czwartek, 17 stycznia 2013


Część 3
             Prawie zaraz po wyjściu z seminarium mój Ukochany ożenił się. Urodził mu się syn. Upośledzony. Według rodziny znak, że Bóg go skarał, że Bóg nigdy mu nie daruje, że nie został kapłanem. Mściwy, zazdrosny Bóg Izraela, czy Chrystus, kochający Bóg Nowego Testamentu? 
             Piętno okazało się zbyt dotkliwe dla jego żony. Mój Ukochany rozwiódł się. Był jednym z nielicznych wówczas ojców, którym sąd powierzył opiekę nad dzieckiem. Syn miał wówczas jedenaście lat. 
             W tym momencie skrzyżowały się nasze drogi, mój Ukochany. Twierdziłeś, że było to pięć lat wcześniej i że wtedy nawet cię nie zauważyłam. Widocznie nie byłam jeszcze gotowa.  Ty jednak pamiętałeś ten moment, nawet to, w co wówczas byłam ubrana. To chyba była naprawdę dla ciebie ważna chwila, bo nigdy później nie wiedziałeś, jakie mam ciuchy i teraz też nieraz mówisz, że mam nową sukienkę, choć noszę ją od wielu lat.     
             Twój syn miał jedenaście lat, gdy rozpoznałam cię, jak to teraz nazywam. Gdy rozpoznałam twoje niebieskie oczy pod grzywą czarnych włosów. Nie było dla mnie innej alternatywy. Rozpoznałam cię i musiałam być z tobą. 
            To było wczesną wiosną dwadzieścia pięć lat temu. Pięknych i krótkich dwadzieścia pięć lat. 
            Bóg zawsze był z tobą, był z nami. Czuliśmy to w naszym życiu, które ktoś patrząc z boku mógłby określić jako bardzo ciężkie, a które dla nas było cudowne i  szczęśliwe. 
           Wyjechaliśmy na Zachód szukać pomocy dla twojego syna.
A potem twój syn, któremu poświęcaliśmy każdy czyn i każdą myśl, umarł. Żył 22 lata. I nawet nie spodziewaliśmy się, jak dotkliwie zostaniemy osieroceni. Musieliśmy przebudować całe nasze życie.
           A potem były inne zdarzenia i znów przebudowywaliśmy wszystko. Zawsze razem, ręka w rękę. 
           Potem wróciliśmy do naszej ojczyzny, założyliśmy firmę, pracowaliśmy bardzo ciężko, czasem ponad siły, ale z wielką radością, potem zbankrutowaliśmy, sprzedaliśmy to, co ocalało, potem zbudowaliśmy w lesie własnymi rękami mały, cudowny domek. 
          Materiał na powieść lub film tkwi w tym jednym zdaniu, może kiedyś go rozwinę. Nigdy nie poddaliśmy się, że tak powiem patetycznie. I zawsze trzymaliśmy się za ręce. I zawsze powtarzaliśmy, że jest wspaniale, że jest tak, jak powinno być. 
 
           A teraz nagle wezwał nas ktoś, kogo nazwano Awatarem, Bogiem Wcielonym, Sai Babą. Wezwał nas, byśmy przyjechali do niego. Nie szukaliśmy, to on nas znalazł i do tego celu wyznaczył Krystynę. Byliśmy tak ciekawi, czego od nas oczekuje, że nie mogliśmy zlekceważyć tego wezwania. 
        Więc zaraz następnego dnia zadzwoniliśmy na numer zapisany na kartce przez córkę Krystyny, wyłuszczyliśmy nasze priorytety i pani Irena przystąpiła do poszukiwania taniego lotu. Chcieliśmy koniecznie wyjechać już na Święta, a najpóźniej na Nowy Rok. Jednak jej dobre chęci na nic się zdały, najwyraźniej wszyscy też chcieli spędzić Święta i Nowy Rok w Indiach. To znaczy bilety były, ale według nas, bardzo drogie. Pani Irena też radziła poczekać. 
           Pojechaliśmy nawet do niej do Biura Podróży, ale to nic nie zmieniło. Okazała się bardzo sympatyczną, młodszą od nas kobietą, delikatną i empatyczną. Zaraz znaleźliśmy wspólny język, a wkrótce też okazało się, że zna bardzo dobrze trenera, u którego byliśmy okazjonalnie na treningu jogi. Ona była z nim i grupą ćwiczących jogę na krótkim wypadzie w jakimś aśramie, ale nazwa z niczym nam się nie kojarzyła. 
           Opowiedziała, że spotkała żyjące na wolności lwy, nawet parę lwów, gdy poszli na spacer nad jezioro. Przeżyła to strasznie, o mało nie umarła, ale jej wytłumaczyli, że lwy rzadko atakują ludzi, bo mają dość innego pożywienia. Oczywiście, jeżeli się ich nie drażni.
           Pani Irena zapewniła nas, że cały czas jest na Internecie i szuka. A jak znajdzie, to zaraz zadzwoni. 
            Po powrocie do domu sprawdziłam w Internecie te lwy, bo mi się to wydawało wytworem bujnej wyobraźni, ale zdziwka, bo Półwysep Indyjski to jedyne miejsce, gdzie żyją zarówno lwy jak i tygrysy. O tygrysach wiedziałam.  
          Pani Irena dzwoniła kilka razy i miała różne propozycje, ale nie mogliśmy się zdecydować. Sami też szukaliśmy lotu, a to przez Emiraty Arabskie, a to przez Helsinki lub Moskwę. Tak mijały dni i po przyspieszeniu u Krystyny, nagle wszystko przystopowało. 
          A potem nagle znów ruszyło i potoczyło się wszystko bardzo szybko. Bilety były na 6-tego stycznia, cena do zaakceptowania, zamówiliśmy i zapłaciliśmy. Ambasada Indii wiz już nie załatwiała, mieli umowę z jakimś Biurem Podróży, podali numer telefonu. Oddaliśmy paszporty do wizowania. Dla mnie na trzy miesiące, dla mojego Ukochanego mogłoby być na pół roku, bo paszport ma unijny, ale wzięliśmy też na trzy.
           Teraz już tylko czekaliśmy. 
           Święta minęły spokojnie, tylko we dwoje. Na wigilijną kolację zrobiliśmy krewetki z masełkiem czosnkowym, z bagietką i białym winem, wspomnienie naszych francuskich wędrówek. Tradycyjne, jak żartowaliśmy, danie w naszym kraju karpiem pachnącym. 
          Jeden dzień przed Nowym Rokiem pracowaliśmy też jako wolontariusze, to znaczy bezpłatnie układaliśmy parkiet na ogromnej ośmiokątnej sali w świeżo wybudowanym pensjonacie naszego przyjaciela. 
          Zadzwonił i poprosił o pomoc, miał bowiem poważny problem. Parkieciarze nie zdążyli z położeniem podłogi w sali, pojechali do domu na Święta i nie wrócili. Pewnie zapili. A goście na Sylwestra byli już zapewne w drodze. Bardzo chętnie się tym zajęliśmy, choć myślami już byliśmy w Indiach. 
           Przyjechaliśmy rano, sala była naprawdę wspaniała. 180 metrów kwadratowych. Z trzech ogromnych na całą ścianę okien można było podziwiać zaśnieżoną panoramę. Brat właściciela już ułożył może z dziesięć metrów kwadratowych parkietu wzdłuż jednej ściany i poległ. To jednak ciężka praca. 
           Na widok tak wspaniałej fuchy wpadliśmy w zachwyt i poczuliśmy się znowu jak parkieciarze, specjaliści pracujący na Zachodzie. Chyba nam tego brakowało. Ja rozpakowywałam kolejne paczki, jednym zręcznym ruchem rozcinając folię, potem rozkładałam klepki wzdłuż już wcześniej ułożonego rzędu, a mój Ukochany układał jak automat, dobijając specjalnym narzędziem. Metr za metrem, metr za metrem. No i z tego wszystkiego zapomnieliśmy o bożym świecie, a i właściciele pensjonatu też się nam nie naprzykrzali, zajęci swoimi sprawami. Metr za metrem, metr za metrem, metr za metrem. 
           Aż w pewnej chwili mój Ukochany usiadł na betonie i oświadczył zdumiony: 
-”Coś mi się stało. Kręci mi się w głowie i jest mi niedobrze.”- 
           Nie wstając przeczołgał się pod ścianę i oparł plecami. Z nosa poleciała mu krew. Ja czułam się dobrze i przeraziłam się nie na żarty jego stanem.  
           Usiadłam obok niego i przypadkowo spojrzałam za okno. Było całkiem ciemno, godzina szósta wieczorem. Od śniadania o siódmej, nie jedliśmy i nie piliśmy nic. Od jedenastu godzin. Cały czas ciężko pracując. W tym amoku w ogóle tego nie czuliśmy. 
          Zostawiłam mojego Ukochanego, by odpoczął i udałam się na poszukiwanie gospodyni. Powiedziała, że zrobi jajecznicę. 
          Razem z moim Ukochanym powlekliśmy się w ciemnościach do domu właścicieli. W kominku buzował ogień, jajecznica skwierczała na patelni, dostaliśmy herbatę i chleb. Jajecznicy było dużo, była gorąca i lekko śmierdząca, pewnie jedno jajko było nieświeże, ale my nie zwracaliśmy już uwagi na takie drobiazgi. Chcieliśmy szybko zjeść i skończyć układać podłogę. 
         Dokonaliśmy tego o jedenastej w nocy. Był to haust tego, co lubimy najbardziej - zatracić się bez reszty w tym, co robimy.  
          Następnego dnia, w Sylwestra, pojechaliśmy znowu, by powyciągać kliny wbite od strony ściany. Na zakładanie listew nie było już czasu. Gości cały dom był pełny, wszędzie stały walizki. Biegały dzieci, a gospodarze dwoili się i troili. Musiało zostać tak, jak było. 
          Przyjazd nam się bardzo opłacił, bo spotkaliśmy Mariusza, a on opowiedział, że właśnie był w Indiach z całą rodziną na wakacjach. Wędrowali śladami Buddy. Podkreślał, że koniecznie trzeba mieć ze sobą w Indiach poszwę na pierzynę. Sam zawsze ją bierze. Na nasze zaskoczenie  wytłumaczył, że nie wszędzie jest czysto, a raczej wszędzie jest brudno, szczególnie w hotelach niższych kategorii, a wtedy poszwa jest niezbędna. Kładziesz na łóżku, wchodzisz do środka i już jesteś u siebie. Było to bardzo praktyczne. Krystyna nic nam o tym nie mówiła. 
           Natychmiast więc po przyjeździe do naszego miasteczka, w ostatniej chwili, bo w Sylwestra krócej się handluje, kupiłam dwie podwójne poszwy. Zawsze śpimy pod wspólnym przykryciem, więc w jednej będziemy spali, a drugą wypierzemy i na odwrót. 
           Jeszcze tylko spędzimy Sylwestrowy wieczór, zapalimy ognisko, popatrzymy w gwiazdy, wypijemy zagrzane nasze porzeczkowe winko. Poczujemy się sami na świecie, bezpieczni i szczęśliwi na naszej ziemi i jak zawsze będzie cudownie. 
           Jeszcze tylko Nowy Rok, nic ciekawego, Rzymianie trzeźwieli po wielodniowej imprezie z okazji zimowego przesilenia i Niezwyciężonego Słońca, a potem rozliczali swoje sprawy materialne i zawierali nowe umowy. 
-“Obywatele, Rzymianie! Słońce znowu rozpoczęło swój bieg po nieboskłonie, nic nam nie zagraża, świat trwa nadal.. Możemy planować nowy rok.”- 
           I my też zaplanowaliśmy - Indie i wielką przygodę.       
          A potem był całkiem niezaplanowany wypadek.
          Ktoś lub coś miało całkiem inne zamiary i zaczęło je realizować w naszym imieniu, wcale się z nami nie konsultując.
          Po wypadku zupełnie zmieniły się nam proporcje. Przecież mogłam się zabić na amen, mogłam wylądować na wózku inwalidzkim, albo całkiem zamienić się w roślinkę. Wszystkie te opcje były możliwe, nawet bardziej niż możliwe. A jednak pozbierałam się, nic strasznego mi się nie stało, ale ostrzeżenie było jasne i nie było tu przypadku. Życie jest piękne, życie jest kruche, korzystaj z życia, ciesz się nim, nie zapominaj, że jest krótkie. Nie zapominaj, że nie  należy do ciebie, że jest wypożyczone.
          Nic ode mnie nie zależy, ode mnie, która wierzyłam, że mogę wszystko, że świat do mnie należy i zawsze zdobędę to, co sobie zamarzyłam. 
          Smutek, nostalgia, zniechęcenie. Wszystkie założenia, na których opierało się moje życie okazały się niewiele warte. Co tu mówić, nic nie warte.
          Mój Ukochany usiłował poprawić mi humor, ale jego też to tąpnęło, nawet bardziej, niż okazywał.
                                                                                                                                >Zdjęcie z internetu<

2 komentarze:

  1. Nic dodac nic ujac... Poplakalam sie mocno przy slowach:"Poczujemy się sami na świecie, bezpieczni i szczęśliwi na naszej ziemi i jak zawsze będzie cudownie." To wlasnie Wasze optymistyczne podejscie do swiata i Wasza milosc i wiara zawsze mnie wzmacnialy...
    A poprzednie wydarzenia, ktore znalam tylko z innych ust, dopelnily dla mnie obraz tamtych dni i tamtej atmosfery w osrodku, gdzie bylam swoim sercem...
    Pozdrawiam tulac sie do Was
    Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Czekam na dalszy ciag o Indiach i Sai Babie i wszystkich jeszcze innych cudownych przygodach i boskim prowadzeniu!
    Basia

    OdpowiedzUsuń