poniedziałek, 17 czerwca 2013

Częć 31


Część 31
          Poznajemy Ganesza, sprzedawcę koralików, prawie prawdziwych pereł, muszlowych bransoletek i japamali z prawie prawdziwego sandałowca. Zmęczony wędrówką z plaży na plażę siedzi z nami w cieniu i pokazuje towar. Poznajemy sprzedawcę bębnów, nie wiemy, jak ma na imię, zresztą Ganesza to też tylko pseudonim handlowy, turyści łatwiej zapamiętują. Ciekawe, co powiedzieliby klienci, gdyby u nas jakiś sprzedawca miał pseudonim handlowy Jezus…



          Któregoś dnia podpływa łódka motorowa i namawiają nas na wypad do Gokarny. Zbierają chętnych z kilku plaż, z naszej plaży też płynie kilka osób, razem będzie taniej. Następnego dnia rano zabieramy się łódką na zakupy. 


                                                                                                                             (Zdjęcie - Jurek Wojtyś)
           W Gokarnie upał, chociaż wąskie uliczki przeważnie mają daszki z materiałów przewieszonych od domu do domu i to daje trochę cienia. Zmęczeni sprzedawcy ożywiają się na nasz widok. Ponieważ my nie mamy żadnych bawełnianych ubrań, a białe z aśramu zostawiliśmy w Puttaparthi, interesujemy się przeważnie sukienkami fantazyjnie farbowanymi, spódnicami, spodniami jak dla Sindbada Żeglarza i takimi rzeczami. 
            Magda daje nam pierwszą lekcję targowania, odchodząc od stoisk, tak że sprzedawcy muszą za nią biec i ściągać z powrotem. Dobrze jest też kupować kilka rzeczy w jednym sklepiku, bo można utargować nawet pół ceny. 
            Zaczyna nas to bawić, chociaż dotychczas po prostu wkurzało i woleliśmy nic nie kupować. W Tunezji dostawaliśmy szału, gdy sprzedający usiłowali nas wciągnąć do straganów, widocznie teraz dopiero dorośliśmy do wschodniego sposobu handlowania. 





                                                                                                                           (3 zdjęcia - Jurek Wojtyś)
            Tak więc spacerujemy sobie od sklepiku do sklepiku, wybieramy towar, odkładamy na ladę, a po dowiedzeniu się, jaka jest cena, mówimy że za drogo i po prostu odchodzimy, Czasem łapią nas w progu, a czasem dopiero na ulicy. -„Jaka jest twoja cena, podaj twoją cenę”- już znamy ten tekst po angielsku i po rosyjsku. Teraz można już wrócić i rozpoczyna się targowanie. Piszemy na kalkulatorze, podsuniętym przez sprzedawcę, naszą cenę, przeważnie jedną trzecią poprzedniej, sprzedawca trochę spuszcza, my trochę podnosimy i w końcu kupujemy za pół, a najwyżej za dwie trzecie pierwszej ceny, jeżeli towar nam się naprawdę podoba. Radość jest obopólna, sprzedawca dziękuje, pakuje towar i jeszcze raz dziękuje. My też dziękujemy i wszyscy są zadowoleni. 
          Potem idziemy z Magdą do jej ulubionej hinduskiej restauracyjki, bardzo eleganckiej, jak na standardy obowiązujące w Gokarnie. Jest naprawdę czysto i sympatycznie i można sobie za darmo doładować komórkę. Pijemy zmiksowanego ananasa, bez lodu, cukru i wody. Pychota. Potem zamawiamy jedzenie, ale Magda mówi, że wszystko tu jest ostre, więc zamawiamy smażony ryż z jarzynami, bo on zwykle jest łagodniejszy. “No spicy” zapewnia nas kelner. Ryż jest tylko trochę ostry i bardzo smaczny. Na plaży gotują pod gusty turystów, tu jednak wszystko jest piekielnie ostre, ale Magda lubi. 
             Potem idziemy zobaczyć dwa gigantyczne, czarne rydwany, stojące koło świątyni Śhiwy. Podobno są jakieś rytuały z tymi wozami, ale Magda nie wie jakie, więc wypytuje kierowcę tuk-tuka i dowiadujemy się o dziewięciodniowym Festiwalu Mahaśiwarathi, który odbywa się w Gokarnie na początku marca, ale nie wiadomo dokładnie w jakim terminie. Kierowca coś tam opowiada, że Śhiwa w Gokarnie pięć tysięcy lat temu odpoczywał po stoczonej bitwie i że w świątyni jest jakiś lingam, ale turyści nie mogą go zobaczyć i coś tam jeszcze, ale Magda nie bardzo rozumie. Niezwykle długą pamięć mają ci Hindusi.    
           Strasznie chcielibyśmy wszystko to zobaczyć, skoro już tu jesteśmy w tym miejscu, mniej więcej w tym czasie. Co prawda dopiero jest po połowie lutego, ale przecież nigdzie się nie spieszymy i możemy zaczekać. 
           Łódka zabiera nas z plaży około piątej. Wypatrujemy delfinów, które o tej porze podobno można zobaczyć, ale chociaż coś tam widać, to nie jesteśmy pewni, czy to na pewno one. W Tunezji też popłynęliśmy oglądać delfiny i też nic nie zobaczyliśmy, więc mamy doświadczenie w tych sprawach.        
           Wieczorem mój Ukochany idzie z Magdą obserwować zachód słońca i delfiny na cypel z jedną jedyną wygiętą od wiatru palmą. Słońce zachodzi o umówionej porze, ale delfiny znów zawodzą. Mój Ukochany opowiada, że za cyplem jest jeszcze piękniejsza plaża. 
          To budzi mnie z nirwany i następnego dnia rano, objuczeni plecakami jak muły, idziemy na następną plażę, jak prawdziwi hipisi. To jest ta plaża, którą Magda zawsze wspominała, ta najdziksza, najpiękniejsza, najspokojniejsza, ta tajemnicza plaża, której nazwy obiecałam nie wymieniać. 
         Ale może wymienię...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz