresu gdzieś się zaszyły, zagotowałam, zrobiłam lekką herbatkę i podałam mojemu Ukochanemu dwie pastylki przeciwbólowe.
        Niestety już chwilę później znów zwymiotował, więc chyba nie zdążyły zadziałać. Nie chciał jednak przyjąć następnych.
        Przyszedł sms od naszej przyjaciółki: 
- “Jeżeli zacznie wymiotować, wezwij lekarza” - 
        Było to trochę poniewczasie, bo wymiotował już trzy razy, ale był to też znak, że nie ma na co czekać.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz