niedziela, 2 czerwca 2013

Część 30

Część 30

        Gokarna. Piętrowe domki z gankami po kilku schodkach, powyżej okna z okiennicami rzeźbionymi z drewna w kratkę, a może same okiennice, żeby w pomieszczeniach było chłodniej, a może puste niezamieszkane strychy, tak jak w Prowansji, które służą tylko robieniu przeciągów i ochładzaniu leżących poniżej pokoi… Domyślamy się różnych rzeczy, bo przecież nie wiemy… 
          Dopiero otwierają kramy, a już wprost na ulicy pierwsze sprzedawczynie jarzyn rozkładają swój towar. Mała i chuda czarna krowa przygląda się smętnie zieleninie. 
         Chodników nie ma, ale jezdnia porządnie pokryta czerwoną kostką. Nawet nie śmierdzi. 
          


                                                                                                                           (3 zdjęcia - Jurek Wojtyś)

        Ogólne wrażenie dobre. Trochę rzeźbionych domów co prawda wyraźnie się chyli ku upadkowi, ale jeszcze funkcjonują, inne całkiem ładne, trochę też jest nowych, a może tylko dobrze utrzymanych. Na ulicach prawie pusto. 
         Przechodzimy koło szkoły, którą poznajemy po pomalowanych w szkolne sceny ścianach. Potem obok kwadratowego zbiornika z wodą, do którego ze wszystkich stron prowadzą schodki. Jakiś starszy facet kąpie się i pierze swoje rzeczy.  
          Autobus już stoi częściowo załadowany, kilka czyściutkich i odprasowanych uczennic w jednakowych mundurkach poważnie ściska książki w rękach. Konduktor pomaga nam wnieść bagaże i ruszamy. Natychmiast zapadam w drzemkę. 
          Po kilkunastu minutach jazdy budzę się, bo autobus ni stąd ni z owąd zaczyna wydawać przedziwne dźwięki, w pewnej chwili nawet myślę, że z przodu wieziemy klatkę z jakimś drobiem, który właśnie się obudził i podniósł straszny rejwach. 
           Mój Ukochany uspokaja mnie, że to skrawa się jakaś część w silniku, może tłok i pewnie zaraz staniemy. Ale kierowca jest ambitny, postanawia dowieźć nas do celu i kiedy w kłębach dymu stajemy i konduktor oświadcza, że zepsuliśmy się, jest to na szczęście ostatni przystanek: Paradis Beach.
           Magda wspominała w Puttaparthi, że na plażę trzeba iść przez dżunglę, ale my oczywiście w ogóle nie wzięliśmy tego na serio i teraz mamy głupie miny, choć nasza przewodniczka stada zapewnia, że to najwyżej pół godzinki. 
          Zmęczeni, głodni i obciążeni plecakami nie mamy innego wyjścia, jak wlec się za Magdą. Człapiemy po czerwonej ziemi, wśród wiecznie zielonej roślinności, pod palmami i z kroku na kroczek jesteśmy bliżej oceanu, bliżej Paradis. 
          To dodaje nam sił i poprawia humory. W końcu zaczynamy schodzić w dół, do plaży. Trochę trudno, mnie szczególnie, ale mój Ukochany pomaga mi, a ja kroczę dzielnie, jak mówi. 
         I nagle z góry widzimy morze, jakie morze - z góry widzimy ocean. Nasz pierwszy w życiu prawdziwy Ocean. Co prawda Magda najwyraźniej chce nam zepsuć przyjemność i twierdzi, że to Morze Arabskie, ale my przecież widzimy, że to Ocean i nawet ma imię - Pacyfik. Przecież Ocean nie może przestać być Oceanem tylko dlatego, że ktoś go nazwie Morzem Arabskim. To tędy pływali pełni nadziei żeglarze - odkrywcy, tych brzegów wypatrywano z bocianich gniazd na “starych korzeniowcach”, pachnących goździkami, cynamonem i pieprzem. 
         Sił nam przybyło, gdy tylko poczuliśmy zew bezkresnych przestrzeni, jak piszą w książkach podróżniczych.   




            Jeszcze tylko trzeba przejść przez malutki gaj palmowy, w którym biegają kozy, obok stolików  restauracyjki i już, zrzucając po drodze buty, stoimy na mokrym piasku i czekamy na pierwsze dotknięcie oceanu. Jest ciepły, jest łagodny, spokojny i czekał na nas miliony lat, jak zapewnia. Jesteśmy bardzo wzruszeni. 


         
          Magda w tym czasie wynajmuje domek z liści palmowych, usytuowany na sztucznie usypanym  tarasie nad plażą. Turystów jest niewielu i można wybierać, ale ten nam też się podoba i z góry plaża pięknie wygląda, gdy się z niego wyjdzie, bo żadnych okien nie ma. A plaża jest malutka, w kształcie półksiężyca, po obu stronach ograniczona czarnymi skałami. Po prawej stronie na skałach jest jeszcze jedna restauracyjka, Magda mówi, że za nią jest jeszcze jedna.
         Jemy śniadanie, a wszystko jest niezwykłe i nowe. Siedzimy przy stoliku stojącym na piasku, nad nami palmy kokosowe, przed nami ocean. Żyć, nie umierać. Paradis. 
          Na obiad idziemy pięć kroków dalej, do tej drugiej restauracji i jem tam najpyszniejsze krewetki świata upieczone z czosnkiem na grillu, patrząc na ocean i nic sobie z tego nie robiąc, że Magda na mnie spogląda ze zdziwieniem, bo jest zagorzałą wegetarianką.


                                                                                                                                          (Zdjęcia własne)
          Potem kąpiemy się, potem śpimy, jemy, kąpiemy się, leżymy w hamaku, leżymy na piasku, na falach i pod moskitierą. Słodkie nic nierobienie. Siedząc leniwie przy stoliku i popijając gorącą wodę z imbirem, cytryną i miodem, obserwujemy sprytne czarne ptaszki z brązową główką, jak nasze kawki, gdy zdejmują pokrywki z cukierniczek, by skubnąć trochę cukru, harce słodkiej nowonarodzonej kózki w drobne białe cętki na czarnym tle, rodzinkę hipisów, która wydaje się ciągle być na odlocie i nie przejmuje się małą córeczką i różne inne sprawy. 
            Obserwujemy świat zupełnie z zewnątrz, jakby to nie był nasz świat, jakby to był film, w którym nie bierzemy udziału. Wszystko nas interesuje, nic nas nie obchodzi. Nie wiem, czy dobrze to wytłumaczyłam. Wytworzyła się jakaś przestrzeń pomiędzy nami a światem. I to jest cudowne i niezwykłe. Do wieczora nic się nie zmienia, to chyba cecha tego miejsca. 
            Następny dzień też płynie gdzieś z boku, nurt czasu w ogóle nas nie wciąga, żyjemy sobie na totalnym luzie. Może gdzieś jest coś, co nas powinno zaangażować, ale nie wiemy, gdzie, co i po co. Jemy, śpimy, kąpiemy się i z cienia pod palmami obserwujemy film. Może nadawalibyśmy się na bezludną wyspę? Może znaleźliśmy własną bezludną wyspę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz