wtorek, 15 stycznia 2013

Część 2.
            Następnego dnia zadecydowaliśmy, że musimy przełożyć wyjazd. Cztery dni po wstrząsie mózgu wylot samolotem, wzrost ciśnienia z tym związany, lądowanie w Londynie i znowu start, a potem wielogodzinny lot do Bangalore wydawały nam się zbyt ryzykowne. 
           Tym bardziej, że po początkowej euforii zaczęłam być zniechęcona, skupiona w sobie, wręcz w depresji. Nic mnie nie bolało, nic mi się nie chciało. Leżałam cały dzień w łóżku, przestałam mówić o wyjeździe. Mój Ukochany zadzwonił do Biura, które nam rezerwowało lot z prośbą o przełożenie terminu o dwa do trzech tygodni. Właścicielka Biura, pani Irena najpierw zmartwiła się, życzyła powrotu do zdrowia, a potem powiedziała, że wszystko załatwi jak najlepiej. Uprzedziła tylko, że koszty zmiany terminu mogą wynieść nawet jedną czwartą ceny biletu. Trudno.
           Mój Ukochany dbał o jedzenie i palił w kominku, ja leżałam, nawet jeść mi się nie chciało. Gapiłam się na pola za oknem pokryte śniegiem, na białe pnie brzóz i właściwie niewiele widziałam. Coś się skończyło, coś umarło. Chwilami myślałam, że jestem ciężko chora.                    Ukochany nie pozwalał mi wstawać przez  pierwsze dwa dni, potem snułam się po naszym domku, siadywałam smętnie przed kominkiem i patrzyłam na ogień widoczny za szybą.  
          Przyszło ocieplenie, z sopli kapały lodowe krople, śnieg prawie zeszedł i zdecydowałam się wyjść na spacer. Szłam bardzo powoli, chodzenie sprawiało mi trudność. Czy to z powodu wypadku, czy tylko rozmiękłej ziemi, chwiałam się i potykałam. Kręciło mi się w głowie. 
          Patrząc beznamiętnie na las zasypany mokrym śniegiem, z płatami widocznej, zeschniętej trawy, na bezlistne drzewa i krzewy zastanawiałam się, nie artykułując myśli i nie identyfikując się z nimi, jakbym nie ja myślała lecz coś myślało za mnie, że po co to wszystko, skoro wszystko to zostawiam, nie zależy mi na niczym, nie potrzebuję tego więcej. 
          Jakbym miała tu nigdy nie wrócić i na tę myśl nie czuła najmniejszego poruszenia. Jakbym umarła.     
          Pani Irena zadzwoniła następnego dnia. Oddała nasze bilety, pewnie ktoś się  ucieszy kupując Last Minut, a może po prostu fotele będą puste i linie lotnicze poniosą stratę. My też poniesiemy stratę. Trudno. 
          Po dwóch dniach zadzwoniła ponownie. Ma świetną wiadomość, ale nie wie, czy 12 stycznia nie będzie za wcześnie. Jeżeli zdecydujemy się, bilety będą w tej samej cenie. 
Decydujemy się w jednej sekundzie. Mój Ukochany nie wie, nie pamięta, że 13 stycznia są jego urodziny, że właśnie w tym dniu wylądujemy w Bangalore i rozpoczniemy coś, co uważamy za przygodę życia. Nie mówię mu o tym.    
         Dzwonimy do Krystyny, żeby powiadomić ją o terminie lotu.
         I tu muszę opisać rolę, jaką Krystyna odgrywa w całej tej historii. 
        Gdzieś w końcu listopada, gdy pomysł wyjazdu do Indii zaczął przybierać wyraźniejsze kształty, mój Ukochany w zdawkowej rozmowie z niezbyt znaną sobie osobą powiedział, że chciałby spotkać się z kimś, kto był niedawno w Indiach. To był strzał w dziesiątkę. Pierwsza zagadnięta osoba i już ważne informacje. W odległości 8 kilometrów od naszego domu mieszka Krystyna, która właśnie przyjechała z Indii, a może to jej matka tam była, rozmówczyni  nie była pewna. Była tam bardzo długo, chyba trzy lata. Jak nawiązać z nią kontakt? To bardzo proste! Jest właścicielką pensjonatu. Miejscowość jest mała, pensjonat łatwo znaleźć. 
         Gdy tylko mój Ukochany przekazał mi tę wiadomość, natychmiast wykonałam telefon do Biura Numerów i już po chwili rozmawiałam z kobietą o entuzjastycznym głosie:
-“Tak, tak, zapraszam, najlepiej zaraz. Czekam!”-     
         Czy można wątpić, że dziesięć minut później byliśmy w drodze? Nie żaden papierowy przewodnik, z którego i tak niewiele nie można się zorientować, a kupiliśmy już trzy, tylko żywy, prawdziwy człowiek, który tam był! Kopalnia wiadomości z pierwszej ręki. 
         Przyjeżdżamy, pensjonat pełen ludzi, w jadalni trwa powitanie gospodyni po przyjeździe z Indii. Jedzenia i picia pełne stoły, gospodyni zaprasza, na razie nie ma czasu, może za chwilę.
         Opowiada właśnie o Indiach, a właściwie głównie o Sai Babie. Jak się zorientowaliśmy, jest jego wyznawczynią. Przez przeszło trzy lata była tylko w Puttaparthi, miasteczku, w którym Sai Baba ma aśram. Krystyna na stałe wynajęła tam mieszkanie. 
         O Sai Babie mało co wiemy, niewielki facecik z afro czupryną, w ogóle nie wyglądający na Hindusa. Zawsze w pomarańczowej szacie. Zresztą ogromne zdjęcie wisi na ścianie, trudno byłoby pomylić osoby. Podobno Bóg wcielony, współczesny Chrystus. Krystyna opowiada jakiej niezwykłej przemiany tam doznała. O Sai Babie mówi Swami. Nie wiemy, co to znaczy.  
         Pojechała do Puttaparthi po śmierci męża, który bardzo młodo umarł na raka. Sama była chora na astmę i cukrzycę. Ważyła też dużo za dużo. Znalazła tam spokój, pogodziła się ze stratą, czuła się dobrze i bezpiecznie. I nagle rozchorowała się bardzo poważnie. Dostała najpierw jednego, potem kilku wrzodów, a wkrótce z całego ciała zaczęła wydostawać się ropa. Każdy normalny człowiek, jak sądzę, wróciłby do domu w takiej sytuacji. Lekarze, opieka rodziny, własny kąt. Ale nie ona. Mówi, że  w najgorszych momentach mówiła w sercu do Swamiego:
 -”To jest Twoje ciało, ono należy do Ciebie, bo Ty go stworzyłeś i masz prawo zrobić z nim, co chcesz. Jeżeli zdecydujesz, że mam umrzeć, zgodzę się z tym, jeżeli chcesz, żebym żyła, uzdrowisz mnie.”- 
         Ropa wylewała się bez przerwy, w klinice Swamiego robiono następne i następne nacięcia, by otworzyć i oczyścić ropiejące rany. Leczono ją za darmo, bo klinika Sai Baby jest bezpłatna dla każdego. Gdy wróciła już swojego do mieszkania, co dzień przychodził lekarz, by zmieniać jej opatrunki. W końcu, nie wiem, ile to trwało, rany zabliźniły się. Pozostały paskudne wąwozy blizn, podobno na całym ciele, ale nam pokazała tylko plecy. Makabra. Razem z wrzodami zniknęła w cudowny sposób astma i cukrzyca. Ciało, chociaż w bliznach, nabrało formy. 
          Teraz wygląda jak ekstra laska w dżinsach lub w sari. Bo po opowieści o chorobie i cudownym wyleczeniu, pokazywał nam jak się upina sari. A ma ich kilkadziesiąt, niektóre przepiękne. Kobieta w sari jest naprawdę elegancka, pełna wdzięku, niezwykle kobieca. 
          Kilka pań od razu zaczęło paradować w sari i nawet panowie się rozochocili, porozbierali i owinęli  hinduskimi  prześcieradłami męskimi, jak to określiłam, choć niektórzy, starsi i brzuchaci, nie wyglądali szczególnie, że tak delikatnie to skomentuję. Zaczęli robić sobie zdjęcia pod portretem Sai Baby. 
          Zjedliśmy jakieś hinduskie sałatki, potem gorące dania, wypiliśmy po kieliszku wina, co już podobno nie jest hinduskim obyczajem, bo oni nie piją alkoholu i w większości są wegetarianami. Było bardzo przyjemnie, chociaż Krystyna została słownie zaatakowana przez jakiegoś starszego pana za to, że o Sai Babie powiedziała “Bóg”. 
- “O jakim Bogu pani mówi? Jest tylko jeden Bóg, Jezus Chrystus” - zaperzył się pan.
-”Dobrze pan mówi. Jest tylko jeden Bóg i o Nim mówię” - odparowała Krystyna, ale pan wyszedł oburzony, wyciągając swoją towarzyszkę, która jeszcze chciała zostać.   
           Tak więc impreza trwała, gdy podeszła do nas córka Krystyny. 
- ”Jedziecie do Puttaparthi, skontaktowałam się mailowo z facetem imieniem Ramesh, który wyjedzie po was autem na lotnisko w Bangalore, a mieszkać będziecie w naszym mieszkaniu. Tutaj macie telefon do pani Ireny, ona wam znajdzie tanie bilety lotnicze, a tutaj jest telefon do ambasady Indii w Warszawie, dowiedzcie się o wizy. ”-
          Oniemieliśmy po prostu. Wszystko było załatwione, zanim zjedliśmy deser.
Wyszliśmy oszołomieni. Na ogół rzadko zapominamy języka w gębie, ale to był właśnie ten przypadek. 
          Spotkać Boga wcielonego w ludzkie ciało. Prawdziwego Boga. Nie mieściło nam się w głowie. Chociaż to przecież było to zdarzenie, które już zaistniało dwa tysiące lat temu. Opisane ze szczegółami przez wiernych uczniów, ale może niekoniecznie całkiem wiernie. Być tam, na zapomnianych, zapylonych drogach Palestyny, dwadzieścia wieków temu i w sercu rozstrzygać, czy ten facet, nauczyciel, rabbi, guru, jest wcielonym Bogiem. 
Co czuję, co mówi mój umysł, a przede wszystkim serce. Co mówi moje serce? Jestem Żydem, należę do wybranego narodu, od tysiącleci, od setek pokoleń trwa moje przymierze z Bogiem, determinuje całe moje życie, całe życie mojej rodziny, mojego narodu. I nagle spotykam jakiegoś gościa, nauczyciela, rabbiego i on mówi:
 -”Porzuć wszystko. Idź za mną, bo ja przynoszę Dobrą Nowinę”-.
Muszę zerwać z dotychczasowym życiem, rodzina się mnie wyrzeka, społeczność mnie wytyka, odszczepieniec jeden. Sprzeciwił się Bogu, swemu narodowi, tak niezwykłemu i tak ciężko doświadczonemu, bo wybranemu przez Boga, swojej tradycji, przodkom, Przymierzu. Co czuję, jak muszę wierzyć, jak muszę ufać, by znieść to wszystko.  
            Tak, to była ta przygoda, którą chcieliśmy przeżyć. Co powie nasze serce, co poczujemy patrząc na Swamiego, co poczujemy w jego obecności? 
           Ja i mój Ukochany jesteśmy chrześcijanami, katolikami, no może tylko teoretycznie, bo nie praktykujemy i od kilkudziesięciu lat staramy się zapomnieć o tym, że nasi rodzice bez naszej zgody zadecydowali o naszej przynależności do tej religii. Że w naszej energetycznej powłoce umieszczono bez naszej świadomej akceptacji znaki, krzyże, którymi jakiś ksiądz przekreślił nasze czoło, usta i serce. Tak, jakby przekreślił naszą zdolność myślenia, mówienia i czucia, jakby nas naznaczył, że mamy myśleć, mówić i czuć tak, jak nakazuje nie Chrystus, lecz Kościół. Jakbyśmy mieli przestać być wolnymi ludźmi. Jakbyśmy stali się niewolnikami Kościoła. 
          Sami z głupoty zrobiliśmy to samo naszym nieświadomym dzieciom. Na szczęście niektóre wnuki, to znaczy dzieci mojej córki, nie zostały poddane indoktrynacji, matka i ojciec, zresztą muzułmanin, pozostawili im w tej sprawie wolny wybór, co bardzo szanuję. Wnuczka w szkole chodziła na etykę, wnuk wybrał lekcje religii chrześcijańskiej, oboje jednak odłożyli decyzję o chrzcie do czasu, gdy będą dorośli.
           Mój Ukochany i ja wiele lat temu wypisaliśmy się z rejestrów kościoła katolickiego. Mieszkaliśmy na Zachodzie, za granicami naszej katolickiej enklawy, a tam można to było zrobić bez większego problemu. Problemem pozostały znaki nałożone na chrzcie, które są, jak twierdzą fachowcy od tych spraw, niezniszczalne energetycznie, podobnie jak święcenia kapłańskie. 
             Mój Ukochany nie miał święceń, choć był przez kilka lat w klasztorze i w seminarium duchownym, gdy był młodym chłopakiem. Odszedł, a właściwie został wyrzucony stamtąd za nieposłuszeństwo wystarczająco wcześnie, by nie musieć podejmować takiej decyzji, ale wciąż czuł w sercu i w ciele, że jest kapłanem, chociaż nie wiedział, jakiej religii. Właśnie to niezwykle silne przeświadczenie kazało mu w tak młodym wieku iść za klasztorną furtę, a gdy okazało się, że ten wybór jest dla niego niewłaściwy, próbować także w seminarium. Obie próby okazały się chybione, ale zostawiły frustrację właściwie na całe życie. Czuł, że nie znalazł miejsca, które było mu przeznaczone. Że sprzeniewierzył się swojemu posłannictwu. 
             Skończył studia pedagogiki resocjalizacyjnej i oddał się wychowaniu młodzieży odrzuconej przez społeczeństwo i odrzucającej normy tego społeczeństwa. To także nie była właściwa droga i po kilku latach ją pozostawił. Czuł, że się wypalił, że nic już nie może z siebie dać, zresztą system, w którym wówczas żyliśmy, nie pozostawiał zbyt szerokiego marginesu dla myślących inaczej, dla idealistów.

3 komentarze:

  1. Swietny reportaz,Jagusiu! Droga z przygodami do Indii. Ale mieliscie mozliwosc jeszcze zobaczyc Sai Babe.Niesamowita historia Krystyny! Pozdrowienia dla Was! Ela

    OdpowiedzUsuń
  2. Sama się dziwię, że po takim początku potem już wszystko się nam układało cudownie. Ale nie da się wszystkiego naraz opisać!!! Opiszę oczywiście i Sai Babę i inne, jak mi się wydaje, ciekawe historie. W sumie byliśmy pół roku w Indiach w najróżniejszych miejscach. Pozdrawiam!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jagusiu, czola chyle! Ty masz prawdziwy talent pisarski! Tak ciekawie, zwiezle, trzymajac w napieciu opisujesz to wszystko. Slowa tego nie oddadza. Jeszcze mam lzy w oczach, bo nie dalo wszystkiego przeczytac bez przerwy na wzruszenia... Takie przygody i takie cudowne prowadznie! Sai Babe znam od dawna, a Wy mieliscie to szczescie spotkac sie z nim tuz przed jego smiercia... Czytam dalej....
    Basia

    OdpowiedzUsuń