No i nadszedł wreszcie 12 stycznia. Opuściliśmy nasz zaśnieżony kraj, nasze ogromne zaspy, które mogliśmy pokonać tylko jeepem, nasz malutki, niezwykły domek w brzozowym lesie, nasze cudowne koty i wyruszyliśmy w nieznane.
Czy już napisałam, że angielski znamy tylko z widzenia?
Mogliśmy już teraz liczyć tylko na boską pomoc, bo nic innego nam nie pozostało. Tak więc nie umiejąc pływać rzuciliśmy się na głęboką wodę pełni radości i nadziei. Do Londynu dotarliśmy bez żadnych kłopotów, widocznie zostawiliśmy je w domu.
Kilka godzin do przesiadki przesiedzieliśmy w restauracji, jedząc różne pyszności
i rozmawiając z naszymi osiadłymi w Anglii i pracującymi w restauracji młodymi rodakami. Obiecaliśmy pojawić się znowu za trzy miesiące i zdać dokładną relację z podróży. Przesiedliśmy się też całkiem sprawnie, na szczęście wszędzie umieszczone są informacje zakodowane w piśmie obrazkowym, widocznie nie tylko my jesteśmy analfabetami. Jeszcze tylko kontrola celna, buty trzeba zdjąć, ręce podnieść do góry i dać się obmacać funkcjonariuszowi lub funkcjonariuszce.
Przerabialiśmy to w Chicago. Niestety, nie do końca wszystko było cacy, bo ponieśliśmy też straty. Angielscy celnicy zabrali nam duże opakowanie szamponu, które mieliśmy w bagażu podręcznym obawiając się, że w walizce może się rozlać. Szampon, szamponem, ale gdy patrzyliśmy, jakie wspaniałe trunki tracili inni pasażerowie to mogliśmy tylko współczuć. Nic, co jest w płynie, nie może być umieszczone w podręcznym bagażu! Bo może pomieszasz szampon z lekarstwem na katar i wybuch gotowy, No cóż, pewnie mają rację.
Po tym, jak nie zostaliśmy terrorystami, mogliśmy już przejść na drugą stronę i zasiąść w fotelach. Z zachwytem patrzyliśmy na Hinduski w sari, czekające na lot w poczekalni - pierwsze jaskółki zwiastujące przygodę. Nawet stewardessy w samolocie, jak się okazało, miały mundurowe kurtki nałożone na hinduski strój, chociaż to przecież były Brytyjskie Linie Lotnicze.
W samolotach jesteśmy oblatani, lecieliśmy już kilkanaście razy. Tym razem przeżyliśmy tylko jeden szok, gdy obsługujący steward popatrzył na mojego Ukochanego uważnie i powiedział -”Ja pana znam, już pan z nami leciał”- co zrozumieliśmy bardzo dokładnie, chociaż nie wiem, w jakim języku, przyniósł dodatkowe dwie buteleczki francuskiego wina i dał nam z uśmiechem.
Leciało się świetnie, droga nie była wyboista, lecz równa i gładka, jak autostrada. Wylądowaliśmy też lekko, jak piórko.
Port lotniczy w Bangalore w pełni nowoczesny, nie powstydziłaby się żadne europejska, czy amerykańska metropolia. Ucałowałam mojego Ukochanego -”Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin!” Zrobił minę tak zdumioną, że zaczęłam się śmiać. Nie był pewny, czy nie robię sobie z niego jakiejś hecy. Ale potem załapał, że naprawdę jest 13 stycznia i ucieszył się, że pamiętałam.
W cudownych humorach odebraliśmy bagaże i wyszliśmy z portu. Czekał tłum ludzi mimo wczesnej pory, czwartej rano. Przez moment przeżyliśmy wahanie - przyjechał ktoś po nas, czy nie, i jak go ewentualnie rozpoznamy. Ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie produkowaliśmy adrenalinkę.
Przed wejściem stał śniady facet z kawałkiem tektury, na którym były wypisane nasze imiona z jednym tylko błędem. To był ten gościu od Ramesha. Błogosławiliśmy Krystynę… Przyjechał wypasionym jeepem, co wróżyło jak najlepiej. Mówił po angielsku. Niestety. Ale i tak zrozumieliśmy, że mamy zapłacić za parking….
Potem dowiedzieliśmy się, że opłata za parking jest wliczona w cenę jazdy, a kierowca w ten sposób doliczył sobie dodatkowy napiwek. Witamy w Indiach! Na dworze dopiero zaczynał się dzień, było przyjemnie letnio, żadnego upału. Jakieś 25 stopni.
Jechaliśmy betonową drogą, o wiele lepszą niż powiatowe drogi w naszym kraju. Żadnych dziur, chociaż co jakiś czas kierowca zwalniał, bo w poprzek jezdni były garby zapobiegające rozwijaniu nadmiernej prędkości.
A za oknami Indie. Pierwsze spojrzenie i zakochaliśmy się od razu. Cudowna była spalona słońcem czerwona ziemia, na której w równych rządkach rosły jakieś patyki bez żadnych liści, cudowne zszarzałe krzaki i liście palm pokryte kurzem, wspaniałe gigantyczne kopce gór pojawiające się bez żadnej zapowiedzi prosto na równinie, jak sterty ogromnych, okrągłych otoczaków, którymi bawiły się gigantyczne dzieci, a może bogowie. Jasną wstęgą prowadziła nas posadzona pomiędzy pasami drogi bouganvilla o jaskrawych kwiatach w czystych, gorących kolorach.
Czasem pojawiał się koszmarnie chudy Hindus zawinięty w brudne prześcieradło popędzając popielatą, garbatą krowę patykiem. Czasem grupka kobiet w kolorowych sari prała ubrania w przydrożnym bajorku. Zresztą często pojawiały się mniejsze lub większe jeziorka, może to były pozostałości po monsunowych deszczach. Czasem kilka chat skleconych z żerdzi, plecionek i folii udawało wioskę z bawiącymi się dziećmi, kurami, kozami, krowami i całym wiejskim majdanem.
Przy drodze pojawiały się dość często stragany z owocami i innymi artykułami potrzebnymi na co dzień i też były sklecone z drągów, mat i folii i tylko szyld obwieszczał, że tu prowadzi się wielki biznes.
Na szczycie jednej z tych niezwykłych gór zobaczyliśmy świątynię w budowie i był to prawdziwy szok, zobaczyć jej cukierkowe kolorki w kontraście z surową fakturą głazów.
Nagle nasz kierowca zjechał z głównej drogi, zatrzymał się przed jakimś betonowym, parterowym budynkiem i wyciągając rękę po forsę zapytał, czy chcemy kawę. Położyliśmy kilka euro na tej śniadej dłoni i po krótkiej chwili oczekiwania dostaliśmy kawę. To było pierwsze nasze spotkanie z indyjską kawą - koszmarnie słodką i z mlekiem. Nasz smak Indii. Wypiliśmy z nabożeństwem. Była obrzydliwa.
Podróż do Puttaparthi trwała prawie dwie godziny, jeszcze raz płaciliśmy w budce na granicy stanów Karnataka i Andre Pradesh jakąś opłatę, też pewnie wliczoną wcześniej w koszta przejazdu, aż wreszcie zobaczyliśmy witającą podróżnych bramę:
kremowo - niebiesko - różowy łuk triumfalny pokryty płaskorzeźbami przedstawiającymi zapewne bogów, demony i bohaterów legend, pięknie pomalowanych olejną farbą.
Potem minęliśmy kolejno: lotnisko, gigantyczny szpital, szkołę, co dumnym gestem pokazywał nam kierowca, potem następną szkołę, potem planetarium i budynek o dachu podpartym ogromnymi instrumentami muzycznymi, co nie pozostawiało wątpliwości, że mieści się w nim szkoła muzyczna.
Potem ogromne boisko, za nim muzeum, za nim na wzgórzu kolosalną rzeźbę boga - małpy Hanumana, też pięknie pomalowanego, imię pamiętałam ze szkoły.
Cała ta architektura była niezwykła, o zupełnie innej estetyce, niż europejska lub amerykańska. Coś według mnie na pograniczu sztuki i złego smaku. K+K. Kunszt i kicz. Nigdy nie spotkałam się z czymś takim. Ta architektura i rzeźba na pewno rozwijała się na innym gruncie, miała inne korzenie i inne wpływy, niż ta, do której byłam przyzwyczajona. Było to fascynujące i niepokojące zarazem.
Przypomniałam sobie natychmiast, że cudowne rzeźby greckie także były pokryte farbą w czasach, gdy powstawały, a ich szlachetna i ascetyczna biel, którą teraz podziwiamy jest efektem tego, że z nich po prostu zlazła farba, jak ze starej ściany. Efekt zupełnie niezamierzony przez rzeźbiarza. Trochę mi ulżyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz