Część 12.
Zorientowałam się już, że Sai Ram oznacza wszystko: przepraszam, proszę przejść, do widzenia, dziękuję, po prostu uniwersalne słowo. Nawet gdy tutejsze żółte, trójkołowe taksówki stoją w korku i nie mogą ruszyć w żadnym kierunku, to policjant też woła: Sai Ram, Sai Ram!
Bardzo mi się spodobało, że przed wejściem do stołówki wszyscy myją ręce. W holu wejściowym na ścianach po obu stronach są kamienne korytka, a nad nimi krany. Karnie staję w kolejce, myję ręce i wycieram chusteczką.
I znowu kolejka, tym razem po metalową tacę z przegródkami, ewentualnie łyżkę. Hinduska podaje, Sai Ram, Sai Ram! i już stoisz w kolejce do długiego stołu z potrawami. Teraz tylko błyskawiczny wybór, zresztą jest ci wszystko jedno, bo możesz wybierać wyłącznie według wyglądu. Smaku i tak nie znasz. Ryż, jakieś warzywa w sosie, surówka, placek wyglądający jak gruby naleśnik, wyjęty z gara wyłożonego gazetą, by był dłużej ciepły, do tego brązowa kulka w syropie w metalowej miseczce - tak wyglądał mój pierwszy posiłek w hinduskiej stołówce w aśramie.
Wybór był duży i postanowiłam zjeść co dzień coś innego, o ile jadłospis jest stały, żeby sprawdzić, jak smakuje. Teraz tylko kolejka do stołu, za którym zasiada starsza siwa pani w sari błyskawicznie obliczająca należność za potrawy. Mój pierwszy posiłek kosztował równowartość około 0,70 centów amerykańskich. Był naprawdę bardzo smaczny, nie tak ostry jak w restauracji, choć też przypraw nie żałowali. Był też wystarczająco obfity, jak na kolację.
Oddałam tacę, umyłam ręce i wyszłam na zewnątrz. Czekałam prawie godzinę, spokój, relaks, medytacja, niestety nic z tych rzeczy, bo wciąż myślałam o tym, by pójść do domu sprawdzić, czy mój Ukochany nie leży przypadkiem na wycieraczce w następnym ataku, a ja mam klucz przy sobie i nie ma mu kto pomóc.
W końcu zobaczyłam go. W takim tempie wszedł do stołówki od męskiej strony, że nawet na mnie nie popatrzył. No, ale byłam już spokojna. Był zdrowy i pełen energii. Więc przesunęłam się bliżej wyjścia, żeby mnie nie przegapił, jak będzie wychodził po kolacji.
Był tak podekscytowany że nie wiedział, co pierwsze opowiedzieć. Poszedł na darśan, usiadł daleko, całkiem z tyłu, żeby w razie czego móc oprzeć się o mur plecami, ale nie okazało się to konieczne. Był tak zajęty tym, co się działo, że nawet nie zauważył, kiedy minęły cztery godziny.
Muzyka i badżany były takie fascynujące. Sai Baba przyjechał dopiero o szóstej. Autem osobowym przewieziono go przez halę. Siedział obok kierowcy i kiedy otworzono drzwi od jego strony okazało się, że fotel w aucie jest równocześnie fotelem inwalidzkim na kółkach i wysunięto go z auta razem ze Swamim. Auto jechało zupełnie bezgłośnie, chyba ma elektryczny napęd, chociaż wygląda zupełnie zwyczajnie.
Potem Swami zniknął na dość długą chwilę, bo chyba rozmawiał ze swoimi wielbicielami i uczniami gdzieś z tyłu. Przywieziono go i ustawiono fotel przed barierką, tuż przed ozdobnym wałkiem na wysokości jego stóp. Podchodzili do niego różni ludzie, czasami bezpośrednio zbliżali się do niego, niektórzy coś mówili stojąc poniżej, a potem pochylali się przez barierkę, by dotknąć jego stóp. Jego uczniowie pokazywali mu jakieś projekty, koncepcje, na kartonach lub w formie pisemnej.
Cały czas towarzyszyli mu trzej młodzi mężczyźni i pomagali mu, przekładając kartki lub podtrzymując kartony. Ktoś podszedł i ofiarował mu czerwoną różę na krótkiej łodyżce. Swami wziął ją do ręki, potrzymał chwilę i wetknął ją ofiarodawcy do kieszonki na piersi.
Kilku śpiewaków głośniej lub ciszej śpiewało badżany, muzycy im wtórowali na różnych dziwnych instrumentach. Potem odśpiewano rodzaj hymnu zakończonego błogosławieństwem, bardzo wesołego i połączonego z biciem w duży dzwon.
Siedzący obok Swamiego mnich w pomarańczowej szacie podniósł się i zapalił ogień w mosiężnym naczyniu, zaś z boku taki sam mnich w białym stroju powtórzył tę czynność. Mnich w pomarańczowej szacie odwrócił się do widzów i błogosławił ich wymachując naczyniem z płonącym ogniem, a wszyscy wyciągali ręce i przykładali sobie do piersi, jakby chcieli wziąć to błogosławieństwo i umieścić w swoim sercu.
Potem uczniowie przesunęli fotel z Sai Babą i powoli przejeżdżając w pobliżu wiernych podjechali do auta, które się pojawiło z boku. Wsunęli fotel do wnętrza i Sai Baba odjechał.
Mój Ukochany dostał od Sai Baby prezent, co prawda nie bezpośrednio z jego rąk, ale chwilę wcześniej przez niego pobłogosławiony - kwadracik kokosowego ciasta całkiem białego zapakowanego pięknie w białą torebeczkę. Przyniósł go w kieszonce na piersi, by się ze mną podzielić. Teraz wyjął i podał w obu rękach. Ugryźliśmy oboje z nabożeństwem.
Kiedy szliśmy do budki z kawą, zaczepiła nas rodaczka imieniem Basia. Pogadaliśmy chwilę i umówili na następny dzień po medytacji. Budka na szczęście była już zamknięta, więc kupiliśmy po kokosie i napiliśmy się.
Powoli wróciliśmy do mieszkania.
Ponieważ mój Ukochany zatkał wszystkie szczeliny, nie mieliśmy nowych komarów do odstrzału i mogliśmy spokojnie położyć się spać.
Aha, nie napisałam jeszcze, że mamy lokatorów, a mówiąc ściślej, że poznaliśmy gospodarzy naszego mieszkania.
Gdy mój Ukochany zatykał zwiniętą folią szpary między skrzydłami przesuwnych okien, zobaczył dwie prawie przezroczyste jaszczurki - jedną wewnątrz, drugą z zewnątrz obok okna. Poczekał chwilkę, a potem powiedział jak nasz premier do jednego z posłów: - “Chłopie, nie stój w przeciągu! Albo tu, albo tu.” - i popchnął delikatnie jaszczurkę w stronę okna. Błyskawicznie przelazła przez szczelinę do pokoju.
Teraz, po uszczelnieniu, jest już skazana na jedzenie wyłącznie naszych prusaków i bardzo dobrze!
Tak więc spaliśmy słodko. Chyba naprawdę aklimatyzujemy się.
Uliczka w aśramie Sai Baby. >Zdjęcia Sai Baby z internetu< |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz