niedziela, 24 lutego 2013


Część 14.

       Strasznie się zdenerwowałam, nie dlatego, że go nie ma, tylko mam gdzieś wszczepiony, z jakiś wcześniejszych wcieleń, czy jak to określić, upiorny lęk, że zniknie bez śladu, że wyjdzie do sklepu na rogu po zapałki i nigdy nie wróci, a ja nie będę nawet wiedziała, czy żyje i co się z nim stało. 
       Przypomniał mi się natychmiast nasz pobyt w Alpach niedaleko Grazu. Było piękne czerwcowe popołudnie, jechaliśmy nieśpiesznie krętą drogą wypatrując pięknych widoków, gdy ujrzeliśmy na skałach, niezbyt wysoko nad nami, ruiny zamku. Nie wiem dlaczego, ale postanowiliśmy w mgnieniu oka, że musimy je zobaczyć z bliska. 
        Za zakrętem tablica informowała, że są to ruiny średniowiecznego kasztelu rycerskiego. 
        Zaparkowaliśmy i krętą, ale dość szeroką drogą poszliśmy w górę. Ruina pewnie dostała jakąś sporą dotację, bo okazała się nie taką zupełną ruiną, na jaką wyglądała z dołu. Składały się na nią dwa zamki - górny i dolny. Mury obronne były w całkiem niezłym stanie wokół fragmentów zamku górnego, a zamek dolny był prawie nienaruszony. Wiodła do niego ufortyfikowana ścieżka i most. 
        Mój Ukochany koniecznie tam chciał pójść, ale mnie nie chciało się schodzić poniżej, skoro już wyszłam tak wysoko. Machając do mnie, stojącej na murach, wesoło ręką, mój Ukochany zniknął z pola widzenia. 
        Oprócz mnie nie było nikogo. Stałam sama w ciszy, słońce chyliło się ku zachodowi, lekka mgiełka otulała nieprawdopodobnie rozległy widok dalekich gór i dolin alpejskich. Na horyzoncie ledwo widoczne ostre granie zamykały panoramę. 
        Było już trochę chłodno, owinęłam ramiona szalem. I nagle stało się coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Jakby szal odgrodził mnie od współczesności. Jakby był przełącznikiem. 
        Stałam na murach, patrzyłam na krajobraz, który trwał przez wieki niezmienny w swym dostojeństwie i moje serce przepełniał ból nie do zniesienia. Zatykający oddech w piersi ból ogromnej straty. 
        Stojąc na murach widziałam scenę twojego odjazdu. Już cię pożegnałam, przytuliłam, pocałowałam po raz ostatni. Teraz stoję tu na górze, by cię jak najdłużej widzieć. Nie wiem, kim jesteś w orszaku, który się oddala. Nie wiem, kim ja jestem oprócz tego, że jestem kobietą stojącą na murach. Wypatruję oczy, by coś jeszcze zobaczyć, by czymś nasycić tęsknotę, która już budzi się, rośnie i wypełnia cały świat, nieśmiertelna jak głaz. Jeszcze błysnął refleks zachodzącego słońca na wypolerowanym metalu i wszystko zniknęło we mgle wieczoru. 
         Jak długo stoję na tych murach, czekając na ciebie, ile lat mija, ile śnieżnych zim, ile krótkich, letnich wieczorów, takich jak dzisiejszy, ile łez, ile nadziei trwa czekanie na ciebie. Ja starzeję się, słabnę, a ty jesteś wiecznie młody, ty w moim sercu nigdy się nie zmieniasz. Twoich czarnych włosów nigdy nie oprószyła siwizna, twoje oczy wciąż są niebieskie, jak niezapominajki. W moich wspomnieniach stałeś się nieśmiertelny. 
         A ból wrósł w każdą cząstkę mojego ciała, w każdy włos, każdy paznokieć. Włosy i paznokcie się obcina, ale nie można odciąć bólu. Jest zakodowany w każdej komórce. Gdy taki ból przeżyjesz, nie możesz się go pozbyć w żaden sposób. Jest wieczny, jak ten krajobraz. Mija życie, a ta informacja pozostaje i jest niezniszczalna. 
        Stałam na murach długo, niema i nieruchoma, ze wzrokiem zamglonym łzami, jak kamienny posąg rozpaczy, przeżywając coś, może tylko fantazję, może jakąś wizję, aż przyszedłeś zadowolony i zziajany. 
-  “Szkoda, że nie poszłaś zobaczyć” - powiedziałeś.           
          Nic ci nie powiedziałam, a ty nic nie zauważyłeś. Ale tak jakoś się stało, że tęsknota i strach, raz obudzony, nie chcą zniknąć.
        Od tego czasu wiele snów śniłam, w których odchodziłeś, odjeżdżałeś, by nigdy nie wrócić, gdy znikałeś bez wieści, a ja zostawałam, by czekać i czekać każdego dnia. We śnie czułam cię przy sobie, ale choć bardzo się starałam, nigdy nie mogłam cię zobaczyć. Czasem budziłam się i znów zasypiałam, starając się zmienić treść snu, czasem nawet mi się to udawało i śniłam szczęśliwe zakończenie, twój powrót. 
         Rano wstawałam i zapisywałam sen na komputerze. I w ten sposób bardzo realne, ale ulotne wizje, jakie miałam we śnie, skamieniały w słowa i w każdej chwili mogę je przywołać. Miałam nadzieję, że gdy uda mi się we śnie zmienić zakończenie, w jakiś sposób odczaruję tę pierwszą wizję, ale rozpacz rozłąki i tęsknota tak naprawdę nigdy całkiem nie zniknęła.  
 

                                                                                                                                      >Zdjęcia własne<

1 komentarz:

  1. Jagusiu, niesamowite jet to, co opisujesz, az mnie ciarki przeszly i lzy lecialy. Ja tez mam takie wspomnienia- sny i tez zwiazane z opuszczeniem. Aktualnie przezywam to nawet live...

    OdpowiedzUsuń