piątek, 1 lutego 2013

Część 7.

           Minęła jedna chwila, druga, a my nie zasypiamy. No tak. Wyspaliśmy się przez pół dnia, do tego zmiana czasu, trudno się dziwić. Na dodatek straszny hałas, jakieś cykady, czy co, woda gdzieś się głośno leje, a jakiś najbliższy sąsiad zaczyna remont waląc młotkiem chyba w naszą ścianę. Ludzie śmieją się i gadają, i co chwilę głośno odzywa się melodyjka z jakiejś pozytywki. Więc zaświeciliśmy znowu, wypakowaliśmy rzeczy i próbowaliśmy jakoś się zadomowić. Poczytaliśmy książki, a w tym czasie Puttaparthi powoli kładło się do snu. 
           Było już chyba po dwunastej, gdy wszystko ucichło. Pozostał tylko dźwięk cykad i woda lejąca się chyba z rynny. Rano sprawdzimy. 
           Nie wiem, jak długo spałam, gdy obudziło mnie wycie. Zauważyliśmy tutaj masę psów, chyba bezpańskich. Są ciche i nie zaczepiają ludzi. Aż tu jakiś pies poczuł się królem Puttaparthi. Teraz posłuchacie, co ja mam do powiedzenia! Chyba pobudził wszystkich, bo jakieś dziecko zaczęło mu wtórować. 
          Myślałam, że nigdy nie przestaną. Próbowałam się przyzwyczaić, bo mam taki sposób, że staram się polubić to, czego nie mogę zmienić. W końcu podziałało. Czy pies przestał, czy ja usnęłam, naprawdę nie wiem.
          Obudził mnie straszny hałas. Autobus używał klaksonu ile tylko wlezie, a kilkaset, jak mi się wydawało, kobiet usiłowało go przekrzyczeć, opowiadając sobie podniesionym głosem jakieś fascynujące zdarzenia, zapewne z całego życia. Pokrzykiwania mężczyzn i gwizdki dopełniały całości. No tak, mieszkamy przez ścianę z dworcem autobusowym! I pomyśleć, że sprzedaliśmy dom, bo uważaliśmy, że na skrzyżowaniu dwóch asfaltowych dróg poza małym miasteczkiem jest zbyt głośno! W końcu chyba kobiety załadowały się do autobusu, ten użył klaksonu jeszcze kilka razy i nastała cisza. 
          Obudziliśmy się około jedenastej. Plecy mnie bolały i byłam kompletnie wytrącona z równowagi. 
          Zwlekliśmy się z wyra. Ponieważ byliśmy okropnie głodni, mój Ukochany,  wziął jakąś metalową miskę, którą znaleźliśmy w kuchni, żeby uniknąć pakowania jedzenia w gazetę i poszedł do sąsiedniej restauracyjki. Przyniósł ryż z jakimiś dodatkami w misce przykrytej gazetą tak solidnie, że była po prostu wbita w jedzenie. Doszliśmy do wniosku, że ta gazeta musi mieć jakieś ukryte znaczenie, bo po co by się tak upierali, że ma być i koniec! Ryż był strasznie ostry, ale byliśmy głodni, zresztą wszędzie było tak samo ostro. Zjedliśmy. 
         Potem przyszedł Ramesh, a za chwilę Lakshmi, jego żona z malutkim dzieckiem na ręku. 
        -”Sisters son, sisters son - powtórzyła kilka razy wskazując na tłuściutkie, słodkie i śliczne stworzonko. Tyle po angielsku to my rozumiemy.



Lakshmi jest chodzącym dobrym humorem. Uśmiechnięta, entuzjastyczna, taki dobry duszek. Jest pulchniutka i bardzo chętnie się przytula. Krystyna opowiadała, że maluje wzory na kuponach materiału na sari i dobrze na tym zarabia. Zaprosiła nas do siebie, ale nie wiem, czy to tylko kurtuazja, bo nie znamy tutejszych zwyczajów. 
         Ramesh przyniósł telefon komórkowy i kartę. Zapłaciliśmy i teraz już mamy wszystko. Ramesh wstawił swój numer i numer Lakshmi do spisu na wszelki wypadek. Posiedzieliśmy jeszcze trochę i poszli sobie.
        Ramesh jest właścicielem sklepu z miejscowymi instrumentami muzycznymi, naprzeciwko bramy aśramu. Wiedzieliśmy o tym od Krystyny. 
  
        Wobec tego my też wybraliśmy się, bo byliśmy ciekawi, jak wygląda aśram za dnia. Mój Ukochany skarżył się na ból w plecach, ale wiadomo, materac twardy jak decha, w domu tak nie mamy.
        Znowu brama, kontrola, zaczynamy się przyzwyczajać. 
        Wędrując tu i tam wśród domów i ogrodów odkryliśmy Centrum Handlowe, oczywiście pod wezwaniem Sai Baby. Dla kobiet czynne dwie godziny rano, dla mężczyzn, dwie po południu.  Przestaliśmy dziwić się czemukolwiek. 
         Dla mężczyzn miało być otwarte już za godzinę, więc pospacerowaliśmy wśród domów dla pielgrzymów, niektóre były okrągłe, inne prostokątne jak bloki, wszystkie w kolorze kremowym, to dla bogatszych, a dla Hindusów baraki, jedna hala i same materace, oczywiście osobno kobiety, osobno mężczyźni. Wszędzie stare drzewa, kwitnące kwiaty, przystrzyżone żywopłoty, wszystko podlane i starannie utrzymane. 
          Przed wejściami narysowane kredą mandale, przejdzie się kilka razy i już znikną. 




Napiliśmy się wody z orzecha kokosowego przez słomkę, podziwialiśmy zręczność i precyzję operującego maczetą i czas minął.            
         Usiadłam na murku pod drzewem, starannie unikając sąsiedztwa mężczyzn i oddałam się czekaniu, podczas gdy mój Ukochany stał w kolejce razem z co najmniej setką innych chętnych na zakupy. W końcu bramy raju się otworzyły i wszyscy zniknęli. Ci, którzy potem dochodzili, przynajmniej nie musieli stać w kolejce.



          Trwało to chyba dużo więcej niż godzinę. Ale co tam. Wyciszenie, relaks, medytacja, po to przyjechałam. I tylko zżerała mnie ciekawość, co tam jest takiego, że chłopy stały tyle czasu  i mój też, chociaż dobrze go znam i wiem, że już po trzech minutach shoppingu zaczyna być nerwowy, a po pięciu wychodzi i mówi, że poczeka na zewnątrz. Wreszcie wyszedł dźwigając siaty.
          Kupił dla siebie ciuchy: bawełniane białe spodnie, haftowaną maszynowo bluzę, koszulę też z haftem, jeszcze jedne spodnie, co do których sądziłam, że są rozmiar 60, a sprzedawca powiedział podobno, że w sam raz, czyli 42, no ale były ściągane w pasie na konopny sznurek. 
          Do jedzenia mój Ukochany kupił to, co wydawało mu się najbardziej bezpieczne, czyli ryż, herbatę i płatki kukurydziane tej samej firmy, której płatki można kupić chyba na całym świecie, nie będę robić reklamy, chociaż może by dobrze zapłacili. No i proszek z jakiś orzeszków, ale nie potrafił wytłumaczyć, do czego mogłoby się to nam przydać. Z zakupów był zadowolony, to najważniejsze. 
          W budce, - uwaga na osobne miejsca przedzielone barierką, kobiety kupują po prawej stronie, mężczyźni po lewej, - kupiliśmy następną upiornie słodką kawę. Przyjrzeliśmy się procesowi produkcji - sprzedawca nabierał cukier brzegiem tekturowego kubka, na oko jedną trzecią i do tego lał kawę z ekspresu razem z mlekiem. Zrezygnowani wypiliśmy, chociaż nie cierpimy mleka, nie mówiąc o cukrze. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz