poniedziałek, 17 czerwca 2013

Częć 31


Część 31
          Poznajemy Ganesza, sprzedawcę koralików, prawie prawdziwych pereł, muszlowych bransoletek i japamali z prawie prawdziwego sandałowca. Zmęczony wędrówką z plaży na plażę siedzi z nami w cieniu i pokazuje towar. Poznajemy sprzedawcę bębnów, nie wiemy, jak ma na imię, zresztą Ganesza to też tylko pseudonim handlowy, turyści łatwiej zapamiętują. Ciekawe, co powiedzieliby klienci, gdyby u nas jakiś sprzedawca miał pseudonim handlowy Jezus…



          Któregoś dnia podpływa łódka motorowa i namawiają nas na wypad do Gokarny. Zbierają chętnych z kilku plaż, z naszej plaży też płynie kilka osób, razem będzie taniej. Następnego dnia rano zabieramy się łódką na zakupy. 


                                                                                                                             (Zdjęcie - Jurek Wojtyś)
           W Gokarnie upał, chociaż wąskie uliczki przeważnie mają daszki z materiałów przewieszonych od domu do domu i to daje trochę cienia. Zmęczeni sprzedawcy ożywiają się na nasz widok. Ponieważ my nie mamy żadnych bawełnianych ubrań, a białe z aśramu zostawiliśmy w Puttaparthi, interesujemy się przeważnie sukienkami fantazyjnie farbowanymi, spódnicami, spodniami jak dla Sindbada Żeglarza i takimi rzeczami. 
            Magda daje nam pierwszą lekcję targowania, odchodząc od stoisk, tak że sprzedawcy muszą za nią biec i ściągać z powrotem. Dobrze jest też kupować kilka rzeczy w jednym sklepiku, bo można utargować nawet pół ceny. 
            Zaczyna nas to bawić, chociaż dotychczas po prostu wkurzało i woleliśmy nic nie kupować. W Tunezji dostawaliśmy szału, gdy sprzedający usiłowali nas wciągnąć do straganów, widocznie teraz dopiero dorośliśmy do wschodniego sposobu handlowania. 





                                                                                                                           (3 zdjęcia - Jurek Wojtyś)
            Tak więc spacerujemy sobie od sklepiku do sklepiku, wybieramy towar, odkładamy na ladę, a po dowiedzeniu się, jaka jest cena, mówimy że za drogo i po prostu odchodzimy, Czasem łapią nas w progu, a czasem dopiero na ulicy. -„Jaka jest twoja cena, podaj twoją cenę”- już znamy ten tekst po angielsku i po rosyjsku. Teraz można już wrócić i rozpoczyna się targowanie. Piszemy na kalkulatorze, podsuniętym przez sprzedawcę, naszą cenę, przeważnie jedną trzecią poprzedniej, sprzedawca trochę spuszcza, my trochę podnosimy i w końcu kupujemy za pół, a najwyżej za dwie trzecie pierwszej ceny, jeżeli towar nam się naprawdę podoba. Radość jest obopólna, sprzedawca dziękuje, pakuje towar i jeszcze raz dziękuje. My też dziękujemy i wszyscy są zadowoleni. 
          Potem idziemy z Magdą do jej ulubionej hinduskiej restauracyjki, bardzo eleganckiej, jak na standardy obowiązujące w Gokarnie. Jest naprawdę czysto i sympatycznie i można sobie za darmo doładować komórkę. Pijemy zmiksowanego ananasa, bez lodu, cukru i wody. Pychota. Potem zamawiamy jedzenie, ale Magda mówi, że wszystko tu jest ostre, więc zamawiamy smażony ryż z jarzynami, bo on zwykle jest łagodniejszy. “No spicy” zapewnia nas kelner. Ryż jest tylko trochę ostry i bardzo smaczny. Na plaży gotują pod gusty turystów, tu jednak wszystko jest piekielnie ostre, ale Magda lubi. 
             Potem idziemy zobaczyć dwa gigantyczne, czarne rydwany, stojące koło świątyni Śhiwy. Podobno są jakieś rytuały z tymi wozami, ale Magda nie wie jakie, więc wypytuje kierowcę tuk-tuka i dowiadujemy się o dziewięciodniowym Festiwalu Mahaśiwarathi, który odbywa się w Gokarnie na początku marca, ale nie wiadomo dokładnie w jakim terminie. Kierowca coś tam opowiada, że Śhiwa w Gokarnie pięć tysięcy lat temu odpoczywał po stoczonej bitwie i że w świątyni jest jakiś lingam, ale turyści nie mogą go zobaczyć i coś tam jeszcze, ale Magda nie bardzo rozumie. Niezwykle długą pamięć mają ci Hindusi.    
           Strasznie chcielibyśmy wszystko to zobaczyć, skoro już tu jesteśmy w tym miejscu, mniej więcej w tym czasie. Co prawda dopiero jest po połowie lutego, ale przecież nigdzie się nie spieszymy i możemy zaczekać. 
           Łódka zabiera nas z plaży około piątej. Wypatrujemy delfinów, które o tej porze podobno można zobaczyć, ale chociaż coś tam widać, to nie jesteśmy pewni, czy to na pewno one. W Tunezji też popłynęliśmy oglądać delfiny i też nic nie zobaczyliśmy, więc mamy doświadczenie w tych sprawach.        
           Wieczorem mój Ukochany idzie z Magdą obserwować zachód słońca i delfiny na cypel z jedną jedyną wygiętą od wiatru palmą. Słońce zachodzi o umówionej porze, ale delfiny znów zawodzą. Mój Ukochany opowiada, że za cyplem jest jeszcze piękniejsza plaża. 
          To budzi mnie z nirwany i następnego dnia rano, objuczeni plecakami jak muły, idziemy na następną plażę, jak prawdziwi hipisi. To jest ta plaża, którą Magda zawsze wspominała, ta najdziksza, najpiękniejsza, najspokojniejsza, ta tajemnicza plaża, której nazwy obiecałam nie wymieniać. 
         Ale może wymienię...

niedziela, 2 czerwca 2013

Część 30

Część 30

        Gokarna. Piętrowe domki z gankami po kilku schodkach, powyżej okna z okiennicami rzeźbionymi z drewna w kratkę, a może same okiennice, żeby w pomieszczeniach było chłodniej, a może puste niezamieszkane strychy, tak jak w Prowansji, które służą tylko robieniu przeciągów i ochładzaniu leżących poniżej pokoi… Domyślamy się różnych rzeczy, bo przecież nie wiemy… 
          Dopiero otwierają kramy, a już wprost na ulicy pierwsze sprzedawczynie jarzyn rozkładają swój towar. Mała i chuda czarna krowa przygląda się smętnie zieleninie. 
         Chodników nie ma, ale jezdnia porządnie pokryta czerwoną kostką. Nawet nie śmierdzi. 
          


                                                                                                                           (3 zdjęcia - Jurek Wojtyś)

        Ogólne wrażenie dobre. Trochę rzeźbionych domów co prawda wyraźnie się chyli ku upadkowi, ale jeszcze funkcjonują, inne całkiem ładne, trochę też jest nowych, a może tylko dobrze utrzymanych. Na ulicach prawie pusto. 
         Przechodzimy koło szkoły, którą poznajemy po pomalowanych w szkolne sceny ścianach. Potem obok kwadratowego zbiornika z wodą, do którego ze wszystkich stron prowadzą schodki. Jakiś starszy facet kąpie się i pierze swoje rzeczy.  
          Autobus już stoi częściowo załadowany, kilka czyściutkich i odprasowanych uczennic w jednakowych mundurkach poważnie ściska książki w rękach. Konduktor pomaga nam wnieść bagaże i ruszamy. Natychmiast zapadam w drzemkę. 
          Po kilkunastu minutach jazdy budzę się, bo autobus ni stąd ni z owąd zaczyna wydawać przedziwne dźwięki, w pewnej chwili nawet myślę, że z przodu wieziemy klatkę z jakimś drobiem, który właśnie się obudził i podniósł straszny rejwach. 
           Mój Ukochany uspokaja mnie, że to skrawa się jakaś część w silniku, może tłok i pewnie zaraz staniemy. Ale kierowca jest ambitny, postanawia dowieźć nas do celu i kiedy w kłębach dymu stajemy i konduktor oświadcza, że zepsuliśmy się, jest to na szczęście ostatni przystanek: Paradis Beach.
           Magda wspominała w Puttaparthi, że na plażę trzeba iść przez dżunglę, ale my oczywiście w ogóle nie wzięliśmy tego na serio i teraz mamy głupie miny, choć nasza przewodniczka stada zapewnia, że to najwyżej pół godzinki. 
          Zmęczeni, głodni i obciążeni plecakami nie mamy innego wyjścia, jak wlec się za Magdą. Człapiemy po czerwonej ziemi, wśród wiecznie zielonej roślinności, pod palmami i z kroku na kroczek jesteśmy bliżej oceanu, bliżej Paradis. 
          To dodaje nam sił i poprawia humory. W końcu zaczynamy schodzić w dół, do plaży. Trochę trudno, mnie szczególnie, ale mój Ukochany pomaga mi, a ja kroczę dzielnie, jak mówi. 
         I nagle z góry widzimy morze, jakie morze - z góry widzimy ocean. Nasz pierwszy w życiu prawdziwy Ocean. Co prawda Magda najwyraźniej chce nam zepsuć przyjemność i twierdzi, że to Morze Arabskie, ale my przecież widzimy, że to Ocean i nawet ma imię - Pacyfik. Przecież Ocean nie może przestać być Oceanem tylko dlatego, że ktoś go nazwie Morzem Arabskim. To tędy pływali pełni nadziei żeglarze - odkrywcy, tych brzegów wypatrywano z bocianich gniazd na “starych korzeniowcach”, pachnących goździkami, cynamonem i pieprzem. 
         Sił nam przybyło, gdy tylko poczuliśmy zew bezkresnych przestrzeni, jak piszą w książkach podróżniczych.   




            Jeszcze tylko trzeba przejść przez malutki gaj palmowy, w którym biegają kozy, obok stolików  restauracyjki i już, zrzucając po drodze buty, stoimy na mokrym piasku i czekamy na pierwsze dotknięcie oceanu. Jest ciepły, jest łagodny, spokojny i czekał na nas miliony lat, jak zapewnia. Jesteśmy bardzo wzruszeni. 


         
          Magda w tym czasie wynajmuje domek z liści palmowych, usytuowany na sztucznie usypanym  tarasie nad plażą. Turystów jest niewielu i można wybierać, ale ten nam też się podoba i z góry plaża pięknie wygląda, gdy się z niego wyjdzie, bo żadnych okien nie ma. A plaża jest malutka, w kształcie półksiężyca, po obu stronach ograniczona czarnymi skałami. Po prawej stronie na skałach jest jeszcze jedna restauracyjka, Magda mówi, że za nią jest jeszcze jedna.
         Jemy śniadanie, a wszystko jest niezwykłe i nowe. Siedzimy przy stoliku stojącym na piasku, nad nami palmy kokosowe, przed nami ocean. Żyć, nie umierać. Paradis. 
          Na obiad idziemy pięć kroków dalej, do tej drugiej restauracji i jem tam najpyszniejsze krewetki świata upieczone z czosnkiem na grillu, patrząc na ocean i nic sobie z tego nie robiąc, że Magda na mnie spogląda ze zdziwieniem, bo jest zagorzałą wegetarianką.


                                                                                                                                          (Zdjęcia własne)
          Potem kąpiemy się, potem śpimy, jemy, kąpiemy się, leżymy w hamaku, leżymy na piasku, na falach i pod moskitierą. Słodkie nic nierobienie. Siedząc leniwie przy stoliku i popijając gorącą wodę z imbirem, cytryną i miodem, obserwujemy sprytne czarne ptaszki z brązową główką, jak nasze kawki, gdy zdejmują pokrywki z cukierniczek, by skubnąć trochę cukru, harce słodkiej nowonarodzonej kózki w drobne białe cętki na czarnym tle, rodzinkę hipisów, która wydaje się ciągle być na odlocie i nie przejmuje się małą córeczką i różne inne sprawy. 
            Obserwujemy świat zupełnie z zewnątrz, jakby to nie był nasz świat, jakby to był film, w którym nie bierzemy udziału. Wszystko nas interesuje, nic nas nie obchodzi. Nie wiem, czy dobrze to wytłumaczyłam. Wytworzyła się jakaś przestrzeń pomiędzy nami a światem. I to jest cudowne i niezwykłe. Do wieczora nic się nie zmienia, to chyba cecha tego miejsca. 
            Następny dzień też płynie gdzieś z boku, nurt czasu w ogóle nas nie wciąga, żyjemy sobie na totalnym luzie. Może gdzieś jest coś, co nas powinno zaangażować, ale nie wiemy, gdzie, co i po co. Jemy, śpimy, kąpiemy się i z cienia pod palmami obserwujemy film. Może nadawalibyśmy się na bezludną wyspę? Może znaleźliśmy własną bezludną wyspę?

czwartek, 23 maja 2013


Część 29

          Włóczymy się od sklepu do sklepu, sami nie wiedząc, czego chcemy. Tu kupimy ściereczki, tam spodnie z bawełny, zjemy ogórki z masalą, albo ananasa. Mój Ukochany kupuje dla swojej wnuczki strój, tak zwany pendżab, bardzo ozdobny, niebieski ze złotym, może pójdzie w nim do szkoły ma zabawę karnawałową. I tak łazimy bez celu, aż robi się szarawo i już można iść do biura podróży. Jeszcze coś jemy na kolację i jesteśmy gotowi na przygodę. 
           Pracownik biura prowadzi nas na sąsiednią ulicę, gdzie stoją ich autobusy. Wietrzę podstęp, bo ciągle nie mogę uwierzyć w autobusy sypialne. 
          Robi się już ciemno, chodnik zastawiony jest stertami jakichś pudeł i pakunków. Przychodzi facet i mówi, że małe opóźnienie, pojedziemy o 9,30. Pasażerowie znudzeni stoją na chodniku. Gdzie jadą, nie wiemy. Zero informacji. 
          Z tego wszystkiego zaczepiamy jakiegoś faceta, Kanadyjczyka, który, jak się okazuje, też jedzie do Gokarny, bo tam mieszka, jak mówi. Magda go zagaduje, bo popatrzył na nas z przepięknym uśmiechem i jestem pewna, że to Francuz, ale jak widać Kanadyjczycy też się pięknie uśmiechają.  
          W końcu podjeżdża  autobus, ale nie nasz. Podchodzą do niego nie tylko pasażerowie, ale także tragarze w specjalnych turbanach na głowach. Dwóch, a czasem trzech mężczyzn podnosi ciężar i umieszcza go na głowie tragarza bardzo ostrożnie i precyzyjnie, by złapać środek ciężkości. Teraz tragarz niesie go bez widocznego wysiłku, wchodzi po drabinie na dach autobusu i tam zrzuca schylając głowę. Dziwimy się, że nie łamie przy tym karku. Kilku facetów na dachu układa paczki, worki, tłumoki, zapakowane opony i co tam jeszcze, po czym przykrywają wszystko plandeką i obwiązują sznurami. Widocznie autobusy pełnią także funkcję ciężarówek. Pasażerowie też już się zapakowali, walizki oddali do luku bagażowego i autobus rusza. 
         Czekamy już godzinę i wreszcie przychodzi pracownik biura podróży i mówi, że jeszcze tylko chwilka. W końcu nasz autobus podjeżdża i jestem usatysfakcjonowana, co Magda podsumowuje, że cieszę się jak dziecko. 
         W środku są łóżka piętrowe, po lewej stronie podwójne, po prawej pojedyncze, przykryte białymi prześcieradłami. Od strony przejścia są zasłonięte bordowymi kotarami.  Ładujemy się na nasze łóżko, które jest na górze, Magdy zresztą też, tylko po drugiej stronie przejścia. Co za przyjemność wyciągnąć nogi!
           - Jak mówiła pewna wiekowa babcia: “Najbardziej lubię jeździć małym fiatem, bo tam nie można wyciągnąć kopyt!”       
          To jednak na szczęście, nie jest mały fiat i kładziemy się z całą rozkoszą.
Autobus rusza i zasypiamy zmęczeni całym upalnym dniem. Co jakiś czas czuję przez sen, jak zwalnia i podskakuje pokonując garby na jezdni, które redukują nadmierną prędkość, ale nic to. Śpię dalej. 
          Budzi mnie zimno. Jest środek nocy, temperatura spadła, a my nie mamy nic do przykrycia. Wyciągamy spod pupy prześcieradło, przykrywamy się i śpimy dalej. 
         Nagle słyszę odgłos wymiotów. To rzyga mój Ukochany do jakiegoś worka nylonowego. Opuściliśmy widocznie bardziej cywilizowane okolice i jedziemy serpentynami przez jakieś niewidoczne w ciemności góry. Zakręt za zakrętem, chyba spirala 360 stopni. Nasze łóżka są na górze, amplituda wychyleń autobusu powoduje, że prawie spadamy. Trzymam się listwy przy oknie, a mój Ukochany wymiotuje. Potem płucze usta mineralną, kładzie się i trzęsie. Z zimna i ze stresu. Przytulam się do jego pleców, otulam go całym ciałem, okrywam prześcieradłem, ale nie mogę zatrzymać trzęsących się ramion. Czekam, kiedy uśnie i gdy sama już prawie zasypiam, on zrywa się i znowu wymiotuje. Boję się, że wszyscy w autobusie będą rzygać, ale pasażerowie na szczęście śpią. 
          Dwa razy w szczerym polu kierowca robi przerwę na siusiu, panowie do rowu, a ja w cieniu autobusu, na samym środku szosy. Dobrze, że ruch jest mały.  Wychodzi może ze cztery osoby, reszta śpi.           
         Bladym świtem dojeżdżamy do Gokarny. Mój blady i zielony Ukochany ledwo się rusza. Magda przejmuje dowództwo, zna tutaj wszystko. Musimy z dworca międzymiastowego dojść na lokalny. Na szczęście nie jest daleko. 
         Dźwigając plecaki, ja mały, a mój Ukochany duży, wleczemy się przez śpiące miasteczko. 

niedziela, 19 maja 2013


Część 28

        Zatrzymaliśmy się na dworcu autobusowym jeszcze tylko dwa razy, bo widocznie jest tu taki zwyczaj, żeby zabrać także wszystkich maruderów i nareszcie na dobre opuściliśmy Puttaparthi w autobusie wypełnionym po brzegi. 
         Mieliśmy miejsca siedzące, bo byliśmy na dworcu wystarczająco wcześnie, nie było też zbyt gorąco. 
         Gdy jednak po trzech godzinach, zwiedzeniu wszystkich wiosek na trasie i w pobliżu, odparciu nawały kolejnych pasażerów, wysiadaliśmy w Bangalore na dworcu autobusowym o pięknej nazwie Majestic, nie byliśmy już tacy świeży, jak rano. Wysadzono nas w pobliżu koszmarnie śmierdzących na tym upale publicznych toalet i musieliśmy przejść w pełnym słońcu z plecakami do głównego holu dworca. 
         Tam padliśmy na ławkę i zaczęliśmy dzwonić do Magdy, ale numer nie odpowiadał. Wobec tego kupiliśmy sobie kaweczkę, oczywiście z mlekiem i cukrem. Do tego jakieś bułeczki, które wyglądały na słodkie, a okazały się potwornie ostre, więc wypiliśmy samą kawę. Siedzieliśmy w cieniu, wiaterek robił przeciąg - żyć, nie umierać. Już po godzinie przyszedł sms od Magdy, że jest w drodze i będzie za godzinę do dwóch, bo w Indiach nigdy nic nie wiadomo na pewno. 
        Wobec tego wypiliśmy jeszcze po jednej kawie, a mój Ukochany kupił pudełko bardzo smacznych Butter Cookies. Na dodatek okazało się, że “przypadkiem” usiedliśmy na ławce koło stanowiska z napisem “Gokarna” w zrozumiałym dla nas alfabecie, więc byliśmy dobrej myśli. Przed nami rozgrywało się jakieś przedstawienie, którego scenariusz pozostał dla nas do końca tajemnicą - konduktorzy krzyczeli coś podniesionymi do maksimum głosami, powtarzając kilkakrotnie tę samą frazę, na dodatek toczył się pomiędzy nimi jakiś ostry dramat, wrzeszczeli coś do siebie, a raz nawet o mało się nie pobili.                 
          Nagle stanęła przed nami Magda, jakby spadła z nieba prosto tuż przed nasze nosy. 
-”Poprzednio z tego stanowiska odjeżdżałam, więc przyszłam zobaczyć, o której jest odjazd”- powiedziała na powitanie. I jak tu nie pomyśleć, że Swami macza w tym paluszki. 
         No i Magda powiedziała bardzo ważną dla mnie rzecz, że nie muszę już nosić szala. Zwinęłam go i wrzuciłam do plecaka. Faktycznie pełno było wszędzie kobiet ubranych po europejsku Zaraz też, nie wiadomo jakim cudem, zjawił się przedstawiciel prywatnych linii autobusowych, który miał dla nas lepszą propozycję, niż tłoczenie się 15 godzin w tłumie pasażerów do Gokarny. 
          Magda pogadała chwilę i poszliśmy za nim na drugą stronę ulicy, co nie było wcale takie proste przy tym niesamowitym ruchu, jaki panuje tu wszędzie. Miał następujące propozycje: autobus jego firmy Seebird jedzie do Gokarny za trzy godziny i po 12 godzinach jazdy w luksusowych warunkach z klimatyzacją będziemy na miejscu w środku nocy, albo poczekamy do 9-tej wieczorem i pojedziemy autobusem sypialnym za dopłatą 100 rupii, czyli za 700 od osoby. Magda radziła jeszcze jechać na dworzec kolejowy, bo jest taniej, ale ja już dostałam bzika i interesował mnie tylko autobus sypialny. Wprost uwierzyć nie mogłam, że w autobusie mogą być łóżka, jak zapewniał przedstawiciel. Zarażony moim entuzjazmem mój Ukochany też chciał jechać autobusem i Magda została przegłosowana. 
         Zostawiliśmy plecaki w biurze u przewoźnika i ruszyliśmy zwiedzać Bangalore. Najpierw poszliśmy zjeść do hinduskiej restauracyjki. I tu muszę wnieść poprawkę do naszych europejskich opinii, że Hindusi to brudasy. Oni naprawdę cały czas sprzątają i myją wszystko. Tylko nie widać żadnego efektu. I nie malują nic, chyba tylko w razie remontu generalnego, bo farby są naprawdę bardzo drogie. 10 litrów farby do ścian kosztuje 3000 rupii, kwotę niewyobrażalnie dużą. Wiemy, bo w naszym mieszkanku w Puttaparthi mój Ukochany pomalował zniszczoną przez wilgoć ścianę, żeby się nam miło mieszkało.     
          W restauracji było czysto - nie wiem, jak w kuchni - ale ściany były odrapane, a stoły zużyte długotrwałą eksploatacją. Na sali prawie pełno ludzi, żadnych turystów, sami miejscowi. Hindusi chyba uwielbiają posiłki poza domem, bo wszędzie są pełne restauracje. Magda zamówiła jedzenie, prosiła o nieostre, ale jest to niemożliwe. Więc zjedliśmy placek dosa z nadzieniem i sosami, smażony ryż i ulubioną przez Magdę pakotę, a najpierw pyszną pomidorową zupę, zupełnie inną niż w domu. Posiłek był tańszy niż w restauracji w Puttaparthi. Teraz już mieliśmy porównanie. 
         Zadowoleni wybraliśmy się na zakupy. Sklepów jest zatrzęsienie, nie wiadomo, gdzie zajrzeć. Nawet nie bardzo nagabują, żeby wejść, ale jak już wejdziesz, obsługa jest tobą w pełni zajęta, pokazuje wszystko, co chcesz zobaczyć i czego nie chcesz. Sposób sprzedawania narodów Wschodu, które od tysiącleci utrzymują się z handlu. 
        - Żyd zapytany, czy ma w swoim sklepiku pastę do butów odpowie, że właśnie dostał świeżą dostawę bananów.- znamy te opowieści starych ludzi, którzy jeszcze sprzed wojny pamiętają żydowskie sklepiki. I jest to logiczne, bo może ty sam jeszcze nie wiesz, że chętnie kupiłbyś banany, trzeba ci to tylko uświadomić….-
         Ulice w Bangalore są zaśmiecone, chyba maja kłopoty z miejskim zakładem oczyszczania miasta, dokładnie jak w Paryżu. Ale w Paryżu na porządku dziennym są strajki, a tu to chyba kwestia przyzwyczajenia. Pijesz soczek z ulicznej tłoczni soczków, a kubek ląduje na środku ulicy. Inna sprawa to kwestia jakości śmieci - te z Bangalore naprawdę nikomu się już do niczego nie przydadzą. 
          Niektóre domy są tak zrujnowane, jak w miejskich slumsach na całym świecie, ale wychodzą z nich kobiety zadbane, w pięknych, błyszczących strojach, biżyterii i ze świeżymi kwiatami we włosach. To chyba hinduska specjalność. Inne domy są na poziomie europejskim lub amerykańskim i stoją obok siebie bez żadnego porządku. Przed bankami siedząc na stołeczkach, często z poduszeczkami podłożonymi pod plecy, nudzą się ochroniarze z karabinami gotowymi do strzału. 
          Chodniki są co najmniej 40 cm powyżej jezdni, wózki inwalidzkie nie mają tu żadnych szans. 
          A oprócz tego wszystko w normie.  

środa, 15 maja 2013

Część 27
          Magda wyjeżdżała na następną Vipasanę gdzieś w pobliże Bangalore, a potem chciałaby jechać do Gokarny na najpiękniejszą plażę świata, ale nie chciała zdradzić nazwy, żeby się tam nie zjechało za dużo turystów, jak już zrobię jej reklamę w internecie, bo przestanie być najpiękniejsza. Problem miała taki, ze szukała wspólników do wynajęcia domku, bo nie miała za dużo kasy. Okazało się, że z nami podzieli się sekretem,  jeżeli z nią pojedziemy i umówiliśmy się w Bangalore na dworcu za tydzień.
         To były dni pełne napięcia, ale i wiary w opiekę Swamiego, bo na nic innego nie mogliśmy liczyć. Nie znamy angielskiego. W tym cały problem.
         Na dodatek spotkaliśmy znajomego, który nam opowiedział o swoim niedawnym pobycie nad oceanem - wciąż jeszcze miał niezagojoną ranę na skroni po spotkaniu z falą, która nieźle go sponiewierała. Powiedział, że beznadziejnie, strasznie drogo, nawet nie mógł sobie pozwolić na świeżą rybę, bo kosztowała krocie, o owocach morza nie wspominając. Noclegi byle jakie, brudno i w ogóle okropnie. Żałuje, że pojechał. 
          Potem spytał - “A jak wasz angielski?”  Gdy mu powiedzieliśmy, że ostatni raz miałam z nim do czynienia 48 lat temu na egzaminie maturalnym, a mój Ukochany w ogóle nie miał, bo w szkole i na uczelni uczył się łaciny, złapał się za głowę. -”Jesteście szaleńcami! Okradną was, oszukają, a może nawet zabiją! Chcę zobaczyć waszą minę, jak wrócicie, o ile w ogóle wrócicie!”. 
         Zapewniliśmy go, że będziemy mieli miny tak samo uśmiechnięte jak teraz i tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy rozmowę.
         Kupiliśmy w Sai Bazar (tu wszystko nazywa się Sai) w mieście moskitierę za 250 rupii, plandekę nieprzemakalną, spray na komary i wszystko to wpakowaliśmy do plecaka. 
          Kostiumy kąpielowe wzięliśmy przezornie z domu na wszelki wypadek, nie wiem dlaczego, bo przecież byliśmy świadomi tego, że Puttaparthi nie leży nad morzem, a planowaliśmy przecież spędzić tutaj trzy miesiące. Oprócz tego wzięliśmy mały plecak na małe wypady, jeszcze nie wiedzieliśmy, jakie. Też na wszelki wypadek. 
          Tak wyposażeni zjawiliśmy się o 5,30 na dworcu autobusowym, po raz pierwszy ciesząc się, że jest tak blisko naszego mieszkania. 
          Mój Ukochany kupił bilet powtarzając gościowi w kasie kilka razy Bangalore, Bangalore. Zrozumiał, mimo że sam powtórzył Banglur, szybko i niewyraźnie, to jednak okazało się, że chodzi o to samo miejsce. Teraz pozostało tylko znaleźć właściwy autobus. Na każdym była tabliczka z całymi rządkami ślicznych robaczków  i żadnego napisu w tak nam bliskim alfabecie łacińskim. 
          Ale mój Ukochany i na to znalazł radę powtarzając jakiemuś facetowi w mundurku khaki: Banglur, Banglur, aż ten się zorientował z jakimi łajzami ma do czynienia, zaopiekował się nami i wsadził do właściwego autobusu. 
         Był to pojazd stary jak świat i tak wysłużony, że obawialiśmy się, że nigdzie nie dojedzie. Ale po obu stronach w wielu miejscach wgniecionego przedniego zderzaka miał przyczepione dla dekoracji dwie błyszczące kitki ze staniolowych pasków, zaś w środku piękny ołtarzyk poświęcony wszystkim możliwym bóstwom łącznie z Chrystusem i ozdobiony świeżymi kwiatami, że nabraliśmy otuchy, iż pod taką opieką na pewno wszystko będzie dobrze.   
         Kierowca był oddzielony od pospólstwa ozdobną kratą, a na fotelu po jego prawej stronie konduktor umieścił nasz bagaż. 
         I całe szczęście, bo autobus był prawie pełny. Kierowca kilka razy użył klaksonu, konduktor coś wołał w telugu, jacyś spóźnieni pasażerowie nadbiegli i ruszyliśmy w naszą pierwszą samodzielną podróż w Indiach zdani tylko na siebie i bożą opatrzność. 

czwartek, 2 maja 2013

Część 26

          Poznaliśmy Magdę i Marzenę, a raczej poznał je mój nieoceniony w tych sprawach Ukochany, który zawsze zwraca uwagę na młode dziewczyny, szczególnie, gdy są ładne, a one były. Wróciły właśnie z tygodniowej Vipasany i były bardzo uduchowione. Dowiedzieliśmy się od nich o amricie, oleju wydobywającym się z ziemi, boskim napoju nieśmiertelności. Jako osoby wychowane na kulturze antycznej natychmiast skojarzyliśmy z Olimpem i ambrozją. 
          Oczywiście też chcieliśmy mieć, bo kto by nie chciał być równy olimpijskim bogom. Po amritę trzeba było jechać tam i z powrotem od świtu do nocy, zapłacić za taksówkę po tysiąc rupii i na miejscu też złożyć ofiarę tysiaka od osoby na ryż dla sierot z domu dziecka, ale jako cena za nieśmiertelność to po prostu były grosze. One też tak uważały. 
         Niestety w aucie było wolne tylko jedno miejsce, no i mój Ukochany podkreślał trudy wyjazdu, upał i niedawny mój wstrząs mózgu. Więc do wyjazdu po amritę wybrałam w tajnym głosowaniu właśnie jego, bo oddałabym mu chętnie nie tylko nieśmiertelność. 
         Dwa dni cieszyliśmy się jak głuptasy, aż tu trzeciego dnia okazało się, że jednak nie ma miejsca w aucie i kto jedzie, ten jedzie, a reszta pozostaje śmiertelna. 
- “Trudno, taka karma” - powiedzieliśmy sobie, bo teraz używamy pojęć z hinduizmu, żeby być bardziej na topie, tym bardziej, że los tłumaczy wszystko i nie ma się co buntować. Widocznie jeszcze nie czas na naszą nieśmiertelność...   
         Amrita, nektar życia, boska ambrozja dająca nieśmiertelność, przedmiot pożądania bogów, demonów i ludzi. W zamierzchłych dziejach wyłoniła się z Praoceanu i bogowie walczyli o nią z demonami - bogom się udało, są teraz nieśmiertelni. 
         Tego samego pragną ludzie. Dlatego jadą do Majsur. 
Z wielkim napięciem czekamy więc do następnego dnia. 
         Dziewczyny przyszły na śniadanie i wyglądały dokładnie tak, jak zawsze, młode i ładne, ale może w tym wieku jeszcze tak wyraźnie nie widać różnicy pomiędzy śmiertelnikiem a bóstwem, w końcu wszystkie bóstwa są wiecznie młode.  
         Tak więc wypytujemy dziewczyny o wszystko i od razu na początek okazuje się, że nie jedzie się do samego Majsur, tylko do jakiejś małej miejscowości, gdzie Sai Baba miał pierwszy aśram, czy coś takiego. Jest tam teraz dom dziecka, który prowadzi jakiś jego wielbiciel.


        
      Sai Baba zadbał o to, by sierociniec miał źródło utrzymania i prowadzącemu sierociniec dał malutki medalik ze swoją podobizną - z niego wydobywa się amrita.
         Po przyjeździe zwiedza się aśram. Leżał on w bardzo idyllicznym miejscu nad rzeką, piszę leżał, bo dziewczyny opowiedziały, że teraz leży tuż obok drogi szybkiego ruchu tak, że rzeka odgrywa już jakby mniejszą rolę. W czasie, gdy się go zwiedza, stary, gruby mnich obserwuje przybyszów. Zdarza się podobno, że odmawia amrity z powodu, jak mówi, niskich wibracji odwiedzającego. Żeby się przekonać, czy ma się dziś wysokie wibracje, należy wejść do dużej sali, poczekać chwilę na mnicha, od razu złożyć ofiarę i wyciągnąć buteleczki na amritę. To rozwiewa zastrzeżenia mnicha i nie ma już mowy o żadnych wibracjach. Ofiara nie może być mała, choć nie taka, jak w anegdocie o Żydach, którzy składali się na cel charytatywny -”Jak duży mam złożyć datek? - pyta Icek rabina. - “Taki, żebyś nie mógł spać w nocy!” - odpowiada rabin.
        Oni ofiarowali 5 tys rupii czyli ok. 150 dolarów, co dzieląc na cztery osoby, na pewno nie pozbawi ich snu tej nocy, a dzieci będą miały ryż na pół roku.  


        
       Mnich przyniósł medalik wielkości paznokcia z wizerunkiem Sai Baby i położył po kolei na wyciągniętych dłoniach. Medalik poleżał chwileczkę, po czym zaczęła się z niego sączyć amrita, aż wypełniła wgłębienie dłoni, wtedy mnich przekładał medalik na dłoń następnej osoby, a obdarowany mógł już zlizać nektar nieśmiertelności. Na dłoni Grzesia, którego pobyt u Sai Baby wyleczył z alkoholizmu, amrita sączyła się i sączyła, aż mnich musiał zbierać ją łyżeczką, żeby się nie przelała. 

       Amrita jest konsystencji miodu, ale się nie klei i ma smak - dziewczyny nie umiały do niczego go przyrównać, czyli na pewno ma smak boski. W każdym razie były świadkami ewidentnego cudu, ale nie wiem, jak to na nie podziałało. 
         Nie wolno filmować, ani robić zdjęć samego momentu wypływania ambity z medalika, tak że musimy im wierzyć na słowo. Obejrzeliśmy za to zdjęcia aśramu i okolicy.


         
        Uczestnicy wyprawy przywieźli cztery buteleczki napełnione amritą. Teraz już oni i ich ukochane osoby będą nieśmiertelne.   
         Młodzi bogowie są jednak zazdrośni o swoją nieśmiertelność i jak to bywało już w starożytności, nie mają zamiaru z nikim się dzielić. Trudno więc się dziwić, że nas nie poczęstowali. No cóż, taka karma…
         Ale myśl o nieśmiertelności, tak łatwo dostępnej, zaczęła już kiełkować w naszych główkach. 
                                                                                  

                                                                                                                                     Zdjęcia: > Magda <

czwartek, 18 kwietnia 2013


Część 25
         Jest rano, dobrze przed godziną siódmą, siedzę na ganku, na wysokości pierwszego piętra i patrzę jak moja mała uliczka budzi się ze snu. To znaczy, ze snu obudziła się zapewne już dawno, ale aktywność na zewnątrz zaczyna właśnie teraz. Uliczka, a raczej zaułek jest stromy, ale nie za bardzo, pokryty betonem, jak wszystkie inne uliczki w Puttaparthi, w bardzo fantazyjny sposób, bo pod ścianami, koło schodków i losowo, jak mi się wydaje, a zapewne w bardzo przemyślany sposób, dołożono do mniej więcej gładkiej powierzchni dodatkowe placki betonu. 
           Teraz dwie kobiety z sąsiednich domów wychodzą z miotełkami chyba ze słomy ryżowej i schylone zamiatają beton podnosząc strasznie dużo kurzu. Teraz kolej na mycie. Wynoszą wiaderka z wodą i myją beton. Woda ścieka gdzieś na niższe partie, ale tam nikt nic nie myje, chyba tylko te dwie są takimi czyścioszkami. 
          Uliczką przechodzi wyprostowana jak struna Hinduska z płaskim koszem na głowie, w którym jest jakaś zielenina, wyglądająca jak flance roślinek do zasadzenia, tyle tylko, że tu nie ma żadnych ogródków. Mimo, że nawołuje śpiewnie, nikt nic nie kupuje. 
         Teraz przechodzi Hindus, który żałuje swojego gardła, bo ewentualnych chętnych zwołuje bębnieniem na tamburynie, zaraz po nim idzie drugi, też z jakimś bębenkiem, widocznie tamten był tylko heroldem, a ten drugi wykonuje jakąś usługę, bo wchodzi do jednego z domów. 
         Jedna z moich czyścioszek przed swoim domem rysuje  mandalę sypiąc jakiś proszek wyglądający jak mąka. Potem mandalę uzupełnia świeżymi kwiatkami, które przyniosła z domu - może mimo wszystko ma na podwórku, którego nie widać, jakiś ogródek?  
         Pojawia się ten drugi Hindus, którego zaanonsował tamten z tamburynem i przekonuję się, że to młody chłopak, który chyba żebrze, bo stoi chwilę przed domem, a potem idzie dalej. Chyba nic nie dostaje. Przypominają mi się żebracy zarażeni trądem, którzy też w ten sposób ostrzegali innych przed bliższym kontaktem, ale mam nadzieję że to nie jest trędowaty.
        Już słychać śpiewy z aśramu. Męski głos, jednostajny jak głos muezina recytuje Wedy dokładnie tak samo każdego dnia, aż zaczynam podejrzewać, że to głos nagrany. 
         Uliczką przechodzi teraz dwóch chudych Hindusów w prześcieradłach, jak to nazywam, owiniętych wokół bioder, ukazujących nogi tak szkieletowate, jak u kościotrupa. Sądzę, że to jakaś cecha genetyczna, bo często Hinduski, skądinąd całkiem pulchne, mają nogi zupełnie bez łydek i ud. Ciekawe, czy piękne aktorki z Bollywood też ukrywają takie brzydkie nogi pod błyszczącymi sari.     
         Przechodzi sprzedawca czegoś z termosa, bo dźwiga dwa duże pojemniki, jakich używa się w wojsku i zachęca wołaniem, ale nie ma chętnych, przynajmniej na tym odcinku uliczki, który obserwuję. 
          Dziewczynka z wielkimi, białymi wstążkami w czarnych włosach idzie z wdziękiem dźwigając tornister i koszyczek w ręku, teraz inna, większa, w białym sari przyciska do piersi kilka książek. I jeszcze jedna, w granatowym fartuszku i z kokardami, też z tornistrem i koszyczkiem. Uliczka na chwilę pustoszeje, tylko jakieś sąsiadki przemykają czasem z domu do domu. 
         Młody Hindus z brzuszkiem, co tu jest rzadko spotykane, ma na koszulce nadrukowany napis: Radio Sai i pewnie spieszy do aśramu, gdzie to radio ma swoją siedzibę. Chłopiec w granatowych spodniach i białej koszuli wyprowadza rower i też gdzieś się wybiera. 
         Uliczką bardzo szybko przebiegają trzy psy, chyba dwa gonią tego pierwszego, bo za chwilę słuchać skowyt, najprawdopodobniej oberwał za naruszenie terytorium. 
          Moja uliczka zakręca w lewo, a na tym zakręcie stoi dziewięciopiętrowy blok, który dziwnie wygląda wśród jedno- i dwupiętrowych domków. Przeprowadzają tam jakiś remont, a może tylko prace wykończeniowe, bo wieczorem widzę światło tylko w jednym oknie. Codziennie na kilka godzin pojawia się tam ekipa budowlana. Zza rogu wychodzą też Hinduski, przeważnie młode dziewczyny, które pełnią rolę taśmociągu, jak przed wiekami niosąc ciężary na głowach, w tym okropnie ciężkie pustaki betonowe, po trzy sztuki na głowę. Robią to z takim wdziękiem, że nie do opisania.
          Czasem jeszcze ktoś przechodzi moją małą uliczką, ale do czwartej powoli usypia ona w rytm badżanów, które nadal. sączą się z aśramu. Budzi się do życia wraz z zapadający zmierzchem….

niedziela, 14 kwietnia 2013


Część 24

           Rozmawiając o dziele Sai Baby wędrujemy ścieżką w dół stoku, aż pod drzewo medytacyjne. Otoczone jest kręgiem kamieni i małymi murkami, na których można usiąść do medytacji. Jest to duże drzewo, nie znam gatunku, które wypuszcza z gałęzi korzenie powietrzne, jak nasz doniczkowy filodendron. Korzenie te wrastają w ziemię, tworząc następne pnie. I tak drzewo się przemieszcza, zajmując coraz większy obszar. 
           Kilka osób siedzi w skupieniu pod drzewem, siadamy i my na chwilę. Jest cudownie cicho, jakby nie było obok gwarnego Puttaparthi, i pogrążamy się w błogości. Potem milcząc wracamy do domu. 


           Po obiedzie chwilę śpimy. Są takie dni, gdy jeszcze nie czuje się upału i takie, gdy czuć już gorący oddech lata. Dziś jest gorąco, szliśmy niezacienioną drogą i czujemy się zmęczeni.
          Budzimy się, gdy do naszego mieszkanka docierają pierwsze słowa Wed, śpiewanych na rozpoczęcie darśanu. Powoli zbieramy się, bierzemy poduszki do medytacji i idziemy do aśramu.
           Okazuje się, że przez noc znikła cała dekoracja - może to był wystrój z okazji Nowego Roku, w każdym razie z hali medytacyjnej zniknęły łańcuchy staniolowych pasków, choinkowe oświetlenie, parasole, latawce i cały ten tani, odpustowy blichtr. Hala prezentuje się teraz o wiele dostojniej.
           Dość długo czekamy na Sai Babę, śpiewając badżany i hymny. Duża orkiestra gra na różnych dziwnych instrumentach, czas szybko mija. W końcu przyjeżdża osobowym autem, w którym siedzi na wózku inwalidzkim.
         Pomocnicy wytaczają wózek z auta. Widać, że Sai Bab jest już stary, gdy wiozą go wśród siedzących tłumów. Czasem ktoś próbuje wstać, ale służba porządkowa czuwa. Listy do Sai Baby trzeba podać komuś z obsługi, a on podaje mu do ręki. 

          Dziś byłam świadkiem materializacji złotego naszyjnika. Błysnęły flesze, bo chociaż nie wolno zwykłym odwiedzający wnosić aparatów fotograficznych, co jest kontrolowane przy wejściu, jednak cały czas darśan jest filmowany, a szczególnie ważne momenty dodatkowo fotografowane. 

             Mój Ukochany znów został dziś wyróżniony, dostał z wielkiej misy z darami od Sai Baby szare ciasteczko, coś w rodzaju chałwy. Jeszcze przed wyjściem z darśanu spotkał Marka i ten wziął go do kaplicy medytacyjnej, do mandiru Sai Baby. Mieści się w niej niewiele kobiet i mężczyzn, więc kolejka ustawiła się duża. Jednak oni się załapali i mój Ukochany opowiedział mi z zachwytem, jak silnych emocji tam doznał. Można w niej przebywać niestety tylko 10 minut.
          Poszliśmy razem na kolację, kolejka kobiet była bardzo długa, ale jedzenie naprawdę smaczne.
          Po kolacji postaliśmy trochę koło budki z kawą, ale nasi rodacy są czasem bardzo męczący i niezadowoleni ze wszystkiego, więc szybko ich opuściliśmy.
          Mamy teraz nowy zwyczaj, że wieczorem idziemy do restauracji, jeżeli tak można nazwać ten lokal, na herbatę masala, bardzo ostro doprawioną i z mlekiem. Traktujemy ją jako lek na przeziębienie, bo niestety znów kaszlemy i mamy katar.
         Zaczęliśmy też używać wibuthi. Jest to białawy proszek mineralny, którego pokłady znajdują się w pobliżu Puttaparthi. Na początku działalności Sai Baba materializował ten proszek, którego wielkie ilości sypały się z przewróconego do góry dnem dzbana, do którego wkładał rękę. 
         Teraz błogosławi pozyskane ze złoża wibuthi, jak opowiedzieli mi rodacy. Ma ono podobno niezwykłe właściwości lecznicze, o których postanowiliśmy się przekonać na własnej skórze. Na skórze w sensie dosłownym, bo mam na udzie czarny pieprzyk, który budzi mój niepokój i postanowiłam go codziennie smarować wibuthi.
        Także po każdym posiłku, gdy wychodzę z kantyny, biorę odrobinę wibuthi, która jest w miseczce przed portretem Sai Baby i jak Hinduski robię kropkę na czole, a resztę zlizuję z palców. 

wtorek, 9 kwietnia 2013


       Opowiadałam już o Aniołach, których ślady spotkałam na swej drodze, o miejscach pięknych jak z bajki, najwyższy więc czas opowiedzieć o mrocznej stronie  życia.
      Prawie w środku Niemiec, ale trochę na północ i zachód, jest niezwykłe miejsce. 
Chroni swe tajemnice, strzeże je przed badaczami, niechętnie opowiada coś o sobie, choć jego dzieje są fascynujące. 
      To Externsteine.



       Pojechaliśmy tam z grupą radiestetów  ze „Stowarzyszenia Polskich Radiestetów w Niemczech”,  którego jesteśmy współzałożycielami. Grupa składała się z dwudziestu kilku osób. 
       Spotkaliśmy się w Hotelu „Pod Żabą”, który prowadził były marynarz. Osobliwością tego hotelu jest to, że goście są proszeni o przywiezienie, oprócz zapłaty oczywiście, jakiejś żaby. My przywieźliśmy obrazek, bardzo zresztą ładny, żaby duszącej bociana. Na miejscu okazało się, że nie byliśmy zbyt oryginalni, najróżniejszych obrazków były po prostu setki. Oprócz tego maskotki zalegały wszystkie kąty, w każdym pokoju było ich kilkanaście.  Na ścianach, gzymsach, pólkach, fotelach i kanapach, nawet na lampach i suficie królowały żaby. Marynarz chodził marynarskim krokiem, był bardzo gruby, brodaty i wesoły. Jedzenie było pyszne, ale chyba udek żabich nie podawano. 
       Rano, po śniadaniu całe towarzystwo pojechało do Lasu Teutoburskiego na spotkanie ze starogermańską magią.
      Jeżeli jakieś czarownice wybierają się w tej okolicy na zlot, to na pewno lecą na miotłach odwiedzić Externsteine. Takie nieodparte wrażenie mieliśmy, gdy wychodząc z lasu na otwarty teren zobaczyliśmy je pierwszy raz.


Łagodna dolina przedzielona jest palisadą ogromnych  wieżyc z piaskowca. Sama natura stworzyła to dzieło. Wygląda jak dolna szczęka jakiegoś potwornego giganta pełna nierównych zębisków. Nie ma wprost określenia. Ani z przodu przed nimi, ani z tyłu doliny nie ma żadnych skał, tylko ten jeden pas ostańców z jakiejś zamierzchłej epoki. Trudno się dziwić, że budziły wyobraźnię już w pragermańskich czasach. 


Prawdopodobnie wędrowne plemiona odkryły to miejsce i zauroczone jego niezwykłą mocą urządzały tu rytuały. Na szczyt jednej z wieżyc można wejść po skalistych schodkach, przez mostek przejść na sąsiednią wieżę i zobaczyć dużą niszę wykutą w skale z rodzajem wąskiego ołtarza. Nad nim widać okrągły otwór. Jedna z teorii mówi, że to neolityczne obserwatorium astronomiczne, a w otworze pokazuje się słońce w dzień wiosennego zrównania.


Gdyby to było takie proste, co roku przyjeżdżaliby obserwatorzy i już nie byłoby żadnych tajemnic. A jednak tak nie jest. 
      Legendy mówią także, że w zamierzchłych czasach rósł tutaj ogromny dąb podtrzymujący sklepienie niebios, ale został wycięty przez Karola Wielkiego, co dało początek długotrwałym wojnom. W każdym razie po interwencji Karola pogańskie kulty odeszły w niepamięć, a w skałach pojawili się eremici. 



Wykuli następne jaskinie, a w jednej urządzili kaplicę. Na ścianie można podziwiać do dziś wspaniałą płaskorzeźbę przedstawiającą zdjęcie z krzyża, jeden z największych i najpiękniejszych wczesnośredniowiecznych reliefów tego typu w Europie. 
Co dziwne, pod krzyżem widać korzenie jakiegoś ogromnego drzewa. Czyżby to były korzenie świętego dębu... 
   
Nas także najbardziej interesowały korzenie starogermańskie. Jedna ze skalnych wieżyc pochyla się nad czarnymi wodami jeziora i choć wiedzieliśmy, że jezioro powstało dopiero w XIX wieku na fali zainteresowań romantycznych, jednak wyobraźnia raczej widziała ofiary rytuałów strącane ze skał w przepaść. Poszliśmy więc nad jezioro. Tam w bocznej skałce natrafiliśmy na jeszcze jedną niszę.


Po prostu horror. W półce skalnej było dokładnie odtworzone wgłębienie, może trzydziestocentymetrowej głębokości, na kształt ludzkiego ciała. To na pewno było miejsce, gdzie kładziono ofiarę, a z boku był rowek, chyba na ściekającą ludzką krew! Miejsce to zasłonięte było kratą. Ponad tym ołtarzem był okrągły otwór, może na lampę lub coś innego. Wiało grozą zupełnie realnie, szczególnie, że w przewodniku nie było na ten temat ani słowa! 
         Nasza dyżurna radiestetka wahadełkiem sprawdziła promieniowanie, a nam dech zaparło, bo wahadełko nie tylko zaczęło się kręcić jak szalone, ale na dodatek w lewo, co jak wiadomo, oznacza wszystkie możliwe złe siły. Zrobiło nam się naprawdę niewyraźnie! Poczuliśmy w ten przepiękny, słoneczny dzień prawdziwy zimny dreszcz. 
          Prędko oddaliliśmy się z tego miejsca. Trudno powiedzieć, czy to tylko wyobraźnia, czy jednak coś jeszcze... 
                                                                                                                             > Zdjęcia z internetu <

Część 23
          Poznajemy tutaj wielu ludzi, którzy z katolicyzmu przeszli właśnie na saibabizm połączony z hinduizmem i teraz wielbią Babę śpiewając badżany, modląc się do Ganeszy i okrążając betonową, pomalowaną na “kolory naturalne”, ubraną w prawdziwe szaty i obwieszoną festonami kwiatów figurę pięciogłowej Gayathri zgodnie z ruchem wskazówek zegara siedem razy. I robią to z podziwu godnym oddaniem i zaangażowaniem. Zafascynowali się formą, nie słuchają treści. 
           Chęć zmiany religii jest dla mnie czymś dziwnym i niezrozumiałymi. Bóg jest jeden, uczą wszystkie religie objawione, Religie Księgi. Schody zaczynają się dopiero, gdy różnicuje się Boga. Zamiast jednego, powstaje wielu Bogów, po jednym dla każdej religii. Ci Bogowie nie są wcale jednakowo dobrzy, najlepszy jest oczywiście Bóg osoby, która właśnie o nim mówi. -“Mój Bóg jest lepszy od muzułmańskiego Boga, który nie jest prawdziwy” - to zdanie chrześcijanina. -“Mój Bóg jest prawdziwy, a mormoński nie” .-” Czczę prawdziwego Boga, nie tak jak ci jehowici“--. -” Bóg Starego Testamentu jest dla mnie nie do przyjęcia, bo jest mściwy”-. -”Krishna jest jakimś Bogiem z bajki, a nie prawdziwym Bogiem”- .

          Znajomość własnej religii jest wśród katolików zastraszająco nędzna. 
Mój znajomy, który ogólniak skończył w klasztornej szkole z internatem, oburzył się na mnie, gdyż w trakcie rozmowy oświadczył, że Modlitwa Pańska “Ojcze nasz…” jest modlitwą nie do Boga Ojca, który wszystko stworzył i wszystkim rządzi, tylko do Jezusa, a ja się uśmiałam z jego ignorancji. I nic nie pomógł cytat z Nowego Testamentu, w którym Jezus uczy apostołów, jak modlić się do Ojca. On i tak wiedział lepiej niż sam Jezus.   
         Oskar Wilde napisał w “Buncie aniołów”, że chociaż Bóg wysłał na ziemię swojego Syna, by pomógł ludziom wrócić do Niego, nic to nie pomogło, bo teraz czczą wysłannika, a o Bogu nadal nie pamiętają.  
        Nawet najbardziej zagorzałe dewotki nie znają podstawowych prawd wiary, za nic mają słowa Jezusa, za to za swojego księdza z parafii gotowe są zabić. 
        Obawiam się nawet, że najwyżsi hierarchowie też za nic mają słowa Jezusa.

        A Sai Baba naucza: -Każda religia prowadzi cię do zjednoczenia z Bogiem. W każdej religii najważniejsza jest Miłość i możesz ją okazywać każdej istocie w najwspanialszej, najpełniejszej, najdoskonalszej formie, bo każda religia jest po to stworzona.
        Każda religia ma swoje rytuały i metody poznania ludzkiej natury, każda też ma sposoby na poznanie natury Boga i zbliżenia się do niej. A że człowiek i jego psychika kochają rytuały, każda religia wykorzystuje ten fakt dla siebie.
        Hinduizm, najstarsza z religii świata, która wypracowuje swoje metody od siedmiu tysięcy lat, a opisuje je od pięciu tysięcy z niesamowitą wręcz szczegółowością, łącznie z opisem strunowej budowy Wszechświata, najnowszym odkryciem fizyki, wciąż pozostaje hinduizmem. Jej formy przekazu dostosowują się do zmieniających się warunków życia na Ziemi poprzez Awatarów, którzy rodzą się w ludzkiej postaci, by w danym, często przełomowym dla ludzkości momencie pomóc rozpoznać i odnaleźć boskość w każdym stworzeniu, odtworzyć utracone połączenie z Bogiem. 
          Za takiego Awatara podaje się Sai Baba. Jego posłaniem, można to być może tak podsumować, jest stworzenie Unii Wszystkich Religii, znakiem jest lotos, na którego pięciu płatkach są symbole pięciu największych współcześnie religii: chrześcijaństwa, judaizmu, islamu, buddyzmu i hinduizmu. Ponieważ Sai Baba urodził się i wychował w hinduizmie, nigdy go nie opuścił, lecz poprzez rytuały hinduizmu pokazuje nową, a może starą, lecz zapomnianą prawdę: “Kochaj wszystkich, wszystkim służ“.   
        Jednak niestety, tak mi się wydaje, poznaje też smak goryczy, które poznali jego poprzednicy, również Jezus. Charyzmatyczna postać Sai Baby, jego cuda, wspaniałe czyny, miłość promieniejąca, ogarniająca wszystkich i wszystko, tak zachwyciła jego wyznawców, że grzeją się w jego blasku, czują się wybrani, zaproszeni i przez to lepsi od innych, a ich Ego jest uszczęśliwione. Blask, blichtr, cuda i niezwykłości przesłaniają wszystko.
        Niewielu w spokoju i ciszy, bez rozgłosu, spełnia jego nauki. A może się na szczęście mylę, może teraz jest ten czas, ten moment historii świata, że nauki i posłanie tego właśnie Awatara dotrą do serc słuchaczy…

czwartek, 28 marca 2013



       Na drogowskazie już tylko  20 km do Mont Saint-Michel, dobrze to pamiętam. 
Napięcie wzrasta, bo w każdej chwili powinniśmy już zobaczyć cel naszej wędrówki. 
       A tu teren jest zupełnie płaski, mijamy wieś za wsią, zakręt za zakrętem, a ja nie mogę dostrzec tyle razy widzianej na zdjęciach strzelistej wyspy. Wjeżdżamy do następnej wioski, drogowskaz wskazuje 5 km. 
       Zaczynam sama sobie nie dowierzać, może zabłądziłam. Wyjeżdżamy z tej miejscowości i widzę w oddali, we mgle, zarys długo oczekiwanej wyspy. 

Poczułam rozczarowanie. Wyspa była na wyciągnięcie ręki, a ja jeszcze musiałam do niej długo kluczyć krętymi drogami, bo oddzielała mnie bagnista łąka.
    Kończyła się Niedziela Wielkanocna.
    Wjechaliśmy na groblę. Wyspa jak ogromna piramida zakończona iglicą, otoczona była murami obronnymi. Wokół nie było morza, tylko łachy błota i piasku poprzecinane strumykami. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam odpływ. Zaparkowaliśmy auto na parkingu poniżej grobli w zwartym szeregu innych aut.
       Niebo było jeszcze jasne, gdy wkraczaliśmy przez bramę w murach do zaczarowanego średniowiecznego świata, który jakimś cudem przetrwał do naszych czasów. Idąc w górę stromą uliczką wszystkimi zmysłami chłoniemy widoki, zapachy, wibracje tej magicznej góry, którą już w czasie, gdy Polska przeżywała swój chrzest i wstąpienie do wspólnoty chrześcijańskich narodów, odkryli mnisi i założyli swój klasztor. Pniemy się wąską uliczką w górę, zapada zmierzch. 
        Jasno świeciły lampy w sklepikach z pamiątkami, w restauracjach zasiadano do kolacji. W pewnym momencie doszliśmy do kraty, która zagradzała drogę. 
       Z wejściem na teren klasztoru musieliśmy poczekać do jutra. 
       Wobec tego weszliśmy do najbliższej restauracji o starym, stylowym wnętrzu i już wkrótce jedliśmy owoce morza, ryby, kałamarnice, ostrygi i co tam jeszcze podano nam na dużej tacy. Do tego białe wino i bagietka. Syci wrażeń wróciliśmy w sam raz na parking, by zobaczyć przypływ, który już prawie dochodził do naszego auta i dopiero wtedy zauważyliśmy tablicę z ostrzeżeniem, by wieczorem nie parkować aut na tym poziomie parkingu. 
      Wyjechaliśmy autem wyżej i z aparatem fotograficznym jeszcze raz wyszliśmy na groblę. Góra Saint-Michel świeciła setkami lamp jak wielka, magiczna latarnia, a morze odbijało ją w swym lustrze. 

      
        Nasz bus kampingowy przytulił nas, jak zawsze, w swoim wnętrzu.
Obudził nas hałas przejeżdżających aut, bo w ten poniedziałkowy, świąteczny dzień turystów przyjechało więcej, niż normy przewidują. 
       Ranek błyszczał złotem na iglicy Saint-Michel. Zjedliśmy w busie świąteczne śniadanie i gnani ciekawością, jakbyśmy byli zazdrośni, że inni zobaczą więcej, niż my, znaną już drogą zaczęliśmy się wspinać do klasztoru. 
       Idąc w górę i w górę mijaliśmy sklepiki, restauracje, gdzie podaje się słynny omlet smażony nad otwartym ogniem na patelni z bardzo długą rączką, kawiarenki i domki jak z bajki, dotarliśmy w końcu do klasztornej kraty, która dziś była już otwarta.
       Wyspa Św. Michała rozbudowywała się przez 10 wieków. Nigdy nie służyła za kamieniołom, bloki skalne przywożono łodziami z innej wyspy, której mglisty zarys widać na morzu. 
       Można tu obserwować przekrój stylów, od solidnego romańskiego, poprzez różne fazy gotyku. Ostatnim akcentem było zwieńczenie wieży kościelnej iglicą w XIX wieku. Materiał budowlany wciągano ogromnym kołowrotem, który można do dziś podziwiać na najniższym i najstarszym poziomie. Potem budowano w górę, gigantycznej grubości romańskich murów używając jako fundamentu, dodając skarpy i przypory, by przenieść ciężar nowych budowli.
      W najniższej części podparto też sklepienia gigantycznymi kolumnami. Pomiędzy nimi zauważamy na podłodze koło ułożone z mozaiki. Gdy stajemy na nim, bardzo silny prąd energii przenika ciało od stóp do głów. 
       Poczuliśmy sami, że Mont Saint – Michel jest silnym miejscem mocy, bo tylko takie miejsca wybierano w średniowieczu do budowy katedr i klasztorów, uważając nie bez racji, że są to miejsca szczególne, gdzie ludziom łatwiej jest nawiązać kontakt z Bogiem. 
      Wspinamy się schodami w górę, raz są to szerokie reprezentacyjne schody, po których chodzili dostojnicy kościelni, licznie odwiedzający to miejsce, raz węziutkie schodki, którymi trudno się przecisnąć, wycięte w grubości muru. 
      Saint -Michel rosło w górę ku Bogu i słońcu. Mijamy piękne, obszerne sale, gdzie mnisi przyjmowali gości, pracowali nad księgami, modlili się i medytowali, obszerną kuchnię i przepiękny refektarz. Jego okna wąskie i wysokie, ukryte w grubym murze nie są widoczne od wejścia, stąd wrażenie, że światło kładące się refleksami na kamiennej posadzce pochodzi z niewiadomego źródła. Wychodzimy z pomieszczenia na mały placyk z płyt zzieleniałych od mchów i widzimy przed sobą fronton gotyckiej katedry św. Michała zwieńczony słynną wieżą z iglicą. 
        Kościół nie robi na nas większego wrażenia, ale poprzez jego nawę wychodzimy do wirydarza, istnej perły architektury średniowiecznej. 


Ten klasztorny ogród otoczony jest bowiem kwadratowym krużgankiem oddzielonym od ogrodu dwoma rzędami marmurowych, smukłych kolumienek, połączonych ostrymi łukami. Rzeźbiarski motyw na każdym łuku jest inny, a kolumienek jest o wiele więcej niż sto. Tu mnisi spacerując modlili się i medytowali. Wędrując ich śladami dochodzimy do miejsca, gdzie mur się urywa, wyrażnie widać, że pięknie zdobione przejście i dwa okna miały łączyć wirydarz z innym budynkiem. Ale po Rewolucji Francuskiej klasztor opustoszał i nie było już komu obrabiać i łączyć kamieni na bożą chwałę. Kiedyś hulał tu zapewne wiatr od morza, teraz wprawiono ogromne tafle szklane. Podchodzimy ostrożnie i spoglądamy w dół. Z wysokości wielu pięter widać wśród skał i murów malutki placyk. Widok stąd jest przepiękny. W dali, we mgle dwie małe wyspy, nic nie zasłania odległego horyzontu. 

       Aż trudno stąd odejść, trudno się rozstać z tym miejscem. Powoli schodzimy krętymi schodkami oplatającymi z zewnątrz górę i znów zajdujemy się wśród sklepików i restauracyjek. Wszędzie króluje motyw Mont Saint – Michel, skalistej wyspy na morzu, zamienionej przez tysiące, tysiące rąk w bezcenny skarb.
        


          Wracamy na parking. Grobla została wybudowana dopiero w XIX wieku, przyjeżdżały tu pociągi z pielgrzymami. Wcześniej pątnicy musieli poczekać na odpływ i brnąc w błocie i mule pokonywać ostatnie kilometry do klasztoru. Teraz pociągu już nie ma, tory zastąpiła asfaltowa droga z kilku poziomami parkingów po obu stronach.


Odjeżdżamy oglądając się za siebie i obiecując sobie, że jeszcze tu wrócimy.


                                                                                                                              >Zdjęcia z internetu<